Artyści szokowali, szokują, będą szokować. Właściwie dlaczego miałoby to ulec zmianie? Niestety bunt coraz częściej obraża nie tylko – co wrażliwszych – odbiorców, ale również… samą sztukę. To właśnie zbrukanie formy jest najgorszym bluźnierstwem.
„Pomylone lato, lato chochole./ Zwariowana słoneczna gorączka./ Tak wiele, wiele dzieje się wokół./ Strachy na wróble rozbiegają się po łąkach” – słowa piosenki „Szalone lato”, która wyszła spod pióra Krzysztofa „Grabaża” Grabowskiego doskonale obrazują wspomnianą porę roku Anno Domini 2012. Wszystko za sprawą kilku młodych Rosjanek, które w rajtuzach na głowach wkroczyły do moskiewskiej Cerkwi Chrystusa Zbawiciela i odśpiewały swoją „punkową modlitwę”.
Prawda, że straszne? I to bynajmniej nie z powodu tonu, jaki przybiera kilka niezrównoważonych panienek, ale zwykłej artystycznej cienizny. Tak oto kilka dziewczyn w szmatkach na głowach, podskakuje w pląsach nerwowej quasi-makareny, wydziera ładne buźki do muzyki rodem z drapieżnego kinderbalu. Gdyby nie wtargnięcie do świątyni i zakłócenie modlitwy wiernych, o tandetnej pioseneczce i jej autorkach nikt by nie słyszał. A tak, cały świat przez kilka miesięcy powtarzał: „Pussy Riot”.
Sprawa młodych Rosjanek natychmiast sprowokowała do dyskusji nt. groteskowego protest-songu. "Times" opublikował nawet list otwarty brytyjskich gwiazd estrady do Władimira Putina, które domagały się wolności dla wokalistek. Wśród sygnatariuszy listu brytyjskich artystów znaleźli się m.in. Pete Townshend, Jarvis Cocker i Neil Tennant.
Również przedstawiciele świata kultury (i nie tylko kultury) w Polsce nie kryli swojego nieświętego oburzenia. Głos zabrali m.in. Andrzej Wajda, Wilhelm Sasnal, Agnieszka Holland, prof. Wojciech Sadurski, niezawodny red. Wojciech Maziarski i… Lech Wałęsa. Lista obrońców (sztuki czy bluźnierstw?) była naprawdę długa.
Nic więc dziwnego, że Pussy Riot znalazły grono naśladowców. Jak poinformował portal Fronda.pl, już 2 września 2012 r. grupa ośmiu osób w kolorowych maskach weszła do praskiej katedry św. Wita, aby skrytykować premiera Petra Neczasa za ugodę z Kościołem katolickim, dotyczącej zwrotu jego utraconego majątku w czasie komunizmu. Na bannerze protestujących pojawiło się również nazwisko prymasa Czech, kardynała Dominika Duka, który wnioskował do parlamentu o zadośćuczynienie.
Grupa protestowała poprzez odśpiewanie pseudo-modlitwy do św. Wacława. Cały problem rozwiązał jeden policjant, który wyprowadził grupę ze świątyni i skonfiskował transparent. Jak podały czeskie media, interwencja zakończyła się bez zatrzymania protestujących. I chyba właśnie to zdecydowało, że u naszych południowych sąsiadów nie wybuchła kolejna „rewolucja artystyczna”. Po prostu garstka awanturników popełniła kolejne wykroczenie. Może gdyby trafili za kratki, ich skromna akcja urosłaby do rangi przełomowego performance’u?
Wielce prawdopodobne. Gdy ze sztuki robi się kurtyzanę, wszystko jest możliwe. Tyle, że nie wszyscy artyści stanęli murem za trójką młodych Rosjanek.
Kara, która im grozi jest niewspółmierna do winy. Uważam jednak, że to, co zrobiły, było obrzydliwe. Jestem wierzący. Noszę krzyżyk. We wsi której się urodziłem, za własne pieniądze odbudowałem cerkiew. Bolałoby mnie, gdyby w tej cerkwi ktoś zorganizował podobną akcję. Bo cerkiew to dom Boga. Czy to się komuś podoba, czy nie, uważam, że te dziewczyny obraziły uczucia religijne
powiedział rosyjski dramaturg Nikołaj Kolada w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".
W podobnym tonie wypowiedział się Milo Kurtis, który w kuluarach jednego z programów telewizyjnych, powiedział do mnie: „Żebym ja, stary lewak, musiał bronić prawosławnych świątyń!”.
Słowa współzałożyciela Maanamu doskonale korespondują z wypowiedzią prof. Massimo Introvigne, socjologa z włoskiego Obserwatorium Wolności Religijnej. Liberalny badacz zwrócił uwagę, że utwór nie był wymierzony wyłącznie w prezydenta Władimira Putina, ale zawierał także niecenzuralne słowa umieszczone w kontekście ściśle religijnym.
Znalezienie równowagi między swobodą wypowiedzi a prawem wyznań religijnych, by nie były obrażane, jest jak zwykle sprawą delikatną
stwierdził włoski socjolog.
A zatem nie można atakować Cerkwi prawosławnej, gdy nie bez racji uznaje ona rzekomo artystyczny performance Pussy Riot za pogwałcenie prawa chrześcijan do nienaruszalności ich miejsc kultu. A te nie mogą być bezkarnie wykorzystywane jako arena manifestacji politycznych, choćby i słusznych, gdy jednocześnie godzi się we wrażliwość wspólnoty chrześcijańskiej
dodał Introvigne. Jego słowa były szokiem dla środowisk lewicowych, które murem stanął za rosyjskimi prowokatorkami.
Lato 2012, "lato chochole" nie minęło jednak tylko pod znakiem Pussy Riot. Znów przypomniała o sobie Madonna, którą – pisząc Grabowskim – „dopadły zmarszczki i kilogramy”, a obecnie większy rozgłos zawdzięcza - tylko i wyłącznie - wywoływaniu tanich skandali. Tak było 3 lata temu, gdy jej koncert z 15 sierpnia był reklamowany hasłem "W tym kraju nie ma miejsca dla dwóch królowych". Tak też było w tym roku, gdy macherzy wymyślili sobie występ w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Muzyczna cienizna, ciało już nie takie jak kiedyś, więc najlepiej kopnąć w katoli i to mocniej, niż przed laty, gdy publikę przyprawiał o zawroty głowy pocałunek z „czarnoskórym Jezusem” w teledysku „Like a prayer”.
Polskie występy wokalistki nie są ewenementem. 6 sierpnia 2007 roku, Madonna na oczach 70 tys. widzów podczas koncertu w Rzymie, który odbył się w ramach trasy koncertowej „Confessions”, zaśpiewała „Live to tell” wisząc na krzyżu.
Cała promocja albumu "Confessions on a dancefloor" obfitowała w podobne wydarzenia i nic dziwnego, że poczynania artystki skwitowały środowiska katolickie, muzułmańskie i żydowskie.
Madonna musi się wysilać, tym bardziej, że wokalistka z Włoch rodem, ma młodszą, groźniejszą (dosłownie i w przenośni) konkurencję. I chociaż Lady GaGa, bo o niej mowa, nie dorównuje swojej starszej koleżance pod względem urody, nie można odmówić jej talentu i zdecydowanie większego radykalizmu. Promocja perwersji to nieodłączny element jej artystycznego emploi. Ociekającego pornografią wizerunku strzeże sama artystka, która nie tylko jest autorką wykonywanych przez siebie utworów, ale również reżyserką i scenarzystką obrazoburczych teledysków, które przyniosły jej największy rozgłos. Należy do nich choćby videoclip do piosenki „Alejandro” (tym razem reżyserem jest Steven Klein, a autorem zdjęć… zdobywca Oscara Janusz Kamiński – przyp. AM) w którym artystka wciela się w postać rozpustnej zakonnicy, perwersyjnie połykającej różaniec, tańczącej w towarzystwie roznegliżowanych napalonych facetów z którymi imituje seks zbiorowy. Wokalistka – żeby było ciekawiej – wychowana w katolickiej rodzinie osiągnęła swój cel. Na popularnym portalu YouTube jej teledysk zanotował – uwaga, uwaga – ponad 170 000 000 (słownie: ponad sto siedemdziesiąt milionów) odsłon.
W ślad za Madonną i Lady GaGą poszły inne gwiazdki pop i to tej najbardziej obciachowej proweniencji. Niedawno postanowili o sobie przypomnieć muzycy z nieco zapomnianego już zespołu Aqua. Dla mniej wtajemniczonych, warto dodać, że chodzi o cukierkowych ludzi, śpiewających: „I'm a Barbie girl in a Barbie world/ Life in plastic, it's fantastic/ You can brush my hair, and dress me everywhere/ Imagination, life is your creation”. Teraz artyści – żywcem wyjęci z katalogu popularnej zabawki – postanowili porwać tłumy odniesieniami religijnymi. I tak kuso ubrana wokalistka śpiewa głosikiem, jakim miałaby wezwać kultowego Kena: “Let's go into space/Heading for Venus/Fly around the Sun/Playmate to Jesus/Everywhere I go, I pray/For universal love “. W jednej ze scen teledysku artystka leży oparta o duży drewniany krzyż.
Równie dobrze, co w teledysku, można podlansować się na uroczystej gali. Na taką formę prowokacji postawiła Nincki Minaj, która na tegorocznym rozdaniu nagród Grammy zjawiła się w czerwonej sukni od Donatelli Versace w towarzystwie podstarzałego faceta, przebranego za papieża. I chociaż Nincki Minaj nie otrzymała żadnego „muzycznego Oscara”, osiągnęła swój cel. Było o niej głośno, natomiast tajemniczy gość w bieli, a siłą rzeczy, również sama artystka, cieszyli się nie mniejszym zainteresowaniem fotoreporterów, niż zdobywcy nagród.
Skoro mowa o rapie, warto wspomnieć również o casusie Puffa Daddy’ego, który w teledysku do piosenki "Hate me now” występuje w roli Chrystusa kroczącego z krzyżem na ramionach w kierunku Golgoty. Scena w której Daddy zostaje ukrzyżowany, miała zostać – na życzenie artysty - wycięta z wersji przeznaczonej do dystrybucji, jednak przez pomyłkę do stacji MTV przesłano pierwotną wersję. Daddy wściekł się i zaatakował menedżera Nasa butelką do szampana, a cały spór musiał rozstrzygnąć sąd. Jak widać, wojny religijne nadal mają swoje namiastki również we współczesności…
Podobne skandale i skandaliki można mnożyć. Oprócz długowłosych brodaczy spod znaku pentagramu, podobnych środków używają artyści docierający do znacznie szerszego kręgu odbiorców, niż – oklepana pod względem zainteresowań muzycznych – nisza.
Tyle, że nie zawsze szokowanie przez twórców (a może raczej odtwórców?) muzyki popularnej oznaczało głupawe wypowiedzi à la Dorota „Doda” Rabczewska o "naćpanych" autorach Biblii, szokujące teledyski w stylu Lady Gagi, ekscentryczne zachowanie na scenie, którego najlepszym przykładem jest pseudo-pasja p. Ciccone czy epatowanie scenkami z tandetnego horroru klasy B, jak ma to w zwyczaju czynić Marylin Manson.
Jeszcze 20 - 30 lat temu szokowała sama sztuka, a nie jej efekty opakowanie. W tym miejscu warto wspomnieć o protestach chrześcijan, jakie wywołała piosenka „Blasphemous rumors” (pol. „Bluźniercze plotki”) zespołu Depeche Mode. Duchowni różnych wyznań zajęli zgodne stanowisko wobec przeboju kwartetu z Basildon (p. Alana Wildera proszę o wybaczenie!). Grzeczni chłopcy z małej angielskiej miejscowości przemysłowej, wcześniej kojarzący się ze stylem new romantic, na krążku „Some Great Reward” pokazali mroczne oblicze. Kontrowersyjny tekst utworu Gore’a był szokiem dla fanów słodkich niedorostków:
Co ciekawe, po tekst sięgnęła grupa Gregorians, której wykonanie – jak napisał Marcin Jakimowicz – brzmiało „troszkę jak chichot demona”. Choć w dalszej twórczości „depeszów” nie ma tak jednoznacznych deklaracji, można zauważyć wykorzystywanie wątków religijnych do prezentowania zupełnie innego przesłania. Wystarczy wspomnieć choćby utwór „Sacred”, który – mimo religijnych określeń – jest piosenką stricte erotyczną. Podobnie było w 1990 r., gdy zespół na krążku „Violator” zamieścił przebój „Personal Jesus”. Choć utwór nawiązywał do książki „Elvis i Ja” napisanej przez Priscillę Presley dla wielu był otwartym atakiem na wiarę i – jak napisał Sławomir Hawryszczuk - „drwił z transcendencji chrześcijańskiego Boga”.
Prawdziwym apogeum dwuznaczności była jednak płyta „Songs of Faith and Devotion” (1993 r.) dla jednych – zgodnie z tytułem – pełna religijnych odniesień i chrześcijańskiego przesłania, dla innych – będąca kolejną solidną dawką ukrytego erotyzmu i perwersji, jakie tylko mógł wytworzyć kreatywny umysł Martina Gore’a.
Zawsze fascynowała mnie religia. Nigdy tak naprawdę nie byłem gorliwym chrześcijaninem, ani nie byłem wyznawcążadnej konkretnej religii, ale zawsze podobała mi się idea wiary. Na tytuł płyty chcieliśmy wybrać coś o mocnym zabarwieniu religijnym, lecz z odrobiną dwuznaczności. No bo wiara w co? Jaka pobożność?
zastanawiał się autor zdecydowanej większości piosenek Depeche Mode.
I chociaż takie postawienie sprawy może budzić niesmak, jest niezwykle intrygujące. Prowokuje do interpretacji, stawiania pytań, przemyśleń, szukania odpowiedzi. Po prostu - konsumowania sztuki. Tego właśnie brakuje w świecie kultury na początku XXI wieku. Szokowanie stanowi dla artystów wartość samą w sobie – uporczywe malowanie fasady, często w tandetną pstrokaciznę, za którą kryje się przerażająca pustka.
Piotr Stelmach z Polskiego Radia powiedział mi kiedyś, że jeszcze kilkanaście lat temu wydanie płyty było owiane jakąś tajemnicą. Zapoznawanie się ze świeżym materiałem przyjmowało kształt rytuału. Dotknięcia ofoliowanego pakunku, otwieranie plastikowego pudełka i wreszcie meritum – uczta dla słuchu.
Obecnie wystarczy jedno kliknięcie. Wartość wyznacza liczba odsłon, bezosobowych wirtualnych wejść. Za jednym „klik” nie kryje się żadna tajemnica, żadne „devotion”, po prostu konsumpcja. Dlatego trzeba szokować, obnażać, prowokować, przekraczać granice dobrego smaku. Wzrok przeciętnego zjadacza hamburgerów można ściągnąć tylko zamianą kultury w intelektualny fast food.
Skoro wszystko wolno, na wszystko można sobie pozwolić, to znika ekscytujące uczucie balansowania na krawędzi. Kiedy pozwala się sobie na przekroczenie wszelkich granic, nie przekracza się żadnej, bo granice znikną. Libertyni są zwykle nudni jak pornografia , bo to forma nadaje życiu smak
pisze Szczepan Twardoch w „Wyznaniach prowincjusza”.
Czy można dodać coś jeszcze? Chyba nie. W końcu „dosłowność jest domeną Szatana”.
Aleksander Majewski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247443-bluzniercze-plotki-czyli-rzecz-o-upadku-sztuki-obrazoburczej