Widzę już lament środowisk gejowskich z powodu tytułu niniejszej recenzji. Ale spójrzmy prawdzie w oczy. Co wynika z filmu i poprzedzających go wypowiedzi reżysera i opinii salonowych recenzentów? Wynika , że istotą „Sekretu” nie jest dzieło twórcze, a zabieg ideologiczny, który ma zilustrować z góry założoną tezę. A to oznacza, że nie zobaczę zmagania reżysera z intelektualnymi, duchowymi i moralnymi problemami epoki, walki o trudną i skomplikowaną prawdę naszego czasu, tylko konkretne zamówienie polityczne. Modną powiastkę o aktualnych trendach mody. A przecież gdy idę do kina, pociąga mnie zwykła ciekawość świata, poszukuję dobrej sztuki, dzieła artystycznego, interesującego i ważnego zjawiska i oryginalnego sposobu budowania obrazu. Nie mam żadnych uprzedzeń ani konkretnych oczekiwań. Chcę poznać i przeżyć film, który mnie wzbogaci, rozwinie wyobraźnię, otworzy na głębsze wartości. Ale reżyser mnie uprzedza i zwierza się:
Wciąż… szczytem odwagi są w polskim kinie pogodne w gruncie rzeczy historyjki o tym, jak dzielnie pomagaliśmy mniejszości, historyjki o ludziach, którzy najpierw byli niby trochę źli, trochę byli antysemitami, ale potem się nawrócili i już byli dobrzy. A mój film opowiada o tym, że cały czas mamy zbiorową amnezję, że wcale się nie nawróciliśmy, a wręcz przeciwnie - dość skutecznie dokończyliśmy robotę, zabijaliśmy ludzi, którzy cudem przeżyli Holokaust i wrócili do domu, a dziś wcale nie mamy wyrzutów sumienia i nie mamy zamiaru o tym mówić. Mój film opowiada właśnie o kimś takim: to 80-latek, który nie przeszedł żadnej przemiany i choć ma na rękach krew całej rodziny, jakakolwiek wzmianka o tym absolutnie go oburza. I to, mam wrażenie, a raczej jestem całkowicie przekonany, jest o wiele bliższe prawdy o Polakach.
Czyli Przemysław Wojcieszek przyznaje się, że zrobił film z tezą, z propagandowym przesłaniem, w którym jego bohater, rzecz jasna, zły Polak, bo jakże by inaczej, wręcz zbój, morderca i potwór, „ma krew na rękach”. Bo tacy już są Polacy. Wciąż kogoś napadają, zabijają i mordują. A potem nawet słyszeć nie chcą, co zrobili. I żyją wygodnie w odebranych ofiarom domach. Na starość nie tracą humoru, nie przechodzą żadnej przemiany, a bezmyślni i tępi sąsiedzi darzą ich sympatią i zaufaniem.
Tak właśnie wygląda rzecz w filmie Wojcieszka. Na dalekiej prowincji mieszka 80-letni dziadek, były żołnierz Armii Krajowej, ma stary, ale w niezłym stanie dom, łowi sobie ryby, spaceruje po lesie i żyje jak u Pana Boga za piecem. Nie ma wyrzutów sumienia, nic go nie dręczy, a żadne mroczne demony nie zrywają go w nocy ze snu, słowem, zachowuje się tak, jakby się nic nie stało. A stało się. Ten z pozoru niewinny staruszek, powiada reżyser, zakatrupił na śmierć Żyda z dzieckiem i ich ciała gdzieś ukrył. A ponieważ nie jest w stanie pobudzić w sobie poczucia winy, bo przecież jest Polakiem, a wiadomo, że jak Polak, to kompletnie zdziczały potwór, który niczego nie odczuwa, tylko morduje z wyrachowaniem, więc reżyser wprowadza do akcji wnuczka homoseksualistę, a jakże by inaczej, na dodatek, transwestytę, aktora występującego na scenie w przebraniu kobiety, w groteskowo przesadnej choreografii, dziwacznym makijażu i stroju, by pomógł staruszkowi odzyskać pamięć. Wspomaga go dzielnie przyjaciółka, Żydówka, tropiąca takich „zboczeńców” jak ów dziadek.
Fabuła prościutka jak drut, bez żadnych komplikacji. Bo i co tu komplikować. Przecież Polacy nie mają żadnych obaw, wątpliwości, niepokojów i lęków. Nie wpadają w depresje, nie wyją po nocach z bólu, nie cierpią i nie popełniają samobójstw. Młoda Żydówka pragnie zmusić staruszka, by się przyznał, że zabił. Ale staruszek milczy jak kamień. Nie widać w nim walki dobra ze złem. Wnuk uczestniczy w tej pedagogice wstydu dość niechętnie, ale to zrozumiałe, przecież jest Polakiem i zapewne także genetycznie obdarzony został morderczym wirusem. Słowem, reżyser rysuje obraz koszmarnego dziadka, w domyśle, każdego Polaka, który tak samo się zachowuje, jak on.
Ja nie twierdzę, że przypadek opowiedziany w filmie nie mógł się zdarzyć. Mógł. W życiu wszystko może się zdarzyć. Nie cierpię natomiast w sztuce tendencji, jednostronności, sytuacji bez konfliktu, zacierania znaczeń.
Z takiego bohatera można wykreować postać tragiczną, uwikłaną w dramatyczne wydarzenia swojego czasu, zmagającą się ze zmorami wyobraźni, przeżywającego dylematy moralne, rozbitego wewnętrznie, skomplikowanego psychicznie. Tylko trzeba chcieć. Albo umieć. Ale taki bohater nie pasował do z góry założonej tezy. Do modnego dziś wizerunku. Musiał pozostać pusty wewnętrznie, gburowaty i prymitywny, bo gdy tylko młoda Żydówka przypomniała mu, co zrobił, rozjuszony rzucił się na nią i chciał ją udusić. Wiadomo, miał wrodzone skłonności sadystyczne, wszakże był Polakiem. Tak się nie da zrobić dobrego filmu. Tak się nie uprawia sztuki. Tak się robiło produkcyjniaki, seryjne komunistyczne buble.
Przypomnę młodym czytelnikom, że według obowiązującej w latach 1949-1955 w naszym kraju socrealistycznej doktryny, utwór literacki i filmowy nie powinien być skomplikowany, a przede wszystkim musiał upowszechniać podyktowaną przez partię wizję komunistycznego szczęścia. I tylko takie utwory były popierane, chwalone i nagradzane przez władców masowej imaginacji. Nic dziwnego, że twórcy, reżyserzy, poeci, prozaicy gremialnie poczęli wedle tego schematu produkować w nieskończoność liryczne buble, koszmarne poematy, nadęte ballady i czerwone sonety ku czci Stalina oraz hymny pochwalne sławiące kołchozy, traktorzystki i dzielną Służbę Bezpieczeństwa. Liczyła się doktryna, która stawała się modą i ówcześni mecenasi sztuki wyróżniali tylko tych, którzy wypełniali jej nakazy, a potem przyznawali im zasłużone laury. Tylko nieliczni nie poddawali się dyktaturze kiczu.
Podobnie jest z Wojcieszkiem. Wyczuł on, że powstał dobry klimat dla prezentowania pięknych gejów, wrażliwych i dociekliwych Żydów, a przede wszystkim dla pożerania zdziczałych i podłych Polaków. Rozlicza więc bezlitośnie swego bohatera, dzielnie naśladując takich mistrzów jak „wybitny” historyk, Jan Tomasz Gross, czy popularny autor „Pokłosia” Władysław Pasikowski, nawiązujący do pogromu Żydów w Jedwabnem. Wojcieszek wiedział, że to awangarda nowej sztuki. I poszedł za nimi jak w dym. Bo wiedział też, że za to, co zrobi, takich jak on wynosi się na piedestał i obdarza wielkimi nagrodami. I miał rację. W Niemczech i gdzie indziej posypały się dobre recenzje. A film jest na topie. Recenzentowi „Gazety Wyborczej” nawet tak się wbił „w sam środek głowy”, „tak wybuchł i zostawił po sobie potężne spustoszenie”, że trudno biednemu znawcy kunsztownej maestrii „cokolwiek odbudować”. Takiego nieszczęśnik wstrząsu doznał. I słusznie. Bo to dzieło, które wbija haka w mózg. Polaków należy biczować, ile się da, nikt się za nimi nie ujmie. A w Niemczech z radością się wita obrazy, w których nie oni mordują Żydów, tylko – właśnie - wredni nasi rodacy. Wpisał się więc w modna falę Wojcieszek, w atmosferę ćwiczenia Polaków.
