CRISTIADA Piękny film o wojnie katolików z socjalistycznym reżimem NASZA RECENZJA

Czy wiecie, Drodzy Czytelnicy, że było w XX wieku państwo, gdzie żołnierze rządowi wdzierali się do kościołów, strzelając z karabinów do wszystkich, jak popadło? Gdzie księża byli wieszani w demolowanych kościołach za to tylko, że sprawowali sakramenty? Gdzie wreszcie, karne ekspedycje „przystrajały” ludźmi, którzy nie chcieli się wyrzec Chrystusa, słupy telegraficzne wzdłuż linii kolejowych? Nie, mylicie się, nie chodzi tym razem o bolszewicką Rosję.

To Meksyk lat 1926-29. Kiedy jawnie ateistyczny rząd rozpętał antykatolicką histerię i prześladowania w imię – jak to ujął filmowy prezydent Meksyku „zachowania nieśmiertelnych ideałów Rewolucji Meksykańskiej” – zbuntowali się katolicy w niektórych prowincjach. Zwani Cristeros (czyli chrystusowcy) – od zawołania „Viva Cristo Rey!” („Niech Żyje Chrystus Król!) – przez prawie trzy lata prowadzili partyzancką wojnę podjazdową z wojskami federalnymi. To właśnie o nich i ich Cristiadzie traktuje film zrealizowany z wielkim rozmachem przez meksykańskiego producenta Pablo Jose Barrosso.

To realistyczna i odpowiadająca prawdzie historycznej opowieść. Bez podmalowywania i koloryzowania. Przemoc jest pokazana jest tak, jaką była: jako brutalna, bezwzględna siła niszcząca wszystko. Kiedy filmowy prezydent zapowiada, że z katolikami należy się rozprawić „natychmiast, z pełną siłą, bez zwłoki”, na ekranie jego rozkazy wykonywane są wręcz z sadystyczną brutalnością ale i dokładnością. Ale i powstańcy odpowiadają pięknym za nadobne – zabijając prześladowców, a ocalonych wieszając, obok ich wcześniejszych ofiar. Ale „Cristiada” to także opowieść o dwóch porządkach. Jednym, reprezentowanym przez prezydenta, masona i zdeklarowanego ateistę. Dla niego wszystko jest polityką i grą. – W polityce wszystko ma swoją cenę. Pojedźcie i dowiedzcie się, jaka jest jego cena – mówi filmowy prezydent o generale, który zdecydował się dołączyć do powstańców i nimi dowodzić, choć… sam miał problemy z wiarą w Boga. Z drugiej strony idealizm powstańców i głównego bohatera – granego przez Andy Garcię – generała Enrique Gorostietę Velarde. Choć właściwie ateista, przyłącza się do Cristeros aby uczynić z nich prawdziwą siłę bojową. Czyni to z pobudek idealistycznych: po prostu denerwuje go fakt odbierania wolności katolikom. Choć ten bohater wcześniejszych bojów za Rewolucji Meksykańskiej bierze za dowodzenie pieniądze, to widzimy jak następuje w nim przemiana. Na końcu jest absolutnie przekonany do sprawy i gotów jest oddać za nią życie, choć w międzyczasie już toczą się tajne rokowania między rządem Meksyku a Watykanem, za pośrednictwem ambasadora USA. Bo jak głosi reklama filmu: Gorostieta „był ostatnim, który wierzył w sens ich walki. Ale stał się pierwszym, gotowym oddać za nią życie”.

To prawdziwa superprodukcja meksykańskiej kinematografii. Choć budżet – 12 milionów to niewiele dla Hollywood – to jednak widać, że nie żałowano. Rozmach zdjęciowy, wspaniałe plenery to niewątpliwie zasługa zatrudnienia jako reżysera Deana Wrighta – głównego speca od efektów specjalnych (zaczynał od „Titanica” aby skończyć na „Opowieściach z Narnii” i „Władcy Pierścieni”). Wspierany dzielnie przez szerzej nie znanego Eduarda Martineza Solaresa, wybrał przepiękne plenery w Durango. Wielkie słowa pochwały należą się odpowiedzialnym za kostiumy (zwłaszcza Maria Estela Fernandez) – można się uczyć, widząc wręcz szczegóły tkaniny.

Ale film to przede wszystkim aktorzy, a szczególnie Andy Garcia, który fantastycznie wcielił się w rolę dowódcy rebeliantów. Zagrał generała Gorostietę tak, jak grał w „Nietykalnych” Briana De Palmy czy „Ojcu Chrzestnym 3” Francisa Forda Coppoli. A nawet więcej, bo idealnie odegrał dojrzewanie duchowe bohatera od ateisty, poprzez obrońcę wolności aż do przekonanego katolika. Trudno o bardziej wiarygodnego aktora niż Andy Garcia, który – urodzony na Kubie i w USA od piątego roku życia – duchowość i sprzeciw wobec totalitaryzmów wyssał z mlekiem kubańskiej matki (czemu dał wyraz w znienawidzonym przez lewicę antykomunistycznym reżyserskim debiucie- „Havana. Miasto utracone). Aktor, którego pamiętamy choćby z roli prezydenta Mikhela Saakaszwili z filmu „Pięć dni wojny” jak sam mówił w wywiadach, chciał przypomnieć wszystkim jak „bardzo wartościową rzeczą jest wolność”, także wyznawania własnej religii. Świetną, drugoplanową rolę zagrał Peter O’Toole. Choć grany przez niego sędziwy ksiądz ma twarz pooraną zmarszczkami, uśmiech i blask oczu „Lawrance z Arabii” pozostają. Także meksykańscy aktorzy stają na wysokości zadania.

Jeśli można się czegoś czepiać to długość filmu. Dwie godziny i dwadzieścia dwie minuty to mimo wszystko za dużo. To pewnie wynik nakręcenia ogromnej ilości materiału ale także scenariusza – Miachael Love starał się upchać jak najwięcej faktów (łącznie z misją dyplomatyczną ówczesnego ambasadora USA w Meksyku, który – na polecenie prezydenta Calvina Coolidge’a - doprowadził do rozejmu). I jeszcze jedna, drobna uwaga: nawet walczący bohaterowie wydają się czasami zbyt sterylni, zbyt wystudiowani, jakby… bali się ubrudzić przepięknie odtworzonej garderoby.

Jak można się było spodziewać, film nie zrobił specjalnej furory w USA. Zarobił około sześćiu milionów dolarów, ale krytykom nie podobała się przede wszystkim treść. Jak napisał jeden z nich- prezentująca „wąskie, lornetowe katolickie spojrzenie na sprawę”. Zarzut to naprawdę śmieszny, zwłaszcza że wszystkie fakty w filmie są zgodne z rzeczywistością. Tak więc na film iść naprawdę warto. Osobiście polecam oglądanie „Cristiady” w pakiecie z dwoma innymi filmami. Chodzi mi o „Misję” i „There be dragons” (polski tytuł „Gdy budzą się demony” – opowieść o twórcy Opus Dei) Rolanda Joffe. Oba pokazują Kościół zmagający się z siłami zła, rozdarty pomiędzy naturalną człowiekowi walkę z niesprawiedliwością oraz nakazem Chrystusa „nastaw drugi policzek”. Jak w obu filmach Joffe, także w „Cristiadzie” księża i ludzie głęboko wierzący muszą wybierać: czy chwycić za broń czy być wiernym Chrystusowemu „zło dobrem zwyciężaj”.

Ten film – także poprzez uświadomienie nam, że męczennicy to nie jakieś wieki średnie, ale rzeczywistość choćby XX wieku – pokazuje, że chrześcijaństwo to nie ckliwe opowieści o kremówkach i poklepywanie po plecach z radosnym „dobrze, że jesteś”. To ciężkie, realne wybory, za którymi stoją jakże często – ot choćby we współczesnej północnej Afryce – kwestie życia i śmierci. Ale nikt, nawet sam Chrystus, nigdy nie obiecywał, że prawdziwa wiara to rzecz lekka, łatwa i przyjemna.

Film pojawi się w polskich kinach w kwietniu Czytaj również o problemach jakie mieli twórcy podczas realizacji i promocji filmu

Paweł Burdzy ( Chicago)

Cristiada (Meksyk, 2012 ) – reżyseria: Dean Wright, scenariusz: Michael Love, występują: Andy Garcia, Eva Langoria, Peter O’Toole, Oscar Isaac, Mauricio Kuri, Santiago Cabrera

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.