„Ja tylko gram na bębnach” – tę sentencję Dave Grohl powtarza w swojej biografii tak często, jakby sam siebie chciał przekonać, do tej dość komicznej teorii. No niby gra na bębnach, ale przecież wystarczy rzucić okiem na okładki jego płyt, żeby zorientować się, że równie często gra na gitarze, basie, śpiewa, pisze teksty, komponuje, a jakby tego było komuś mało, to produkuje jeszcze nagrania. Ale gdyby nawet już zostać przy perkusji, to powiedzieć, że Grohl „tylko gra” na bębnach, to jak powiedzieć, że tsunami to niezła fala do surfowania.
Jest perkusistą wybitnym, o stylu i brzmieniu tak rozpoznawalnym, że zmienia ono na charakter kapel, z którymi nagrywa. Novoselic i Cobain zgodnie przyznawali, że Nirvana zabrzmiała jak trzeba, dopiero wraz jego przyjściem, a cały świat mógł sprawdzić prawdziwość tej opinii słuchając „Smells Like A Teen Spirit”. Kiedy Grohl pojawił się gościnnie na „Songs For The Deaf” Queens Of The Stone Age – płyta okazała się tak dobra, że okrzyknięto ją najlepszym rockowym albumem dekady, a podobne sytuacje miały miejsce podczas sesji Prodigy, Killing Joke, Nine Inch Nails, nie mówiąc nawet o znakomitym projekcie Them Crooked Vultures, w który stworzył niepowtarzalną sekcję rytmiczną z Johnem Paulem Jonesem z Led Zeppelin.
A jednak w sentencji Grohla jakaś tam prawda się jednak kryje, tyle że dotyczy ona nie tyle muzyki, co życia perkusisty. Otóż po lekturze jego solidnej, czterystustronicowej biografii faktycznie jedyne, co można o nim powiedzieć to to, że „gra na bębnach” – w ciągu czterdziestu czterech lat życia nic innego go nie zainteresowało, niewiele ponad to robił, o niewielu innych rzeczach myślał i – jak wynika z jego wypowiedzi, nie ma innych planów na resztę życia. Wyłaniający się z książki Paula Brannigana obraz Grohla, jest obrazem faceta przemiłego i skromnego, ale też cokolwiek jednowymiarowego i nudnawego. Ot typ chłopca, który nie musiał dorosnąć, bo im stawał się starszy, tym łatwiej udawało mu się realizować młodzieńcze marzenia. Chciał być gwiazdą rocka – został nią. Chciał grać w Motorhead – zagrał z Lemmym w projekcie Probot. Uwielbiał Beatlesów – niedawno nagrał kawałek z Paulem McCartneyem. Skończyła mu się Nirvana – założył Foo Fighters, kapelę z którą do dziś wypełnia stadiony. Nic w tym złego oczywiście – pogratulować farta i talentu. Rzecz w tym, że jako bohater biografii jest ciekawy wyłącznie o tyle, o ile był świadkiem pewnych zjawisk i wydarzeń. Ale pod tym względem ciekawy jest bardzo.
Doskonały jest tu np. opis waszyngtońskiej sceny hardcore’owej skupionej wokół wytwórni Dischord – zapomnianej dziś w Polsce, ale swego czas prawdziwego muzycznego tygla, w którym zaimprowizowane kapele – efemerydy śmiało przełamywały konwencje gatunków i pchały muzykę do przodu, by po kilku miesiącach się rozpaść. Tworzenie było tak intensywne, że nikt tego na dłuższą metę nie wytrzymywał. Zupełnie niesamowita jest też w książce Paula Brannigana opowieść o samej Nirvanie, a konkretnie o mrokach osobowości Kurta Cobaina – faceta, o którym sam Grohl mówi tu prosto: „Są ludzie, o których po prostu wiesz, że nie pożyją długo”.
I faktycznie na długo przed nagraniem „Nevermind” Cobain jawi się tu jako człowiek neurotyczny, skrajnie niezrównoważony, ale też – co często się łączy – nieprzeciętnie inteligentny. W jednej chwili chciał być niezależnym muzykiem punkowym wylewającym w tekstach złość na cały świat, w następnej, z zimnym wyrachowaniem komponował piosenki na „Nevermind” tak, żeby każda z nich była wielkim komercyjnym przebojem, a on sam mógł zostać gwiazdą. Kiedy nią został, popadał w depresję, co w zestawieniu z kilogramami narkotyków błyskawicznie zamieniło go we wrak człowieka. Łączył w sobie cechy dzieciaka, narkomana, schizofrenika i gwiazdy – a taka zbitka, nie mogła długo utrzymać się w jednej całości.
Pamiętam, jak wszedłem do nich (Cobaina i Courtney Love – przyp.red.) i po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że są naćpani. Drzemali w łóżku, totalnie nagrzani, co wyglądało obrzydliwie. Wściekłem się, nie tyle na nich, co na to, że byli na tyle żałośni, żeby się tak zeszmacić. Moim zdaniem osoby, które robią z sobą takie rzeczy tylko po to, żeby doprowadzić się do stanu bezużyteczności i ślinić się jak pieprzone niemowlaki, są żałosne. Ktokolwiek ma podobne pomysły jest idiotą”.
Wkrótce pojawiły się spory o pieniądze, których uzależniony Cobain potrzebował coraz więcej i w momencie, gdy cały świat kochał Nirvanę, zespół już praktycznie nie istniał, zamieniając się w grupę trzech skonfliktowanych młodych facetów.
Grohl idiotą nie był i dwadzieścia lat, jakie w przyszłym roku minie od śmierci Cobaina wypełniło mu konsekwentne umacnianie swojej pozycji w rockowym świecie. Nagrywał ze wszystkimi, zgarniał najważniejsze nagrody, a dziś w swoim rodzinnym mieście ma nawet swoją ulicę. Nie jest osobowością charyzmatyczną i do rozwinięcia skrzydeł zawsze potrzebował kogoś jeszcze – Cobaina, Josha Homme’a… Nie zmienia to jednak faktu, że jego biografia to doskonały przegląd amerykańskiej sceny rockowej gdzieś od końca lat 80. do dnia dzisiejszego, zarówno jej niezależnej, undergroundowej strony, jak i wielkostadionowego gwiazdorstwa.
W dodatku napisana naprawdę nieźle – według przepisu Hitchcocka. Rozpoczyna się mianowicie od solidnego ciosu, wymierzonego autorowi przez Dave’a Grohla. A dalej, jest już tylko ostrzej…
Wojciech Lada
Paul Brannigan, „Dave Grohl. Oto moje powołanie”, SQN
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247640-dave-grohl-byl-sobie-chlopiec-ja-tylko-gram-na-bebnach-recenzja