Niestety, moda nie mogła przynieść nic dobrego, wartościowego ani oryginalnego. Bo moda przynosi tylko łatwiznę i naśladownictwo, same wtórności. I tak się stało z Wojcieszkiem. Fabuła w jego wykonaniu kompletnie nieatrakcyjna. Film nudny jak flaki z olejem. Zanim na dobre rozwinie się akcja mija połowa czasu. Widać, że reżyser nie radzi sobie z kompozycją, ładuje w niej zbędne obrazy, byle by się coś działo. A dzieje się niewiele. Struktura się rozsypuje. Pretensjonalny, nerwowy montaż, krótkie, chaotyczne ujęcia, filmy w filmie, jakieś krajobrazy, twarze, nieskładne gesty, ruchy i znaki, zbliżenia, które mają mówić o narastającym dramacie, a mówią tylko o technice filmowej, jakbyśmy oglądali teledyski, niezgrane klatki fotograficzne, niezborny materiał, który wymaga dopracowania. A kreowane postaci? Jakby manekiny się pojawiały i znikały w środku witryn, sztuczne, obce i zimne. Nawet krzyk, który wydaje wnuk, nie ma siły rażenia. Brzmi fałszywie i wymuszenie. Żadnej psychologii głębi, żadnego wyczucia smaku, żadnego stylu. Wszystko na jedno kopyto. Snują się, wyłaniają i gubią młodzi bohaterowie bez przyczyny. Ustawieni przez reżysera w taki sam sposób, podobnie patrzący i podobnie się poruszający, bez indywidualnych, osobniczych cech. Nie wiadomo, po co obdarza nas Wojcieszek przyspieszonymi zdjęciami, na których widzimy patroszenie i czyszczenie ryb, kojarzącymi się na dodatek ze schizofreniczną, elektroniczną muzyką. Kompletnie bez sensu. Podobnie jak sceny ze znikającymi i nagle pojawiającymi się w innych miejscach postaciami, jakbyśmy oglądali film z kosmicznymi duchami. Również bez sensu. A jeśli by to miało być poczucie humoru reżysera, to wolę się już śmiać z Jasia Fasoli.
Grający Ksawerego, Tomasz Tyndyk, a także jego sceniczna przyjaciółka, Agnieszka Podsiadlik, jako Żydówka, przecież nieźli teatralni artyści, podporządkowani pantomimicznej manierze, wydają się zablokowani, niewiarygodni i pozbawieni wewnętrznego życia. Ich wygaszone emocje są wymuszone, zaś zachowania nieprzemyślane i sztuczne. Widać to jak na dłoni. Tylko postać staruszka Jana( Marek Kępiński) daje się obronić. Nie poddał się terrorowi reżyserskich fanaberii, zachował psychologiczną odrębność, wyraźną osobowość, ciepło duchowe i żywą twarz.
Nie wiadomo też po co wprowadza reżyser do akcji wiejskie wesele. Chyba tylko po to, by pokazać, jak skretyniałe środowisko Polaków widzi w zbrodniarzu sympatycznego i miłego dziadka. Nawiasem mówiąc, kompletnie nie wyczuwa Wojcieszek atmosfery wesela. Nie ma daru opowiadania, artystycznego potencjału i talentu jak Wojciech Smarzowski w „Weselu”, w którym czuje się rozmach, dynamikę i siłę wyrazu, a u Wojcieszka namiastkę byle jakiej ceremonii. Nie wiadomo również, dla jakich celów wciąga widzów w konwulsyjny wir transwestyty, chyba tylko po to, by pokazać, jakim powodzeniem cieszą się spektakle z gejami w rolach głównych. Wyraźnie nagina ideę sztuki do koniunkturalnej mody. W sumie, film choć niezbyt długi i tak przegadany, egzaltowany i zmanierowany. Zabrakło mu stylistycznej jedności i językowej barwy. Pragnąc olśnić nowatorstwem, przynosi tylko dziwactwa. Sekret złego gustu.
Stanisław Srokowski- polski pisarz, poeta, prozaik, dramaturg, krytyk literacki, tłumacz, nauczyciel akademicki i publicysta. Autor powieści: "Ukraiński kochanek (2008), Zdrada (2009),Nienawiść (2006). Do księgarń weszła właśnie jego nowa powieść "Barbarzyńcy u bram". www.srokowski.art.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247823-srokowski-o-filmie-sekret-wojcieszka-propagandowa-agitka
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.