Na Poważnie: TWARDOCH – Enfant Terrrible

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
screenshot z YouTube
screenshot z YouTube

Szczepan Twardoch to pisarz jeśli nie wybitny to z pewnością nieprzeciętny. Już od czasu debiutu w Obłędach Rotmistrza von Egern tworzy literaturę niepokojącą, – chwilami piękną (Tak jest dobrze), chwilami niesmaczną (Uderz mnie).

Wielokrotnie nagradzany i nominowany do nagród (ostatni laur jaki otrzymał to Paszport Polityki za powieść Morfina) Twardoch dla środowisk konserwatywnych jest bez wątpienia enfant terrible. Konserwatyści bowiem chcieliby go chwalić. Pisarz wszak wywodzi się z tego środowiska – współpracował z Frondą, 44/czterdzieści i cztery; często swoje polemiki i teksty krytyczne publikuje na portalu Rebelya.pl.. Niestety – poza tworzeniem interesującej literatury wyróżnia się on również dość irytującym manieryzmem. Chodzi o motyw Śląska i śląskości obecny w jego dziełach od początku., Jednak deklaracje pisarza o poczuciu przynależności do nieokreślonej „narodowości Śląskiej”, w sposób zadziwiający łączą się z deklaracjami lojalności wobec państwa polskiego.

Nie mam zamiaru oceniać tej postawy – rozumiem motywy z jakich ona wynika. Takie, mówiąc językiem młodzieżowym „pozerstwo” polegające na choćby zdawkowym kontestowaniu tradycyjnej polskości we współczesnej literaturze polskiej wydaje się niezbędne. To jednak smutne, kiedy człowiek tak zdolny jak Twardoch nie może w Polsce bronić się tylko jakością swojego pisarstwa, Przy czym – owa śląskość, do której się ucieka nie jest nawet głównym motywem jego twórczości.** Raczej scenografią. Równie dobrze w dziełach pisarza mogłyby się przewijać wątki, a bo ja wiem – kaszubskie, mazurskie, łemkowskie…

Ostatnia powieść Twardocha – Morfina wydaje się kwintesencją poszukiwań autora – to właśnie mocno zarysowany konflikt pomiędzy polskością a niemieckością bohatera jest tutaj osią fabuły. Choć należy to zaznaczyć – osią rozmydloną, nie tak wyrazistą jak we wcześniejszym Wiecznym Grunwaldzie, traktującym przecież o tym samym. Z tego powodu nie sposób pisać o jednej powieści bez wspomnienia o drugiej.

Wieczny Grunwald

Doprawdy – odczytanie wszystkich płaszczyzn fabularnych i językowych Wiecznego Grunwaldu przekroczyłoby dopuszczalną objętość tekstu i wytrzymałość czytelnika. Zaznaczę więc dla porządku, iż jest to powieść opisującą losy Paszka – bękarta króla Polski Kazimierza Wielkiego i niemieckiej mieszczki. Ów Paszko poległszy pod Grunwaldem zamiast zostać strąconym do piekła, przyjętym do nieba lub czyśćca wplątany zostaje w nieskończoną miriadę światów, rzeczywistości i alternatywnych wersji historii, w każdej odgrywając rolę człeka rozerwanego pomiędzy polskością a niemieckością, między Matką Polską a Germanią. W każdej musi stoczyć bój o samego siebie, bój, którego autor nie rozstrzyga.

Esencją powieści nie są więc ze znawstwem opowiedziane wersje historii prawdziwe i zmyślone, lecz mistrzowskie opisanie istoty polskości i niemieckości, jako bytów splątanych w wiecznym, metafizycznym konflikcie. Narody, zbiorowości, kultury nabierają tu cech żywych organizmów połączonych ze sobą i w walce, i w miłosnym uścisku zarazem. Polskość z kobiecości wyrasta, jest kobiecością i zatraca się w kobiecości. Z kolei niemieckość to esencja brutalnej siły męskiej. Te dwa żywioły koegzystują ze sobą w niekończącym się konflikcie, w którym wspomniany Grunwald jest bitwą wieczną, symboliczną, trwaniem w walce. Paszko jest więc prochem startym w żarnach tego konfliktu i historii.

To tylko dość powierzchowna interpretacja. Dla mnie osobiście Wieczny Grunwald jest najwybitniejszą powieścią Twardocha. Temat walki dwóch sprzecznych tożsamości rozrywających tak Paszka jak i świat wokół niego, wreszcie – całą historię, to temat wielki. A jednak młody pisarz porwał się na niego i to z sukcesem. Wieczny Grunwald bez wątpienia przejdzie do historii polskiej literatury, choćby wbrew śląskim deklaracjom autora.

Morfina

Szansą na odbicie od tego nurtu była Morfina – powieść o wojnie, kobietach, narkotykach i okupacji. Szansa to niestety zaprzepaszczona, bo powieść, skądinąd wybitna literacko i warsztatowo, zbyt rozmydla tematy skutecznie już opisane w Wiecznym Grunwaldzie. Konflikt polskości i niemieckości znów przewija się w twórczości Twardocha, jednak tym razem jest on niczym cienka warstwa masła rozsmarowana na zbyt dużej kromce chleba.

Morfina rozgrywa się w pierwszych dniach i tygodniach okupacji Warszawy w 1939 r. Konstanty Willeman – bon vivant, lekkoduch i morfinista właśnie wrócił z wojny i snuje się po Warszawie starając się znaleźć tak upragnioną porcję narkotyku. Droga zaprowadzi go od Salome – prostytutki będącej ucieleśnieniem demonicznej kobiecości, poprzez jego dom z żoną Heleną i synem Jureczkiem, aż do konspiracyjnej organizacji muszkieterów, która to organizacja przyjmie naszego bohatera w swoje szeregi angażując go do działalności szpiegowskiej i dywersyjnej.

Willeman jest synem Niemca i arystokratki ze Śląska, która w młodości zdecydowała się zostać Polką, pomimo wyraźnie niemieckich korzeni. Toteż po kilkudziesięciu stronach wraca zgrany konflikt polskości i niemieckości. Ale nie tylko on.

I tu pojawia się mój pierwszy problem z Morfiną - bardzo łatwo bowiem określić i wymienić o czym ta powieść z pewnością nie jest.

Morfina nie jest powieścią o narkomanie, nie jest powieścią o dziwkarzu, nie jest powieścią o relacjach ojca z synem, ani syna z matką, nie jest powieścią o relacji męża z żoną, nie jest powieścią o szpiegostwie, konspiracji, okupacji, nie jest powieścią o narkomanii i z całą pewnością nie jest też powieścią o wojnie. O czym więc jest? W tym właśnie problem, że o tym wszystkim wymienionym i o niczym zarazem. Twardoch powieść toczy, tworzy, rozwija. I kończy, niespodziewanie.

Żeby była tu jasność – Morfina to powieść nieprzeciętna. Rzecz wysmakowana literacko w takim samym stopniu niemal jak Pan Tadeusz – w tej książce nie ma ani jednego niepotrzebnego słowa. Owszem – Twardoch rezygnując z jednolitej narracji popada trochę w słowną żonglerkę, kiedy to niekończący się słowotok płynie tylko po to, by doprowadzić nas do wydarzeń skądinąd banalnych. Jednak to wszystko jest koherentne, nie nuży i nie męczy, jak męczyło w pierwszych utrzymanych w tej stylistyce opowiadaniach (Maniera Tenebrosa). A jednak Morfina rozmywa się. Ratują ją mocne pojedyncze punkty. A są nimi bez wątpienia postacie kobiece, naszkicowane wprost perfekcyjnie. Każda z bohaterek Morfiny nawet martwa kobieta wygrzebywana przez kilku Żydów z grobu w Warszawie, niesie przekaz dla bohatera - zaczynając od gosposi, kończąc na Dzidzi Rochacewicz, będącej jakby skondensowaną polskością. Moją szczególną uwagę przykuła postać notorycznie zdradzanej żony Willemana Heleny. Jest to kobieta na wskroś silna, prawdziwa matka a przy tym ponętna i kobieca. Jednocześnie Twardoch w jej przypadku dokonuje pewnego przekłamania – w kilku fragmentach Willeman postrzega ją nieomal jako zakochaną w insurekcyjnej tradycji wariatkę, która niczego tak nie pragnie jak śmierci własnego męża w powstaniu lub konspiracji. Jednocześnie opisuje nam ojca Heleny, „starego Peszkowskiego”, zatwardziałego endeka zaczytującego się w Myślach Nowoczesnego Polaka i innej publicystyce Dmowskiego czy Dobraczyńskiego. Ten, kto choć odrobinę zna założenia ideowe Narodowej Demokracji wie, że żaden przedwojenny endek nie wychowałby córki na rozkochaną w insurekcjonizmie wariatkę, jaką w oczach Willemana jest Helena. Z drugiej strony – obraz Heleny wydaje się przez Willemana celowo zafałszowany, zwyczajnie po to, by ukryć własne, skrajnie nieodpowiedzialne i niemęskie uzależnienie od kobiet i morfiny. Autentyczna jest tu jedynie relacja ojciec-syn. Willeman szczerze kocha swego syna Jureczka tak jak Baldur von Strachwitz szczerze kocha swego syna Konstantego Willemana. I to by była chyba najlepsza oś dla tej powieści – relacja ojcowsko-synowska.

Baldur jest wszak oficerem tajnej policji niemieckiej, postrachem innych oficerów, jednocześnie bohaterem I wojny światowej. Człowiekiem złamanym, oszpeconym na duszy i ciele, de facto pozbawionym przez wojnę wszelkich atrybutów męskości, a jednak na wskroś męskim. To jego miłość do syna pozwala Willemanowi prowadzić skuteczną konspirację. Baldur kocha syna bardziej nawet niż kocha Niemcy, którym oddał wszystko, tak jak w ostatecznym rozrachunku Willeman odda wszystko Polsce. Konstanty zginie śmiercią banalną, jednak w jakiś sposób również heroiczną – przeistoczy się z Willemana dziwkarza w Willemana mężczyznę, Willemana męża i Willemana ojca. Toteż jego śmierć będzie czymś podobnym do śmierci Baldura – poświęceniem wszystkiego dla miłości. Willeman pod koniec zdaje sobie sprawę, iż nikogo nigdy nie ukochał tak jak swego syna, i to za niego w jakimś banalnym sensie oddaje życie. Śmierć, która nie znaczy nic i wszystko zarazem.

Jednak wątek ojca i syna jest tylko jednym z wielu wątków. To stanowi zasadniczy grzech Morfiny – traktuje ona o zbyt wielu kwestiach na raz. Nikt nie ma tu do zagrania ważnej roli. Bohaterowie pomimo świetnego rysu pojawiają się tylko na chwilę, przy czym irytujące są też towarzyskie zabawy autora (choćby Chochoł, ostatni król Polski – postać nawiązująca do innego literata, znajomego Twardocha – Wita Szostaka). Powieść gdzieś się gubi, rozłazi podczas czytania. I choć widzimy ogólny zamysł, rzecz kończy się za szybko, urwana jest nieomal wpół zdania. A każdy poruszony przez Twardocha temat zasługuje na dalsze rozwinięcie.

Co dalej?

Co dalej zaprezentuje nam Szczepan Twardoch? Że pisarz realizuje pewien pomysł konceptualny – to widać. Czy jednak nie pogubi się w słowotoku, wreszcie – czy semantyczna lawina nie zamieni przekazu w banał. To są moje największe obawy.

Twardoch wciąż zdaje się poszukiwać swojego wielkiego tematu. Z tego powodu zmienia dekoracje i dylematy. Pisał już o wojnie, o szaleństwie, o honorze, o seksie, o kobietach i o rozerwaniu pomiędzy narodowościami. Ten temat stara się uczynić głównym motywem swoich ostatnich dzieł, jednak poza Wiecznym Grunwaldem trąci to fałszem. Utrzymuję swą opinię, że deklarowana „śląskość” Twardocha to poza, mająca zagwarantować mu miejsce na literackich salonach. Jednak z samej pozy nie da się tworzyć literatury wielkiej. Twardoch jest wszak zaintrygowany Polską i polskością. Z polskości wyrastają jego dzieła, to polskość i język polski są tworzywami tego pisarza. Usilne wtłaczanie w to przekazu sztucznego rozerwania może autora zaprowadzić na literackie manowce. Byłoby szkoda, bo jak napisała swego czasu o Twardochu Marta Kwaśnicka, wreszcie ”mamy pisarza”.

Arkady Saulski

Tekst pojawił się w miesięczniku „Na Poważnie”.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych