Mistrz małych historii. Brzóska-Brzóskiewicz to istny człowiek-orkiestra

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Rzeczywistość to trudny orzech do zgryzienia. Głównie dlatego, że nikt do końca nie wie – choć mnożą się rozmaite spekulacje – jaka jest relacja między istotą ludzką a otaczającym ją światem. Bo z jednej strony jesteśmy jakoś w świecie – i jest to fakt niepodważalny, a z drugiej jednak strony rzeczywistość trochę nas przekracza. Skoro już samo bycie w świecie jest problemem, na którym regularnie łamią sobie zęby różne szkoły i koncepcje filozoficzne, to co dopiero wtedy, gdy na scenę wkracza język – czyli nasza pisząca sytuacja. Słowo: tworzy, nazywa, czy opisuje? No i jeszcze jedna sprawa, choć nieco bardziej drugorzędna (ale jednak): jeżeli już skupimy się na opisywaniu, to jak to zrobić, żeby nie powiedzieć nie dość, ale i nie popaść w leksykalne szaleństwo – czyli zalać wszystko wezbraną falą słów.

Poezja ma tutaj trudno. Proza się jeszcze jakoś broni. Jest więcej form – i szersze jest spectrum słowa. Aż tak żelazna precyzja, jak w pisaniu wierszy nie jest potrzebna. Można opisywać nawet banał doczesności. A poezja? Jedna niefortunna fraza i cały wiersz leży. Poeta to saper na polu minowym. Współczesna poezja polska popada w różne tendencje: wikła się w dyskurs społeczny, mistyczny, eksperymentuje z językiem, stanowi formę ekspresji własnego buntu, lub szuka nowej formy poprzez powrót do tendencji sprzed wielu lat. Można mieć odczucie stagnacji. Lub przynajmniej skostnienia.

Na tym tle pojawia się Brzóska-Brzóskiewicz, istny człowiek-orkiestra.

O Brzósce trudno mówić inaczej, niż ustami osób, które go znają. Błysnął w 1992 w słynnej fioletowej serii poetyckiej, wydaną przez świętej pamięci bruLion, razem z Trzema Marcinami (Baran, Sendecki, Świetlicki), Jakubem Ekierem i innymi. Zapoczątkowali zmiany. Wszystko zaczęło się jednak nieco wcześniej, w 1986 roku – kiedy pojawił się niebieski numer Literatury na świecie. Rodzimi poeci zetknęli się wówczas z Frankiem O’Harą – mistrzem ironicznego dystansu. W tym samym roku w Krakowie powstał bruLion, pod przywództwem Roberta Tekielego. Tego samego roku w Gdańsku powstała dziwaczna grupa artystyczna, która ochrzciła się enigmatycznie Totart. Była to zbierania poetów, performerów, której liderem był Zbigniew Sajnóg. W czerwcu próbowali wystąpić na koncercie punkowym w Chodzieży, ale skutecznie zablokowała ich cenzura. Podpięli się do innego zespołu – i wywiesili transparent autorstwa Sajnóga: „Miesiączkuje woźna, będzie zima mroźna”. Po chwili organizatorzy wyłączyli prąd. Do Totartu dołączyli później Tymon Tymański i Paweł Mazur. W ramach formacji działała grupa poetycka Zlali Mi Się Do Środka, a w niej tworzył, między innymi, Brzóska. Robert Tekieli, człowiek obdarzony niesłychaną intuicją, szybko wyczuł potencjał twórców: Sajnóg, Konnak, Brzóska zadebiutowali na łamach bruLionu.

Ale Brzóska to nie tylko poeta. Pisał dramaty, robił programy telewizyjne. Później przeżywa nawrócenie, podejmuje współpracę z Frondą, czego (m.in.) rezultatem jest sesja „Żywoty świętych Pańskich według Frondy”. Jego działania artystyczne przypominają kalejdoskop, wielobarwna mozaika artystycznych poszukiwań ma jednak jeden stały punkt. Brzóska tworzy haiku. Od ponad ćwierci wieku ćwiczy się w sztuce minimalizmu. Jego twórczość doczekała się swoistej nobilitacji: właśnie ukazały się dwa tomy haiku wydane przez Narodowe Centrum Kultury w serii wydawniczej „Ojczysty, dodaj do ulubionych”. Czyżby były Totartowiec został klasykiem? Bardzo być może, iż faktycznie sobie na to zasłużył…

Każdy mniej więcej kojarzy, czym haiku jest. Forma poetycka, reprezentatywna dla okresu Edo (XVII – XIX wiek), która charakteryzuje się ścisłą strukturą. Wiersz składa się z siedemnastu sylab, rozłożonych po pięć, siedem i pięć sylab w wersie (choć obecnie nie jest to ścisła zasada). Haiku polega na zaskoczeniu. Poeta rysuje delikatny obrazek – lub przedstawia jakąś myśl – i nagle, za pomocą dobranego słowa-klucza, neguje spójność, wprowadza ów element zaskoczenia. Zachwianie nie zaburza jednak rytmu – lub może raczej: ogólnego wydźwięku – ale prowadzi do mocno podkreślonej puenty.

Są trzy powody – albo przynajmniej ja na trzy potrafię wpaść – dla których haiku Brzóski stają się unikatowe. Trzy płaszczyzny, po których – z niebywałą gracją i wyczuciem – przesuwa się poeta: struktura, język, treść. Układa się z tej triady spójna, poetycka całość, twór zamknięty, dopełniony i ożywiony. Brzóska nie popada w przerost formy nad treścią: jego haiku to nie tylko zabawa formą (wymagającą i trudną), nie tylko gra językiem – krótkie, wredne wierszyki nasycone są treścią. W dobie twórczości bełkotliwej – lub piekielnie wręcz nudnej formalnie – „awangardowe” poemaciki Brzóski warto po prostu przeczytać. Mimo, iż „awangarda” kojarzy się źle. Brzóska kondensuje: maksimum treści przy minimum formy. I mimo iż czasem rachunek sylab w wersie odchodzi od podręcznikowego, nadal obcujemy z haiku. Z iście zegarmistrzowską precyzją wprowadza owo zaskoczenie. Widać wyraźnie skupienie, jakie towarzyszy twórcy przy pisaniu – skupienie maksymalne, totalne. Brzóska wybija czytelnika z pantałyku niemalże na każdym kroku, jak chociażby: Biją fale/O plaże/Bo nie mogą/Po twarzach. Czytelnik szykuje się mentalnie na jakieś doznania estetyczne – lub kolejną przypowieść moralną (na zasadzie: każda kropla drąży skałę, więc bądź wytrwały, etc). Dostaje zamiast tego bicie po twarzach. I jest zaskoczony, może nawet troszkę urażony. No bo jak to: poezja, ale jakaś taka nie-wysoka. Brzóska robi to nagminnie – i mam wrażenie, że troszkę z nas chichocze za każdym razem. Wykręca treści, wybija nas z przyzwyczajeń językowych (za którymi idzie jakaś nasza wizja świata), lub przynajmniej je narusza – a przez to coś też się dzieje z tą naszą wizją świata. Sęk jednak w tym, że mimo wszystkich dziwacznych operacji, zachowany jej sens całości poematu (czyli nie obcujemy, na przykład, z dadaizmem). Ów sens czasami nie wynika z treści, bo Brzóska ma swoje odjazdy w rejony czystej abstrakcji – ale jednak całość jest do zrozumienia. Obcujemy z tworem, który rządzi się swoimi prawami i tak długo, jak tylko są one przestrzegane, całość posiada sens.

Brzóska operuje przewrotnością języka, wykorzystuje każdą nieostrość lub wieloznaczność, by nagle przekręcić całą narrację haiku o sto osiemdziesiąt stopni. Wskazuje luki, które przyprawiłyby logika o zawał serca, dziwaczne mielizny i wyboje semantyki, zgubne skutki pleonazmów i używanie anglicyzmów. Mówiąc nieco prościej, jednocześnie wskazuje na wady języka, ale jednocześnie – trudno wyzbyć się tego poczucia – głaska te wady po główce. Prezentuje język jako coś żywego, sieć lub tkaninę, która cały czas się rozrasta i poszczególne słowa uwikłane są w sieci wzajemnych konotacji. Z drugiej jednak strony, w jego wykonaniu język polski rozbrzmiewa. Łatwo zapominamy na co dzień, bełkocząc, łykając końcówki, akcentując błędnie lub wplatając wyrazy żywcem porwane z angielskiego, o tym, jak nasz język potrafi ładnie zabrzmieć. Metaforyzując troszkę, Brzóska uderza w delikatne struny mowy polskiej, szuka rytmu zaklętego w samej strukturze wyrazu – i układa z takich wyrazów melodię. Intensywne uderzenia sylab, zmiękczenia, udźwięcznienia i ubezdźwięcznienia głosek – wszystko to składa się w zaskakującą, melodyjną całość. Te wszystkie przeklęte zbitki, które trudno zapisać, trudno czasem wysłowić – jak się je zbierze razem - ładnie brzmią. Miejscami miękko i delikatnie, a za chwilę mocno i donośnie.

Po trzecie – i chyba najważniejsze – Brzóska dość swobodnie traktuje temat. Ani nie obnaża własnego wnętrza, ani nie poszukuje odpowiedzi na tajemnicę sacrum – unika tych rejonów, z którymi generalnie poezja się kojarzy. Opisuje i przetwarza codzienność. Taką banalną, straszną codzienność, która na ogół kojarzy się ze wszystkim innym – tylko nie poezją. Wydaje mi się – ale to tylko moje zdanie – że Brzóska staje się takim przewrotnym piewcą okropnych banałów. Odgrzebuje urok śmieszności, czar nudy, wreszcie ludzi, których Historia zmiecie z powierzchni ziemi – utrwala to, co skazane na zagładę. Czasami można odnieść wrażenie, że Brzóska spędził ciężkie godziny pod wielobarwnymi sklepami monopolowymi na – dajmy na to – warszawskiej Pradze i przyglądał się tym wszystkim pijaczkom, którzy i zbierają „na piwo, panie kochany” lub proszą „daj pan papieroska”. Brzóska-obserwator włazi do łóżka znudzonym małżeństwom, zwiedza wnętrza monstrów z wielkiej płyty, szwęda się bocznymi ulicami wielkich miast (tych samych, na których szare budynki obłażą z graffiti i tynku) i utrwala wszystkie te drobne smaczki (absurdy) codziennego życia. Utrwala, ale i pokazuje: dość ostentacyjnie uderza czytelnika po oczach plejadą coraz to zabawniejszym Kowalskich. Pojawiają się: dziadek, pani Halinka z monopolowego, Marian, którego żona goni z talerzami – i mnóstwo innych, nieco karykaturalnych, na pewno przerysowanych – ale jednak gdzieś tam prawdziwych i to aż do bólu – postaci. Można odnieść wrażenie, że Brzóska patrzy na każdą z nich ze sporą dawką sympatii. Dostrzega komizm, ale nie wyśmiewa go złośliwie, raczej śmieje się pogodnie. Jednocześnie, unika nadmiernej indywidualizacji mikronarracji: są to raczej historyjki (obrazki) wyniesione z sfery jednostkowej do ogólnej – i przez to stają się uniwersalne. Naturalnie, można pytać: czemu w ogóle to służy? Brzóska komunikuje: codzienność nie jest zła. Jest niedoceniana. Czas leci, a człowiek wciąż oczekuje na jakieś historyczne łubudubu – które jednak nie następuje. Wszystkie te sypiące się kamienice i bloki, w których można upchać i populację wioski, maja swój urok i swoje miejsce w historii.

Znów pojawia się to okropne pytanie: czy Brzóska jest klasykiem? Na pewno nie standardowym. Wielkich tematów się nie tyka. Jeżeli opisuje Ojczyznę, to robi to w krótkich, zabawnych wierszykach. Bawiąc się w metaforykę: są poeci-Matejkowie. Podejmują wielkie tematy na monstrualnych płótnach, obcują z Wielką Historią i uwieczniają mędrców, gdy radzili nad losami świata. Piszą o tym, jak należy żyć, by żyć dobrze, wzbijają się na wyżyny i stamtąd oglądają świat. Lub załamują ręce na Europą porywaną, szatkowaną i niszczoną. Są też poeci-Nikiforzy. Siedzą gdzieś i dłubią takie dość marne rysuneczki – przynajmniej na pierwszy rzut oka. Potem dopiero okazuje się, że te małe, śmieszne w sumie utworki, są takimi małymi, śmiesznymi okienkami, przez które może i Wielka Historia nie wpada, ale przez które widać sporo z tego, co po prostu nie przetrwa. Brzóska to nie Herbert i nie Miłosz. Poetyckiej bojaźni i drżenia się nie uświadczy. Ale też nie dada, nie neolingwista, nie post-post-post-postmodernista. Raczej człowiek, który opowiada o świecie pół żartem pół serio. Robi zdjęcia drobnym wycinkom codzienności. Trochę bawi się językiem. Ale w jego poezji jest też to coś, co w sumie nazwać i sklasyfikować nie sposób. Budzi uczucie. Rozbawienie, zażenowanie, nostalgię, sentyment. Ale i czasem niesmak. A czasem litość.

Jeżeli uznamy, że droga do klasyki wiedzie przez tematy wielkie, to wtedy, faktycznie, Brzóska klasykiem nie jest. Jeżeli jednak otworzymy drogę utworom (które mimo pozornego banału) coś wnoszą – i to coś jest istotne – to wówczas trzeba będzie poważnie się zastanowić nad ich oceną.

"Haiku Brzóski", Dariusz Brzóska Brzóskiewicz, wyd: Narodowe Centrum Kultury

Ola Koehler

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych