MELANCHOLIA przed 4:44. Kto zgasi ostatni ogień przed KOŃCEM ŚWIATA?

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Abdykacja papieża, piorun uderzający w Watykan, meteoryt w Rosji, katastrofy. W ostatnich latach kino przygotowywało nas na koniec świata. Jakie były najciekawsze wizje końca świata ostatnich lat? Przypominamy dwa teksty o dwóch niezwykłych obrazach.

Swoją wizję końca świata zaprezentowali najwięksi artyści kina. Tarkowski podbudował go traktatem religijnym, Von Trier posunął się krok dalej w swoim nihilizmie, przez który przebijał się humanizm. Po wizję końca świata sięgnął też Abel Ferrara. Jak wygląda apokalipsa według twórcy „Złego porucznika” i „Marii”? Co być robił, gdybyś wiedział, że zostało ci kilkanaście godzin życia na ziemi? Co byś zrobił, gdybyś znał dokładną godzinę końca świata? Spędziłbyś czas z rodziną? Odwiedziłbyś przyjaciół? Starałbyś się naprawić błędy z przeszłości? Szukałbyś odkupienia? Popełniłbyś samobójstwo? A może starałbyś się spełnić swoje marzenia, które racjonalizm kazał ci odrzucić. Na te pytania starało się odpowiedzieć wielu filmowców. Teraz za opowieść o ostatnich godzinach naszej planety wziął się jeden z najciekawszych współczesnych filmowców Abel Ferrara. Jak sobie poradził z nurtującą nas wszystkich wizją?

„4:44. Ostatni dzień na ziemi” jest typowo ferrarowskim filmem. Tak jak w przypadku kina jarmushowskiego można dać się mu porwać, bądź od razu je odrzucić. Recenzentowi bardzo ciężko jest oceniać taki rodzaj kina. Ferrara od lat udowadnia, że jest artystą szalenie autorskim. Jego kino jest przesiąknięte jego stanem ducha. Tym samym staje się bardzo osobiste. Ferrara od lat zmaga się z własnymi demonami. Dlatego każdy jego film jest oddzielnym traktatem moralnym i filozoficznym. Oglądając kino Ferrary podążamy za stanem ducha artysty. A ten się zmienia niezwykle często. Ferrara wielu lat zmaga się z uzależnieniem od narkotyków, wiecznym buntem i wiarą w Boga. Dziś mało kto pamięta, że Ferrara debiutował jako reżyser porno. Później robił takie brutalne obrazy jak „Król Nowego Jorku”. Przełomem w jego karierze był „Zły porucznik”, gdzie pokazał uzależnionego od hazardu, narkotyków i seksu gliniarza, który doświadcza głębokiego nawrócenia. Natomiast za swój oryginalny obraz „Maria” z Juliette Binoche i Forrestem Whitakerem dostał Nagrodą Specjalną Jury na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Od czasu „Złego porucznika” niemal każdy film Ferrary zawiera egzystencjalne pytania. Nie inaczej jest w przypadku „4:44”. Tym razem Ferrara zdaje się ocierać się o fascynację buddyzmem. Jednak nie religia jest najważniejsza w nowym filmie skandalisty.

„4:44. Ostatni dzień na ziemi” jest filmem o kondycji człowieka, który staje przed ostatecznością. Jeżeli odbieramy film Ferrary dosłownie- czyli jako wizję końca świata, to dostajemy obraz konsumpcyjnego społeczeństwa zderzającego się z kresem. Widzimy więc dziennikarzy, którzy niemal do końca sprzedają widzom wiadomości z końca świata, ludzi nie mogących sobie poradzić z nieuchronnym losem, którzy popełniają samobójstwo, czy starających się do końca stać na swoich społecznych pozycjach ciężko pracujących imigrantów ( przejmujący wątek Azjaty roznoszącego jedzenie kilkanaście godzin przed końcem świata). Wszystko obserwujemy z pozycji Cisco i Skye, którzy z okna swojego apartamentu widzą zachowanie w zderzeniu z ostatecznością swoich bliźnich. Oboje równocześnie są więźniami swoich czasów. Zamiast pożegnać się osobiście z bliskimi (rodzicami czy dziećmi) wybierają rozmowy przez Skypa. Czy tak jest łatwiej pożegnać się z bliskimi? A może Ferrara mówi nam, że dzisiejsze czasy charakteryzują się samotnością, która nieudolnie leczymy za pomocą internetu?

A co jeżeli obraz Ferrary jest przenośnią życia człowieka, który dowiaduje się, że czeka go nieuchronny koniec? Co jeżeli jest to film o ludziach dotkniętych śmiertelną chorobą? Już raz Ferrara zastosował taki zabieg. W znakomitym „Uzależnieniu” pod płaszczykiem opowieści o wampirach reżyser dał nam traktat o uzależnieniu od narkotyków. Czy i tym razem niepokorny nowojorczyk stara się nam powiedzieć coś więcej niż prostą historię o końcu świata? Abel Ferrara jest twórcą, w którego głos zawsze warto się wsłuchać. Nawet jeżeli ma on gorszy okres, to inspiruje, drażni i pobudza widza. Jak jest tym razem? Warto przekonać się samemu. Ferrara nigdy nie daje prostych odpowiedzi.

Film Ferrary to nie jedyny apokaliptyczny obraz jaki w ostatnich latach pojawił się na naszych krachach. Dziwnym (?) trafem oglądamy kres na ekranie coraz częściej. Mieliśmy więc biblijną „Księgę Ocalenia”, rodzinną „Drogę” czy pesymistyczne „Miasto ślepców”. Wcześniej z „końcem świata” zmierzyć się musieli bohaterowie bajkowych blockubusterów „Pojutrze”, „Dnia zagłady” i „Armaggedonu”. Najbliżej końca świata był słynny wybuchowy duet z „Dnia Niepodległości” w ich „2012”. Tam jednak wybranych obywateli z kilku kontynentów uratowała kasa i John Cusack. Ostatnią zapałkę zgasił też Snake u Carpentera. Jednak jeden twórca poszedł dalej niż optymistyczni Amerykanie i dosłownie unicestwił ziemię.

Jedną z ciekawszych i najbardziej porażających wizji końca zaprezentował znany pesymista kina Lars von Trier. „"Melancholia" nie jest apokalipsą, grożącą sądem, karą, zapowiadającą wielką przemianę. To czysta ostateczność, kres i śmierć wszystkiego - straszna, a zarazem nieunikniona”- pisał Tadeusz Sobolewski. Ja jednak w tym filmie widzę ofiarę, zwątpienie , ale również miłość i zmartwychwstanie. Mimo tego, że reżyser jest nihilistą to i tak drzemie w nim ludzki pierwiastek, który przebija się gdzieś „między słowami”. Jest to odwieczny dramat ateistów. W moim przekonaniu największą siłą filmu von Triera jest pokazanie w nim ostatecznej katastrofy świata z punktu widzenia nie tylko ateusza, ale również naukowca stawiającego sobie naukę w miejscu Boga i jego religijnej żony. Apokalipsa z punktu widzenia jednostki robi piorunujące wrażenie. „2012” czy „Dzień Niepodległości” były wyzute z osobistego dramatu bohaterów z uwagi na swoją „masowość”. Von Trier pokazał jednak, że można pokazać ból zderzenia się z ostatecznością poprzez uczucia zwykłego człowieka a nie obraz ginących tłumów w Nowym Jorku czy Watykanie. Bez wątpienia takie obrazy mają najsilniejsze oddziaływanie. Wiedział to Steven Spielberg, który w „Wojnie światów” pokazał niedoszły koniec naszego globu oczami ojca i jego dzieci. Na dodatek akcja adaptacji tej klasycznej opowieści została umieszczona na prowincji. Podobną drogą poszedł M. Night Shyamalan w swoim najlepszym filmie „Znaki”. Tam również widzimy zmierzenie się z „końcem” żyjącej na farmie rodziny, która zmaga się ze swoją wiarą i sceptycyzmem. Trudno oczywiście porównywać hollywoodzkie produkcje z filmem von Triera, mimo tego, że grają w „Melancholii” gwiazdy z fabryki snów - Kirsten Dunst i próbującym się wyzwolić z wizerunku Jacka Bauera świetny Kiefer Sutherland. Jednak schemat opowieści jest ten sam.

U von Triera czy Shyamalana z nieuchronnym końcem musi się zmierzyć nie Bruce Willis na meteorycie, ani John Cusack w pędzącym przez pękającą ziemię samochodzie, a zwykły człowiek, który reprezentuje każdego z nas. Bohaterów von Triera czeka trudniejsza walka niż popcorowych superbohaterów. Polega ona bowiem na pogodzeniu się ze sobą samym, własnymi słabościami, słabnącą i powracającą wiarą oraz wszechobecną bezsilnością. Oglądając „Melancholię” możemy zobaczyć coś z czym bez wątpienia każdy z nas się prędzej czy później się spotka. Z nieludzką apokalipsą, której musimy doświadczyć jako ludzie. Kiedy jej doświadczymy? Na szczęście „nie znamy dnia, ani godziny”. Nawet jeżeli Snake trzyma zapałkę.

Łukasz Adamski

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych