FRANKENWEENIE czyli straszni mieszczanie kontra kochane potwory RECENZJA DVD

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Czytając recenzje filmów Tima Burtona miewam od lat poczucie, że często obcuję z tekstami członków sekty. Ich bezwarunkowa miłość do reżysera ma w sobie bardzo duży element kultu czegoś, co Amerykanie nazywają „camp” albo „midnight movies”. Zdawać by się mogło, że gdyby Burton rozdeptał pomidora, a następnie namalował na nim musztardą krzywy uśmieszek, to wystarczyłoby niektórym do piania z zachwytu nad kolejnym arcydziełem „twórcy o niezwykłej wyobraźni”. Faktycznie, wyobraźnię Tim Burton ma niewąską. Ale używa jej z bardzo różnym skutkiem. W filmie „Frankenweenie” na przykład – bardzo egoistycznie i bardzo ryzykownie.

To nie pierwszy ostatnimi czasy film Burtona który mnie znudził. Ziewałem z orgiastycznego, barwnego przesytu na „Alicji w krainie czarów”, a znane skądinąd grymasy Johnny’ego Deppa w „Mrocznych cieniach” jakoś już nie bawiły. Tim Burton wywalczył sobie w Hollywood „licencję na udziwnianie” i korzysta z niej ile wlezie. Żaden z jego ostatnich nie był jednak tak zabawny jak „Sok z żuka” czy tak wzruszający, jak „Edward Nożycoręki”.

„Frankenweenie” to właściwie film mniej więcej o tym, o czym Stephen King napisał powieść „Smętarz dla zwierzaków” – czyli o tym, jak trudno się pogodzić ze śmiercią najbliższych. Tak się składa, że najbliższą Victorowi, bohaterowi filmu, istotą, jest jego ukochany pies Sparky (w polskiej wersji zwany Korkiem). Kiedy Sparky ginie pod kołami samochodu Victor postanawia go wskrzesić. Jest bowiem jeszcze jedna rzecz, której powinniście pamiętać - Victor to młodociany geniusz nauki, w dodatku świeżo po inspirującym wykładzie szkolnego nauczyciela fizyki pana Rzykruskiego na temat potęgi błyskawic.

Jest to więc wariacja na temat „Frankensteina”, ale bardziej tego kinowego (w reżyserii Jamesa Whale, z 1931 roku), a nie powieści Mary Shelley. Stąd znajome kadry – z płonącym wiatrakiem włącznie. Mały Victor wykrada z cmentarza ciało psa, następnie wskrzesza go w swoim laboratorium na poddaszu, a w całą intrygę szybko wkręca się jego szpetny i garbaty kolega imieniem Igor oraz inni szkolni znajomi. Zgodnie z logiką horroru – bo to faktycznie horror (hm… ręka mi drży przy pisaniu „dla dzieci”?) będzie sporo komplikacji skutkujących pojawieniem się w miasteczku New Holland nowych monstrów i przestroga przed tym, co dzieje się, gdy cuda nauki trafiają w niepowołane ręce.

Nawiązań do klasyki horroru i fantastyki jest we „Frankenweenie” mnóstwo Inie zawsze chodzi tu o klasykę zamierzchłą. Jest coś z japońskich filmów o Godzilli, są wstrętne istotki przypominające Gremliny – zabawy jest sporo, ale nie jestem pewien, czy i jak bardzo czytelna będzie dla dzieci. Odnoszę bowiem wrażenie, że przeciętny 8-letni kinoman w odróżnieniu od Tima Burtona nie zdążył jeszcze wychować się na czarno-białych horrorach lat 30., a zamiast Godzilli pasjami ogląda Cartoon Network albo Disney Channel.

Pytanie więc – dla kogo właściwie jest ten film? Moim zdaniem głównie dla Tima Burtona. „Frankenweenie” to jego wymarzony projekt sprzed lat którego pierwszą realizacją była krótkometrażówka z 1984 roku. Wtedy się nie udało – Burton był nikim, nie miał pieniędzy ani wsparcia producentów. Dziś jako ceniony reżyser może wiele – nawet spełniać swoje dziecięce marzenia naszym kosztem.

Czarno-białe, zrealizowane techniką animacji poklatkowej najnowsze dzieło Burtona jak zwykle u niego jest wizualnym majstersztykiem, znakomicie kreującym oniryczny świat małomiasteczkowej Ameryki, przypominający nieco pozornym spokojem filmy Davida Lyncha. Ale jest to jednocześnie obraz mocno kontrowersyjny. Jest w nim sporo krwawych (pokazanych „bezkrwawo”) lub mocno obrzydliwych scen, które dzięki animacji udaje się odrealnić, co nie zmienia faktu, że kiedy dociera do nas sedno rozgrywających się na ekranie wydarzeń, niejednemu może się zrobić niedobrze. Są wreszcie sceny zwyczajnie obrzydliwe – jak ta, w której następuje przemiana domowego kota w dziwacznego potwora. Ja wiem, że przymrużenie oka, że pastisz, że „bujna wyobraźnia twórcy”, że „czarny humor skrzyżowany z talentem wizjonera kina” (dobrze? czy aby dobrze podrabiam ton typowych recenzji z Burtona) , ale ja na tym przystanku wysiadam. „Frankenweenie” to nie jest film, na który zabrałbym swoje dziecko.

„Frankenweenie” balansuje też na innej granicy – zastanawiam się, czy jej nie przekracza. Obraz społeczeństwa w miasteczku New Holland jest ponury – właściwie poza Victorem i jego zahukaną rówieśniczką zza płotu nie ma tu żadnych pozytywnych ludzkich bohaterów (ludzkich, podkreślam, bo zwierzęta są bardzo sympatyczne). Nawet rodzice Victora przedstawieni są jako para dość mocno ograniczona, a nawiedzony nauczyciel fizyki choć jest jedną z niewielu osób doceniających pasję Vincenta, to jednak robi wrażenie ciężkiego wariata.

Tim Burton przeciwstawia młode, emocjonalne, bardzo utalentowane i wierzące w naukę chłopię gromadzie ciemnych prostaków z pochodniami, typów nietolerancyjnych, głupich, złośliwych i pustych. Ale pean, który ku czci nauki wygłasza nauczyciel Rzykruski brzmi w mym uchu fałszywie – w pewnym momencie (po wygnaniu ze szkoły przez rodziców-tępaków) mówi dl Victora, że w kraju z którego przyjechał wszyscy, ale to wszyscy doceniają znaczenie nauki. Sądząc po nazwisku, pan Rzykruski jest przybyszem z Europy Środkowo-Wschodniej. Cóż, znam tylko jeden rodzaj krajów, w których twierdzono, że „wszyscy cenią naukę” – wszystko z nich było zresztą rzekomo „naukowe” – z postępem społecznym włącznie. To kraje „naukowego socjalizmu”. Może i Ameryka nie jest rajem na ziemi, może i jej mieszkańcy nie są ludźmi o najbardziej na świecie otwartych umysłach – mimo to odradzałbym przeciwstawianie „złego amerykańskiego prowincjusza” „dobremu socjalistycznemu obywatelowi doceniającemu naukę”.

Niepokoi mnie przesłanie, wedle którego jedynie nauka jest w stanie rozwiązać wszelkie życiowe problemy każdego z nas, niepokoi mnie także fakt, że jest ona w wykreowanym przez Burtona świecie jedynym autorytetem (rodzice, szkoła, znajomi – to wszystko tępaki albo frajerzy). Małoletni Victor ma w filmie „Frankenweenie” zawsze rację, cały świat się myli. Można żyć w takim przekonaniu będąc zbuntowanym dwunastolatkiem. W wykonaniu 54-letniego reżysera to tylko leczenie młodzieńczych kompleksów i poczucia odrzucenia – jako się rzekło, naszym kosztem. A powszechny zachwyt, jaki budzą dokonania Burtona wśród krytyków zmusza do zastanowienia się, czy aby branża recenzentów filmowych nie jest w naszym kraju opanowana przez kidultów i fanów „cult movies”,dla których to normalne i „fajne” jest tylko to, co chore i udziwnione. A to co normalne – jest nudne i nienormalne.

Piotr Gociek

„Frankenweenie” reż. Tim Burton,. USA 2012.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych