Dziś swój wielki jubileusz obchodzi prawdziwy mistrz kina - Quentin Tarantino. Dokładnie 50. lat temu w Knoxville na świat przyszedł jeden z czołowych przedstawicieli postmodernizmu filmowego, twórca niezapomnianych i jedynych w swoim rodzaju obrazów.
Facet, który kilka lat przesiedział w wypożyczalni kaset video, w stu procentach wykorzystał spędzony tam czas. I tak, od szarego pracownika przeszedł metamorfozę, który uczyniła go jednym z najbardziej oryginalnych reżyserów i scenarzystów w historii kina.
Tarantino dał się poznać jako bezkompromisowy twórca, który nie boi się mieszać różnych gatunków. Jego żonglerka rozmaitymi konwencjami i balansowanie na granicy pastiszu, sprawia, że nikt nie może zarzucić jego twórczości czerstwego popadania w schematy. Owszem, często można usłyszeć zarzuty, że reżyser bez uzasadnienia epatuje przemocą, czego najlepszym przykładem był chociażby ostatni wielki obraz artysty - "Django", który momentami po prostu ociekał krwią. Jednak jeszcze większą jatką od strzelaniny urządzonej przez tytułowego bohatera w finałowej scenie, była deklaracja kultowego kompozytora Ennio Morricone, który ogłosił zakończenie współpracy z Tarantino. Powód? Oczywiście epatowanie widza agresją.
Duża kreatywność w doborze środków artystycznych i oryginalnym budowaniu fabuły to jedno. Jednak nigdy Tarantino nie urzeczywistniłby swoich wizji w tak brawurowy sposób, gdyby nie aktorzy, których odkrywał lub - mówiąc Poetą - ocalał od zapomnienia.
Tak z całą pewnością było w przypadku Johna Travolty, który po owocnych latach 70. (obsypane nagrodami "Gorączka sobotniej nocy" i "Grease") przechodził poważny kryzys. Zamiast deszczu nagród, na jego głowę spadały gromy i kpiny za szereg przeciętnych ról (Złote Maliny wyrastały "na półce" aktora jak grzyby po deszczu). Dopiero spotkanie z Tarantino, który niemal zakochał się w filmie "Wybuch" ("Blow Out") z Travoltą w roli głównej, i angaż w kultowym "Pulp Fiction" z 1994 roku sprawiło, że aktor znowu powrócił na usta wszystkich, i to bynajmniej nie w roli bohatera dowcipów. Rola Vincenta Vagi przyniosła mu - pierwszą od 17 lat - nominację do Oscara (oczywiście nie zapomniano również podczas ogłaszania nominacji do Złotych Globów) i stała się prawdziwym znakiem rozpoznawczym aktora. Tarantino zagroził nawet, że nie zrobi "Pulp Fiction" jak producenci nie dadzą mu obsadzić Travolty w głównej roli. Niezły blef jak na mało znanego wówczas filmowca...
Podobnie było w przypadku Samuela L. Jacksona. Aktor, oprócz docenionej na festiwalu w Cannes roli w filmie "Malaria", raczej nie mógł pochwalić się nagradzanymi kreacjami. Dopiero angaż u Tarantino sprawił, że o czarnoskórym artyście znowu zrobiło się głośno, czego najlepszym dowodem były nominacje do Oscara i Złotego Globu za rolę Julesa Winnfielda.
Już 3 lata później Jackson znowu znowu spotkał się na planie z Tarantino. Tym razem podczas prac przy filmie "Jackie Brown". Efekt? Nominacja do Złotego Globu i zwycięstwo w kategorii "Najlepszy aktor" na Berlinale w 1998 roku. Równie owocnym powrotem do współpracy był "Django". I chociaż mówiło się, że 65-letni aktor miał wcześniej chrapkę na rolę tytułowego bohatera, perfekcyjnie wywiązał się z niewdzięcznego zadania wcielenia się w postać wrednego lokaja Stephena, po raz kolejny pokazując, co znaczy aktorstwo przez duże "A".
W ostatnim czasie do "wynalazków" Tarantino dołączył Christopher Waltz. Kto wie, czy jeśli chodzi o odkrycia czystej wody, nie jest to największe osiągnięcie reżysera. Swego czasu "Newsweek" przytoczył znakomity cytat z Waltza.
Zostać aktorem to jedno, być aktorem to drugie. Został aktorem trzy dekady temu. Naprawdę jestem nim od czterech lat.
Trudno nie przyznać mu racji. Austriacki aktor, znany głównie niemieckojęzycznych produkcji telewizyjnych klasy B, dzięki roli niezapomnianego pułkownika Hansa Landy w "Bękartach wojny" (2009) utorował sobie drogę do Hollywood. I pomyśleć, że na plan filmu trafił z castingu... Kolejne wielkie kreacje były naturalną koleją rzeczy. Waltz zdążył zagrać u Romana Polańskiego w znakomitej "Rzezi" (niestety zupełnie pominiętej przez amerykańską Akademię) i ponownie wystąpić u Tarantino - tym razem w "Django". Z pewnością ten film straciłby swój charakter, gdyby w rolę dr Kinga Schulza wcielił się ktoś inny. Austriak udowodnił, że potrafi rządzić w Hollywood, niekoniecznie zakładając ohydne niemieckie mundury. I tak, Waltz dopiero po 50. stał się szczęśliwym posiadaczem dwóch - całkowicie zasłużonych - Oscarów za najlepsze role drugoplanowe.
Kolejny aktorem odkurzonym przez Tarantino jest Robert Forster. Ten były przystojniak zagrał ojca Georga Clooneya w „Spadkobiercach”. Można śmiało powiedzieć, że pasował do roli jak mało kto. Miał wszystko, co potrzeba artystom w Hollywood. Niestety jak wielu aktorów przepadł w gąszczu słabej jakości filmów. Forster zadebiutował u boku Elizabeth Taylor i Marlona Brando w dramacie Johna Hustona "W zwierciadle złotego oka". Następnie zagrał z odważnym filmie lat 60-tych "Chłodnym okiem”. Ten film miał uczynić z niego prawdziwą gwiazdę. Niestety następne lata nie przyniosły mu większej popularności. Aktor zatopił się w telewizyjnych rolach albo kreacjach w filmach klasy B. Przełomem okazał się film „Jackie Brown” Quentina Tarantino, który przyniósł mu jedyną w życiu nominację do Oscara. Mimo tego, że aktor po wielkim sukcesie pojawił się u takich twórców jak Aleksander Payne czy David Lynch, pozostał znany z jednej roli u reżysera, który pamiętał o nim, jak mało kto. W tym samym filmie zagrała Pam Grier - wielka gwiazda czarnego kina lat 70-tych. Tarantino specjalnie dla niej zmienił powieść Elmore Leonarda, by móc obsadzić w głównej roli czarnoskórą piękność. Również ona nie skorzystała z niebywałej szansy.
Najbardziej dramatyczną drogę przeszedł David Carradine. Niezwykły aktor pochodził ze znanej aktorskiej rodziny. Jego ojciec - John był aktorem i zaraził swoją pasją trzech synów. Każdy z nich zapisał się w historii kina. David na początku swojej drogi występował nie tylko u Martina Scorsese, ale również samego Ingmara Bergmana. Kto by pomyślał, ze ten subtelny aktor zostanie zapamiętany dzieki serialowi „Kung- fu”. Miłość Q do tej historii widać było już w "Pulp Fiction"
Rolę mnicha, który krąży po ziemi, aktor powtórzył jeszcze w serialu "Legendy Kung Fu", realizowanym w latach 1992-1996. Do wielkiego kina powrócił dzięki obrazowi „Kill Bill” Tarantino. Zagrał rolę, którą odrzucił Warren Beatty. Niestety znakomita rola Billa, będąca mieszanką tego co pokazał u Bergmana z Cainem była ostatnim wielkim osiągnięciem aktora przed tragiczną śmiercią w Azji. Jego ostatnim osiągnięciem był serial "Kung Fu Killer".
Quentin Tarantino zapowiedział, że zrobi jeszcze tylko dwa filmy i zakończy karierę. Jeżeli dotrzyma słowa, to musi uważnie szukać, by odkryć dla świata filmu jeszcze kilku zapomnianych gwiazdorów. Nikt inny w tak fenomenalny sposób nie umie tego robić.
Ł.A/AM
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247609-50-urodziny-quentina-tarantino-jakich-aktorow-odkurzyl-rezyser