Przewidział abdykacje papieża. SOCCI znów szokuje. TYLKO U NAS Czas burzy

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Słynny dziennikarz Antonio Socci przewidział dwa lata temu abdykacje Benedykta XVI. Teraz prowadzi tropami watykańskich tajemnic, stawiając nas w obliczu zmagań osłabionego Kościoła z siłami ciemności. Snuje fascynującą intrygę w powieści opartej na prawdziwych dokumentach. Antonio Socci prowadzi czytelnika do odkrycia niezwykłych zagadek związanych z poszukiwaniem grobu św. Piotra oraz wizji i objawień dwudziestowiecznej mistyczki, kreśląc więzi łączące początki chrześcijaństwa z naszą ponurą teraźniejszością.

Pasjonująca powieść o zmaganiach kościoła z mocami ciemności w cieniu wstrząsającego odkrycia!

W jednym z rzymskich kościołów pewien mężczyzna wyjawia w konfesjonale straszny grzech. Wkrótce potem zostaje zamordowany. Okazuje się, że ten człowiek, to ksiądz, który ukradł tajne dokumenty z archiwów watykańskich. Były to listy dwudziestowiecznej mistyczki, Marii Valtorty, która w roku 1949 na prośbę Watykanu wskazała na rzymskie katakumby, jako miejsce prawdziwego grobu świętego Piotra Apostoła. Podważyła tym samym oficjalną wersję, według której Apostoł pochowany jest pod bazyliką watykańską. To wstrząsające odkrycie, jednak w istocie chodzi tu o kwestie znaczniej większej wagi: o sukcesję apostolską i prymat papieża, a ostatecznie o sam Kościół.

Ojciec Michele otrzymuje tajne zadanie zbadania, czy istnieją inne pisma mistyczki, które zdradzałyby dokładne miejsce pochówku Księcia Apostołów. Tymczasem rozpoczyna się prawdziwe prześladowanie Kościoła, a cały świat staje nad przepaścią katastrofy.

Z pomocą przyjaciół ojciec Michele odkrywa zapiski zawierające niesamowite informacje, dzięki którym możliwe staje się odnalezienie prawdziwego grobu świętego Piotra oraz jego ciała. Zaczyna się wyścig z czasem, zbliża się konklawe i niebezpieczeństwo wielkiego ataku na Kościół. Od powodzenia misji zależy, czy Kościół zostanie uratowany przed samobójczym gestem, a świat przed samozniszczeniem…

Tylko u nas fragment powieści pisarza, która po rezygnacji z urzędu Benedykta XVI jest jeszcze aktualniejsza

Nieznajomy mężczyzna

Ojciec Michele F. był bardzo znanym kapłanem. Tamtego roku, 2015, kończył pięćdziesiąt sześć lat, ale wyglądał na co najmniej dziesięć mniej. Wysoki, z zaniedbaną i przyprószoną siwizną brodą, z rozwichrzonymi włosami w kolorze ciemnego blondu, daleko mu było do wykrochmalonych i wyprasowanych księżulków, jakich zazwyczaj spotyka się w Watykanie. Przypominał raczej walczącego misjonarza, zresztą spędził z nimi wiele lat. Wyjątkowe były jego losy: zanim trafił do konfesjonału, by wysłuchiwać opowieści o ludzkiej ułomności i rozgrzeszać je w imię Boga, prowadził całkiem inne życie, dalekie od kościelnych kręgów. Ale wiele razy powtarzał sobie, że najbardziej szaleńczą i zaskakującą przygodą była właśnie ta, która zaprowadziła go do konfesjonału, jako kapłana Kościoła Bożego.

Urodził się we Florencji, ojciec był Włochem, a matka - Amerykanką. Studiował we Włoszech i w USA, ale koniec końców przeprowadził się za ocean, aby wykładać literaturę włoską na Columbia University. Przez lata uczestniczył w międzynarodowych misjach z ramienia stowarzyszeń działających w obronie praw człowieka. Przy jednej z takich okazji spotkał miłość swojego życia, Kate. Kate pracowała dla ONZ, zajmowała się programem pomocy humanitarnej dla afrykańskich dzieci chorych na trąd.

Michele pomógł stworzyć raport dotyczący afrykańskich reżimów, które negują istnienie na ich terytoriach tak ciężkich chorób jak trąd, czym utrudniają pracę komboniańskim i franciszkańskim misjonarzom, zajmującym się leczeniem dzieci dotkniętych tą straszliwą chorobą.

Kate i Michele razem walczyli w jednej sprawie i razem w Afryce przytulali udręczone ciałka. Dzieląc uczucia, nauczyli się siebie nawzajem w takim stopniu, że odgadywali niemalże swoje myśli. To była wyjątkowa miłość. Dzięki doskonałemu porozumieniu ducha i myśli wydawało im się, jakby w dzieciństwie ktoś ich rozdzielił i teraz nie „poznali się”, lecz „się rozpoznali”.

Spędzili kilka szczęśliwych lat w mieszkaniu na Manhattanie, w West Side, między Columbus Avenue a Central Parkiem, na 74 ulicy. Aż do dnia, w których świat im się zawalił.

— To białaczka, proszę pani — powiedział lekarz ze wzrokiem spuszczonym na nieszczęsne wyniki. Ale zaraz, spostrzegłszy reakcję Kate, która zbladła i zaniemówiła, osłodził informację kilkoma eufemizmami i licznymi zaleceniami. Niemniej jednak sens słów był wyraźny: Kate miała przed sobą nie więcej niż kilka miesięcy życia. Jej stan szybko się pogarszał, a ciało zaczęło słabnąć. W następnych tygodniach chemoterapia pokazała swoją niszczycielską siłę, co przybiło Kate. Ale chociaż straciła blond włosy, nadal była bardzo piękna. Kate nigdy nie pamiętała swoich snów, ale któregoś ranka, po przebudzeniu, powiedziała Michele, że przyśniło jej się coś dziwnego i że zapamiętała każdy szczegół tego snu, który pozostawił po sobie silne uczucie pokoju i pocieszenia.

Znajdowała się w ciemnym i nieskończenie długim tunelu metra. Jej pamięć zarejestrowała każdy najdrobniejszy szczegół, nie zabrakło nawet torów kolejki. Czuła, że jest śledzona i bała się, że zaraz przyjedzie pociąg. Dlatego, dysząc ciężko, biegła, szukając wyjścia. Trafiła na małe metalowe drzwiczki, które otworzyła, po czym rzuciła się w dół po schodach aż do ogromnej drewnianej bramy.

Gdy przekroczyła jej próg, znalazła się wewnątrz ogromnego świetlistego kościoła z witrażami, przez które można było dostrzec było Nowy Jork. Ale wszystkie wieżowce widać było z góry. Wywnioskowała, że musiała być na dachu drapacza chmur. Wycieńczona, uklękła w ławce przed posągiem Matki Bożej i rozpłakała się, kryjąc twarz dłoniach.

W pewnej chwili poczuła na plecach czyjąś dłoń i usłyszała ciepły, ojcowski głos: „Córko moja, nie bój się. Jestem z tobą i cię nie zostawię”.

Zobaczyła za sobą brata kapucyna, który usiadł obok niej i z czułością głaskał po policzku. Powiedział jeszcze: „Przyjdź do mnie na wzgórze i przyprowadź ze sobą Michele”.

Po przebudzeniu poczuła silny zapach róż, a w sercu nie było śladu po przerażeniu i obawach z minionych dni. Gdy opowiadała swój sen, przypomniała sobie, że brat mówił do niej po włosku i miał na dłoniach dziwne rękawiczki bez palców. Była tego pewna, ponieważ poczuła dotyk skóry, gdy brat głaskał ją po policzku. Michele wysłuchał ją w milczeniu. Był zdziwiony.

— Z tego co mówisz wynika, że śnił ci się ojciec Pio — skomentował tylko.

— Ojciec Pio? — pomimo irlandzkich, katolickich korzeni Kate, podobnie jak Michele, od lat nie chodziła do Kościoła. On uważał się za agnostyka, chociaż żywił głęboki podziw dla misjonarzy, których poznał w Afryce i szczycił się ich przyjaźnią. Powtarzał nieustannie, że to jedyni prawdziwi ludzie, jakich poznał. Kate była katoliczką, ale nigdy nie słyszała o ojcu Pio. Może kiedyś w dzieciństwie, od swojej mamy. Michele odszukał w internecie zdjęcie kapucyna i pokazał Kate. Dziewczyna wpierw zaniemówiła, a potem wykrzyknęła, wskazując palcem ekran:

— To on mi się przyśnił!

Michele od razu zabrał się do drukowania setek stronic o ojcu Pio. Kate pochłaniała wszelkie informacje, pomimo iż była wycieńczona przez chemoterapię, którą w tych dniach jej podawano. Dużo rozmawiali o znaczeniu snu. Wzięli pod uwagę także możliwość wybrania się do Włoch, do San Giovanni Rotondo, ale lekarze usilnie odradzili tego, co nazwali „absolutnym szaleństwem”. Ich zdaniem już sam stres związany z podróżą zabiłby Kate.

Kate i Michele długo się wahali. Poradzili się nawet pewnego kapłana, który wytłumaczył, że to, o co ich we śnie proszono, było próbą wiary. Ale jednocześnie zachował dystans, a nawet sceptycyzm i poradził, że może lepiej będzie posłuchać lekarzy. To zaskoczyło Michele.

Kate postanowiła przyjąć sakramenty. Za cenę ogromnego zmęczenia i cierpienia ona i Michele wzięli ślub kościelny i codziennie uczestniczyli we Mszy świętej. Odeszła z różańcem w ręku.

Dla Michele był to straszliwy cios, ból długo przeszywał mu serce. Porzucił pracę i Amerykę, wrócił do Włoch, gdzie na wiele dni zaszył się w domu nad morzem, koło Castiglione della Pescaia, w rodzimej Toskanii. Był wrzesień: codziennie wybierał się na długie spacery po pustej plaży i po ciągnącym się wzdłuż wybrzeża sosnowym lesie. Dręczyło go poczucie winy i pytanie, czy sen Kate nie był znakiem, obietnicą cudu, który mógł się wydarzyć… Przekonywał siebie, że to absurd, że cudów nie ma, ale potem znowu myślał, że trzeba było przynajmniej spróbować, bo „są rzeczy na niebie i na ziemi…”. Żal, że nie potrafili uchwycić tej tajemniczej dłoni — nawet jeśli było to tylko złudzenie — nie dawał mu spokoju.

Pewnego ranka wstał bardzo wcześnie, by pojechać do San Giovanni Rotondo. Musiał to koniecznie zrozumieć. Wczesnym popołudniem dotarł przed klasztor kapucynów. Było jeszcze ciepło i morze w dole, w zatoce Manfredonii, otulał płaszcz gorącego i dusznego powietrza. Michele wszedł do starego kościółka Matki Bożej Łaskawej, w którym ojciec Pio otrzymał stygmaty, przeżegnał się szybko i wstydliwie, i pokręcił po przyległym większym kościele. Co dziwne, było wyjątkowo mało osób.

Dostrzegł konfesjonał, a w nim zakonnika, który czekając na penitentów, właśnie zabierał się do odmawiania brewiarza. Michele podszedł, ukląkł i powiedział: — Ojcze, nie wiem nawet, czy wierzę w Boga… Z drugiej strony kratki doszedł go głos kapucyna: — Synu, ważne, żebyś wiedział, że Bóg wierzy w ciebie. Ta prosta odpowiedź spiorunowała mężczyznę. Zakonnik wykonał w powietrzu znak krzyża i spytał: — Od jak dawna nie przystępujesz do spowiedzi? Michele nie potrafił sobie tego przypomnieć, dlatego skamieniał, kiedy zakonnik ze szczegółami opowiedział mu o odległym w czasie dniu ostatniej spowiedzi, podając okoliczności i miejsce. Potem powoli zaczął wyliczać jego grzechy. Michele powtarzał tylko z niedowierzaniem: — Tak… to prawda… tak było…

Słuchał opowieści o swoim życiu, a przed jego oczami przewijał się cały orszak popełnionych błędów, niektórych całkiem zapomnianych. Było to tak dziwne, że nie starał się nawet wytłumaczyć, jak to możliwe, aby całkiem nieznajomy zakonnik mógł znać jego najskrytsze tajemnice, o których sam nie pamiętał. Podczas rozgrzeszenia Michele przeżegnał się. Potem zakonnik pożegnał go czułymi słowami pocieszenia: — I nie zadręczaj się, ponieważ twoja Kate jest w raju i czeka na ciebie!

Wstał od konfesjonału ze ściśniętym gardłem. Nawet nie wiedział, w jaki sposób trafił do ławki, gdzie starał się przypomnieć słowa znanych kiedyś modlitw. I tam powoli zaczęła docierać do niego wstrząsająca świadomość tego, co właśnie usłyszał. „Jakim cudem ten zakonnik wie wszystko o mnie, wie nawet o Kate? Kimże on jest?!” Wrócił do konfesjonału, ale tam już nikogo nie było. Poszedł więc do zakrystii, gdzie spotkał dwóch braci. Spytał, który z nich przed chwilą spowiadał. Bracia spojrzeli na siebie zdziwieni.

— To nie jest pora spowiedzi, a poza tym w konfesjonale, o którym pan mówi, nikt nigdy nie spowiada, bo to konfesjonał ojca Pio. Nie widzi pan, że jest niedostępny? Stoi za szybą!

W pierwszej chwili Michele pomyślał, że zakonnicy drwią sobie z niego. Ale gdy wrócił do kościółka, przekonał się, że mówili prawdę. Nie dało się fizycznie wejść do konfesjonału, ponieważ dostępu broniła gruba szyba. — Ale w takim razie… — nie dowierzając wrócił do zakonników i wyjaśnił, co mu się przytrafiło. — Czy to mi się przyśniło?

Bracia wysłuchali w milczeniu. Potem starszy z nich powiedział: — Czy wie pan coś o ojcu Pio? Jest pan jego czcicielem? Należy pan do grupy modlitewnej? — Nie — odrzekł Michele. — Ja właściwie jestem niewierzący… — Cóż — odparł zakonnik z uśmiechem, — proszę pamiętać, że jest ktoś większy od pana, kto w pana wierzy, ponieważ…

— To właśnie usłyszałem na samym początku — Michele przerwał mu. — Ulubione zdanie ojca Pio — kontynuował zakonnik. — To jego słynne wyrażenie. Przypuszczam, że spowiadał pana sam ojciec Pio…

— Ojciec raczy żartować? Przecież ojciec Pio nie żyje od kilku dziesięcioleci.

— Synu — odpowiedział zakonnik z siwą brodą, — jestem tu od czterdziestu lat i zapewniam pana, że gdybym opowiedział o wszystkich nadzwyczajnych wydarzeniach, jakie widziałem na własne oczy, wziąłby mnie pan za wariata… Ojciec Pio żyje i jest tu. I najwyraźniej jest mu pan bardzo drogi, skoro postanowił osobiście się pofatygować: czekał na pana.

— Czekał na mnie? — wybąkał Michele. I natychmiast przypomniał sobie ostatnie słowa wypowiedziane we śnie przez ojca Pio: „I przyprowadź ze sobą Michele”.

Tamtego dnia dla Michele rozpoczęła się przygoda, której nie mógłby sobie wyobrazić nawet w najśmielszych marzeniach. W San Giovanni Rotondo pozostał przez tydzień. Wysłuchał niezliczonych świadectw i osobistych historii, wszystkie związane z życiem ojca Pio i jego nadprzyrodzoną obecnością po śmierci. Oddał się lekturze licznych książek poświęconych świętemu z Gargano i uczestniczył we mszach, różańcach i modlitwach.

Instynkt podpowiadał mu, aby zaczął pisać, opowiadać: odkrył przecież nieznany dotychczas świat. Nie tylko. Czuł, choć nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, że to „jego” świat. Kiedy opuścił górę, był całkiem innym człowiekiem, a w duchu narastała niepohamowana potrzeba, aby opowiedzieć o tym, co przeżył: pragnienie, aby zapuścić się na ten tajemniczy obszar, zrozumieć i zakosztować miłosierdzia, które go ogarnęło.

Pojechał do Rzymu, aby spotkać się z dwoma ojcami z Bractwa Kapłańskiego św. Ambrożego, których poznał podczas podróży na Syberię. Wybrał się aż tam, w odległe, zagubione i przepiękne tereny śladami łagrów z okresu komunizmu i tych, którzy je przeżyli, a ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu spotkał dwóch młodych włoskich kapłanów. Spędził z nimi wspaniałe dni, a teraz, dowiedziawszy się o ich powrocie do Włoch, chciał się spotkać i podzielić największym odkryciem.

Z racji swojego temperamentu Michele oddawał się natychmiast i całkowicie, ciałem i duszą rzeczom, które odkrywał i które go fascynowały. Bez kalkulacji i przemyśleń. Dlatego teraz, po tym, czego się dowiedział, nic w jego życiu nie mogło być już jak dawniej.

Dwa miesiące później znalazł się w Ameryce Południowej wraz z kilkoma kapłanami z Bractwa św. Ambrożego, by wkrótce potem udać się do Afryki, na spotkanie z zaprzyjaźnionymi misjonarzami franciszkanami i kombonianami. Byli to ludzie, którzy prowadzili niezwykle ciężkie życie, bo aby głosić Ewangelię i nieść sakramenty (oprócz pomocy medycznej i lekarstw) w zagubionych i potrzebujących wioskach musieli dzień w dzień stawiać czoła przygodom rodem z „Indiany Jonesa”.

Nawrócenie, jakie dokonało się w Michele, było dogłębne i radykalne. Opowiedział o nim w książce, którą zatytułował Katolik: cieszyła się niezwykłym powodzeniem i bardzo długo utrzymywała się na szczycie list bestsellerów.

Ale Michele nie był człowiekiem, który zadowala się półśrodkami. Skoro odkrył swoją drogę, chciał nią iść aż do końca, oddać jej całego siebie, zwłaszcza że czuł w sercu, iż po Kate nie pojawi się żadna inna kobieta i nie założy już rodziny.

Po początkowych obawach i wahaniach przekonał się, że jego dusza rwie się do zupełnie nowych horyzontów. I tak został kapłanem w Bractwie św. Ambrożego.

Jego historia oczywiście wzbudziła zainteresowanie w najwyższych kręgach Kościoła. Dlatego jeszcze przed święceniami został wezwany, by stanąć u boku przewodniczącego CEI i objąć zadanie zreorganizowania katolickich mediów oraz „komunikacji” Kościoła (sam nie znosił tego wyrażenia, gdyż żywił przekonanie, że oblicza świętych stanowią najwspanialszą formę komunikacji Kościoła katolickiego).

W kolejnych latach nauczał na kilku papieskich uniwersytetach, a jednocześnie udzielał się w niektórych rzymskich kościołach i parafiach, między innymi w kościele Świętego Ducha.

Ale pomimo tylu obowiązków nie zrezygnował z częstych wyjazdów na misje. Z ostatniego z nich, do Afryki, przywiózł ze sobą wirus, który na tydzień przykuł go do szpitalnego łóżka.

Po powrocie do pracy przytrafiła mu się od razu owa niepokojąca spowiedź. Długo zastanawiał się nad dziwnym penitentem. Nie potrafił go rozgryźć. Pewne było jedno: chodziło o człowieka, który prowadził podwójne życie. Ojciec Michele pomyślał ze smutkiem, że to dzisiaj bardzo powszechne.

Niemniej jednak ciemna strona osobowości tego mężczyzny i jego okropne nałogi kłóciły się z bólem, z niemal religijną bojaźnią, jaką dało się wyczuć. Michele nie rozumiał, z kim tak właściwie miał do czynienia. Nieoczekiwanie pięć dni później znalazł odpowiedź na swoje pytanie.

Już niebawem kolejny fragment fascynującej książki dziennikarza i znawcy spraw Kościoła.

Antonio Socci, dziennikarz i pisarz, dyrektor Szkoły Dziennikarstwa w Perugii, stały współpracownik „Il Libero” oraz „Il Foglio”, autor wielu bestsellerów. Dotychczas w języku polskim ukazały się jego książki: Tajemnice Jana Pawła II, Czwarta Tajemnica Fatimska, Tajemnica Medjugorie, Mroki nienawiści, Ojciec Pio: tajemnica życia, Śledztwo w sprawie Jezusa, Caterina, Wojna przeciwko Jezusowi.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych