Udręka i ekstaza – czyli obłęd Dwurnika

Czytaj więcej 50% taniej
Subskrybuj

Krakowskie Muzeum Narodowe. Wydawałoby się: ostoja dla sztuki klasycznej (ostoja snobizmu). Wielcy artyści, kanon i proporcja. Tym razem jednak wchodzimy do środa i zostajemy zaatakowani. Bo ze ścian atakuje nas brzydota, wszechogarniająca, porażająca brzydota. Pejzaż jak po Apokalipsie, świat utytłany w nieczystościach. I ludzie w tym świecie: parciani, pokraczni, żałośni. Wykrzywione agresją twarze. Wulgarni, wyuzdani, o rozdętych chrapach i rozpaczy w oczach. Robotnicy o nalanych twarzach, sprzedawcy tiki taków, cwaniacy. Wszyscy oni uwikłani są w przestrzeń. Miasta-koszmary, labirynty fabryk, błoto: demonicznie, industrialne rzeczywistości bez kresu. Rzeczywistość koślawa, jak spod pędzla Nikifora, ale jednak bardziej ironiczna, bardziej gorzka. Czysty obłęd.

23 marca w Muzeum Narodowym w Krakowie została otwarta wystawa Edwarda Dwurnika. Jest to wystawa dość specyficzna, bo retrospektywna: artysta w kwietniu (urodził się 19-ego) obchodzi siedemdziesiąte urodziny. Na wystawie można obejrzeć około 150 jego prac. Obłędna wystawa nosi wdzięczną nazwę: „obłęd”.

Edward Dwurnik urodził się 19 kwietnia 1943 roku w Radzyminie. Studiował na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Za jego dwóch mistrzów uchodzą Bernard Buffet i Nikifor (to, jak bardzo twórczość kryniczanina wpłynęła na formę Dwurnika nie trzeba tłumaczyć i nawet laik dostrzeże podobieństwo). Posypały się cykle malarskie: „Podróże autostopem”, „Warszawa”, „Portrety”. Za najlepszą jego serię uważani są „Sportowcy”. Jego malarstwo jest mocno zaangażowane: staje się artystycznym komentarzem do absurdalnej (obłędnej) rzeczywistości PRL-u: szkaradne bloki, mieszkania jak z koszmaru sennego, niedole robotników, masakrowane tłumy, pijane tępą żądzą krwi watahy sił porządkowych. Nic więc dziwnego, że zyskuje aprobatę ze strony środowisk Solidarnościowych. Na wprowadzenie stanu wojennego twórcy odpowiedzieli bojkotem oficjalnych instytucji wystawienniczych. Dwurnik poszedł początkowo w ich ślady, ale potem pojawił się problem: został zaproszony do udziału Documenta 7 (jest to wystawa sztuki współczesnej, która odbywa się raz na pięć lat w Kassel). Bez wątpienia było to spore wyróżnienie – i dlatego Dwurnik zwrócił się o paszport, co w PRLu nigdy nie było ani proste, ani przyjemne. Ministerstwo Kultury zażądało ostrego haraczu: paszport w zamian za partycypację w rządowych przedsięwzięciach. Dwurnik haracz zapłacił: wystawił się w Biurach Wystaw Artystycznych we Wrocławiu i Poznaniu. Był to rok 1983. A że w tym samym roku otrzymał Nagrodę Komitetu Kultury Niezależnej "Solidarności", posypały się na niego gromy. Kilkudziesięciu artystów wystosowało list otwarty z żądaniem odebrania nagrody za złamanie bojkotu. Jego odejście ze środowiska przypieczętowały także wzięcie przezeń udziału w 10. Prezentacjach Malarzy Krajów Socjalistycznych w Szczecinie oraz zostanie członkiem-założycielem reżimowego Związku Polskich Artystów Malarzy i Grafików. Znalazł się w kłopotliwej sytuacji: z jednej strony u Solidarności znajdował zrozumienie dla swoich obrazów, ale był potępiany za stosunek do rządu, z drugiej zaś partia, która obrazów kompletnie nie rozumiała, ale doceniała jego ustępstwa (parafrazując wypowiedź K. Ahrensa na łamach „Art. Das Kunstmagazin”).

W latach 90’ podjął współpracę z krakowską Galerią Zderzak. W ramach cyklu „Podróże autostopem” powstały „Błękitne miasta”. Po roku 2000 Dwurnik zainteresował się malarstwem abstrakcyjnym. Powstaje cykl „Dwudziesty piąty”. Obrazy nawiązują do „action painting” Jacksona Pollocka. Stają się (przynajmniej dla mnie) hermetyczne i trudne w odbiorze. O ile bowiem za „action painting” kryje się bardzo ciekawa myśl (każdy obraz jest zapisem procesu twórczego), to od strony – nazwijmy to tak – wizualnej, bywa doznaniem dość uciążliwym. Parę z nich można zobaczyć na wystawie.

Wróćmy jednak do wystawy i obłędu. Skąd ta nazwa? Są dwie teorie. Po pierwsze (i jest to moja subiektywna interpretacja): w malarstwie Dwurnika dominuje szaleństwo. Ale nie szaleństwo rodem z „Szału uniesień” – tylko raczej z psychiatryka (takie swojskie – w takim stopniu, w jakim szaleństwo swojskie być może – nieromantyczne szaleństwo). Po drugie (i jest linia oficjalna): nazwa nawiązuje do obrazu „Obłęd ludu”, mówiącego o wydarzeniach roku 1970 w Gdańsku (wszyscy byli w szoku, gdyż wojsko strzelało do robotników). Dla Dwurnika – jak sam przyznaje – jest to ważne dzieło.

Samo pojęcie jest kłopotliwe, bo bardzo wieloznaczne. Czymże jest obłęd? Stanem pomieszania zmysłów (chorobą psychiczną)? Stanem mistycznym, ekstazą i swoistą podróżą szamańską do krainy przodków? Skrajnym „szaleństwem” emocjonalnym – znamionowanym przez niekoherencję i nieprzewidywalność? A może czymś nietuzinkowym, praktycznie nieosiągalnym, wybitnym i genialnym? Można by o tym napisać wielką rozprawę naukową. Jak już pisałam, w malarstwie Dwurnika drzemie ów obłęd (w każdym z możliwych tego słowa znaczeń). Nie jest jawny, nie jest porażający jak w „Guernice” - przejawia się w zdeformowanej, upiornej przestrzeni, która, paradoksalnie, jest bardziej rzeczywista niż symboliczna. Świat u Dwurnika przypomina trochę ten ze snu: niby jest to nasz swojski świat na jawie, ale jednak jest w nim jakieś zaburzenie, coś, co trudno wychwycić, ale co odczuwa się z całą mocą. Może to także być świat z koszmaru sennego, ale wtedy mechanizm jest odwrotny: mimo ‘nierealności’ scenerii, wszystko jest bardzo realne. Są sny (takie na pograniczu koszmaru, lecz nie dość intensywne), w których gonimy kogoś (lub przed kimś uciekamy), ale podłoże nas spowalnia (lub same nasze ruchy są katastrofalnie wolne, mimo naszego wysiłku) – to samo odczucie (groteski? grozy? czegoś chorego?) towarzyszy oglądaniu obrazów Dwurnika.

Chyba najmocniejszym cyklem są składający się z 274 obrazów „Sportowcy”. Powstawali na przestrzeni dwudziestu lat (1972-1992). Kim jest ów sportowiec? To nie mocarz, nie atleta, tylko… palacz „Sportów”, czyli papierosów o najbardziej absurdalnej nazwie, na jaką można było wpaść (nic więc dziwnego, że w latach 70’ zostały przemianowane na „Popularne” – które, z kolei, w latach 80’ były najtańszymi ogólnodostępnymi papierosami). Sportowcy Dwurnika to żołnierze, robotnicy, inżynierowie (te baczki, te krzywe miny i te idiotyczne fryzurki), to sprzedawcy drobiazgów (po obejrzeniu tego obrazu wreszcie zrozumiałam, jak wyglądają owi słynni ‘prascy cwaniacy’, nad którymi rozpływają się niektórzy moi warszawscy znajomi), to wszyscy ci ludzie, o których milczą annały historii – ani szczególnie piękni, ani szczególnie dobrze, ani szczególnie mądrzy. Dwurnik przedstawia ich z pewną dozą ironii – ale zarazem ich uwiecznia. Teraz, z perspektywy czasu, Sportowców można oglądać jak dziwadła z menażerii albo jak skamieliny w muzeum paleontologicznym.

Świat z obrazów Dwurnika jest i brzydki, i piękny. Artysta ma potężny warsztat: umie malować, więc może malować, jakby nie umiał. W pozornej niedbałości kryje się harmonia: czy to barw, czy to kompozycji. Wygląda to trochę tak, jakby Dwurnik jednocześnie ogłaszał szpetotę rzeczywistości, ale jednocześnie pochylał się nad jej paradoksalnym pięknem (w najgorszym brudzie, w najgłębszym szambie można znaleźć jakieś piękno, nawet, jeżeli ono jest kompletnie przypadkowe, nawet, jeżeli nie wypada go tam dostrzegać).

Wbrew pozorom nie jest to łatwa wystawa. Ogląda się szybko, ogląda się przyjemnie i z zaciekawieniem. Rozdęta cielska, czerwień ludzkiego mięsa i tępe ryje – wszystko to budzi na początku odruch wymiotny. Potem rodzi bunt, chęć złapania Dwurnika za fraki i wrzaśnięcia, żeby spadał, bo to wcale nie jest tak. A dopiero później rodzi się spokojna refleksja, zaduma – i wreszcie potrzeba przeproszenia artysty. Tak samo, jak niełatwo się ocenia jego obrazy (klasyk? nie-klasyk? a może coś w ogóle jeszcze spoza tej dychotomii?), tak trudno też ocenić jego wybory i decyzje – nazwijmy to tak – moralnie. Na szczęście: myśleć można o tym pierwszym, a to drugie nie nam oceniać.

Ola Koehler

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych