Wizerunek prezydentów USA w kinie jest najczęściej przeciskany przez sito ideologicznych zapatrywań decydentów w Hollywood. Dlatego politycy Partii Demokratycznej są nawet wbrew historycznym faktom gołąbkami pokoju, zaś Republikanie przedstawiani są jako uosobienie zła. Czy to się zmieni?
Daniel Day Lewis za swoją wybitną rolę prezydenta Abrahama Lincolna w filmie Stevena Spielberga zbiera już niemal wszystkie najważniejsze nagrody w świecie filmu. Bez wątpienia Lewis daje prawdziwy aktorki popis, tworząc skomplikowaną, ale jednocześnie lekko pomnikową rolę jednego z najwybitniejszych prezydenta w historii Stanów Zjednoczonych Ameryki. Można śmiało powiedzieć, że jest to jedna z najlepszych „kreacji prezydenckich” jakie wydało amerykańskie kino. Nie można jednak zapominać, że Lincoln jest tak świętą postacią w USA, że film o nim nie mógł zbyt mocno polemizować z jego historycznym wizerunkiem. Nieczęsto się jednak zdarza by filmowi prezydenci USA z najważniejszych okresów tego kraju byli w jakiś szczególny sposób oryginalni. Najbliżej zerwania mitów z wizerunku Ojców Założycieli USA byli twórcy serialu „John Adams”. Zarówno tytułowy bohater jak i Tomasz Jefferson są w serialu przedstawieni jako osoby z krwi i kości, którzy popełniają błędy i mają defekty charakteru. „John Adams” pozostaje wciąż niedoścignionych wzorem obiektywizmu w kinie opowiadającym o przywódcach USA. Takiego z pewnością nie ma w najsłynniejszych filmach o prezydentach USA.
Od romansu do Marsjan
Marian Opania niedawno publicznie odrzucił rolę prezydenta Lecha Kaczyńskiego argumentując, że nie zgadza się politycznie z jego bratem. Takich problemów nie mają amerykańscy aktorzy, dla których wcielenie się w prezydenta USA jest zaszczytem, a przynajmniej wyzwaniem aktorskim. Do tej pory amerykańscy filmowcy nie bali się przedstawić przywódców swojego kraju w sposób kontrowersyjny, drażliwy i dzielący społeczeństwo. Ba, filmowe interpretacje prawdziwych przywódców najpotężniejszego kraju na świecie bywały wręcz szokujące. Amerykańskie kino oczywiście eksploatowało ekranowych prezydentów nie tylko w filmach biograficznych. Prezydent więc był bohaterem komedii romantycznej „Miłość w białym domu”, komedii o ataku kosmitów „Marsjanie atakują”, ratował świat niczym Bruce Willis w kinie akcji „Air Force One” i był nawet mordercą we „Władzy absolutnej”. Nie można również zapominać o kilku prezydentach USA w siedmiu seriach serialu „Przez 24 godziny”. W znakomitej produkcji telewizji FOX mieliśmy zarówno niemal pomnikowego czarnoskórego prezydenta ( w seriach przed erą Obamy) jak i działającego na szkodę własnego kraju sprzymierzeńca Rosjan. Wielką popularnością przez wiele lat cieszył się też na całym świecie serial „Prezydencki poker”, który ukazywał kulisy rządów w USA. Skala ekranowych osobowości w Białym Domu w Hollywood jest ogromna. Ciekawiej jednak wygląda jak pokazywani na ekranach są prawdziwi prezydenci USA.
Nie jest tajemnicą, że Hollywood jest przechylony ideologicznie w lewo. Większość gwiazd z „fabryki snów” popiera od lat Partię Demokratyczną i widać to na ekranie kina. Bardzo rzadko się zdarza by zwolennicy amerykańskiej lewicy uderzali we własne środowisko. Nie można jednak zapominać o mocnym filmie Georga Clooneya „Idy marcowe”, który pokazał hipokryzję i zakłamanie polityków Partii Demokratycznej, mimo, że sam jest wielkim przyjacielem Baracka Obamy. Artysta przełożył nawet o kilka lat realizacje filmu by nie zaszkodzić Obamie w wyborach, który w wielu kwestiach był podobny do bohatera filmu. „Idy marcowe” były jednak wyjątkiem. Najczęściej pokazywanym na ekranie amerykańskim prezydentem był John F. Kennedy. Można śmiało powiedzieć, że filmy o braciach Kennedy charakteryzują się wręcz mitologicznym zacięciem ich twórców.
Pomnikowy Kennedy
John F. Kennedy doczekał się wizerunku na ekranie jeszcze za swojego życia. W 1963 roku Warner Bros. Wyprodukowało film z Cliffem Robertsonem, który wcielił się w Kennedyego podczas II wojny światowej. Film niejako rozpoczął specyficzny sposób pokazywania JFK, który niedługo po premierze został zastrzelony w Dallas. Mit Kennediego został utrwalony szczególnie mocno w przyzwoitym, aczkolwiek propagandowym i jednowymiarowym serialu „Kennedy” ze znakomitym Martinem Sheenem w roli prezydenta (ten sam aktor zagrał potem w „Prezydenckim pokerze”). JFK w serialu z 1983 roku był mężem stanu, który na dodatek zawsze gra czystymi metodami ze swoimi wrogami. Podobny zabieg zastosowano w „13 dniach”, które opisywało okres rządów braci Kennedych w czasie kryzysu kubańskiego, gdy świat stanął na krawędzi III wojny światowej. Minimalnie inaczej JFK został ujęty w „J.Egarze” Clinta Eastwooda. Jednak nawet w tym filmie liczne romanse polityka, które powodowały, iż był on podobno szantażowany przez szefa FBI były pokazane w perspektywie opisu wrednego charakteru Hoovera. Żaden poważniejszy film o Kennedych nie dotykał kontrowersyjnych i mrocznych aspektów imperium ich rodziny. Na dodatek filmy i seriale o braciach Kennedych wypaczały ich politykę oraz wizję Ameryki.
Ani JFK z serialu „Kennedy”, czy bracia Kennedy z obrazu „13 dni” nie byli przebiegłymi i teflonowymi politykami, którzy robili to co każdy polityk robi by przetrwać. A przecież zarówno John jak i Robert należeli do twardych i brutalnych graczy- co przyznają nawet przychylni im historycy. Filmowcy wolą na dodatek nie zauważać, że w sprawach polityki zagranicznej bracia Kennedy nie byli wcale dalecy od Irvina Kristola i zmitologizowanych neokonserwatystów, którzy mieli wpływ na administrację Georga W. Busha. Kennedy, który rozpoczął operację w Wietnamie jest dziś uważany przez filmowców za gołąbka pokoju, którzy brzydził się militaryzmem. Prawdziwy Kennedy, szczery antykomunista, miał niewiele wspólnego z tym co widzimy na kinowym ekranie. Znakomicie to pokazali twórcy bardzo antylewicowej komedii „Wielki film”. W jednej ze scen przemówienie JFK ogląda gruby, ultralewacki reżyser filmowy Michael Malone ( w domyśle Michael Moore), który zachwyca się pacyfizmem prezydenta. Nagle prezydent wychodzi z ekranu telewizora i tłumaczy lewicowemu reżyserowi co w rzeczywistości oznacza jego wojenne przemówienie. Oglądając tą scenę chciałoby się sparafrazować bohatera „Annie Hall” Woodego Allena- „żeby życie było takie w rzeczywistości.”
Niewinny Clinton
Nieco mniej szczęście na ekranie miał inny ulubieniec lewicy Bill Clinton. Demokratyczny prezydent również znany był z umiłowania do płci przeciwnej i również zaangażował Amerykę wielką militarną akcję na Bałkanach. Pierwszym filmem opowiadającym o Clintonie ( choć nazwisko bohatera zostało zmienione) był „Barwy kampanii”. W filmie Mike Nicholsa zobaczyliśmy bezwzględnego gubernatora, który wbrew deklaracją ideowym nie zamierza porzucić ostrych metod kampanijnych by zdobyć najwyższy urząd. Film był oparty na książce sztabowca Clintona i w sposób do dziś niedościgniony obnażał mechanizmy polityczne w USA. Amerykańscy lewicowcy w Hollywood nie do końca byli zadowoleni ze sposobu przedstawienia swojego idola. Kilka lat później w pewnym stopniu zemścili się wybielając w lekko absurdalny sposób prezydenta USA w ciekawym filmowo obrazie „Władcy świata”, który opowiadał o współpracy i „przyjaźni” Tonego Blaira i Billa Clintona. Mimo tego, że powszechnie wiadomo, iż administracja Clintona za wszelką cenę chciała uspokoić sytuację na Bałkanach, to twórcy pokazują jak Clinton robił wszystko by nie wysyłać wojsk do Serbii oraz Kosowa. W filmowej wizji prezydent pragnął utopijnej wizji wielkiej światowej centrolewicy, która na zawsze odsunie od władzy konserwatystów. Jednak plany krzyżuje mu Tony Blair, który z lewicowca staje się na ekranie bliskim republikanom jastrzębiem. W filmie pojawia się nawet scena sugerująca, że Blair był kryptoprawicowcem, który odnalazł bratnią dusze dopiero w Georgu W. Bushu. Manewr zastosowany w filmie jest godny wszystkich filmów o JFK. Widać od kogo twórcy „Władców świata” uczyli się fachu.
Filmowcy w Hollywood potrafią przekroczyć wiele granic absurdu by bronić swoich idoli. W „Ukrytej strategii” mamy do czynienia nawet z wybielaniem polityka, który w przeszłości mógł być zamieszany w seks aferę. Film powstał mniej więcej w czasie rozporkowej afery Clintona. Oczywiście w filmie głównym diabłem wcielonym był republikański polityk próbujący rozliczyć polityka Partii Demokratycznej.
Diabły z Partii Republikańskiej
Republikanie mają szczególne miejsce w filmach o prezydentach USA. O ile jeszcze Dwight Eisenhower jest pomnikowo przedstawiony w „Najdłuższym dniu” ( potem jednorazowo powtórzono to w telewizyjnym „Ike. Odliczanie do inwazji”) zaś „Truman” tłumaczy skomplikowane czasy w jakich znalazł się następca Ike’a, to w następnych latach prawicowi politycy nie mieli już szczęścia do srebrnego ekranu. Richard Nixon ( swoją drogą wybitnie nieudany prezydent USA i człowiek o marnej kondycji moralnej) doczekał się aż dwóch filmów. Lewicowiec Oliver Stone z pewnym współczuciem obnażył go w „Nixonie”, zaś Ron Howard we „Frost/Nixon” zrobił z niego ukrytego autorytarystę, który pragnie wybielić swój wizerunek za pomocą programu telewizyjnego. W obydwu filmach polityk nie mógł liczyć na choćby częściową wyrozumiałość jaką obdarzony przez filmowców został Bill Clinton czy JFK. Jeszcze bardziej karykaturalnie został sportretowany George W. Bush w filmie „W” Olivera Stone’a. Ten wybitny filmowiec i jednocześnie miłośnik Fidela Castro przedstawił Busha jako skończonego idiotę i „przypadkowego bohatera”. Jego „W” to połączenie bohatera „Wystarczy być” z bogaczem z „Bonanzy”. „W” był skrajnym przykładem dysproporcji w ocenie prezydentów USA w amerykańskim kinie. Ciekawostką jest jednak to, że do tej pory nie powstał żaden znaczący film opowiadający o Ronaldzie Reaganie, który również nie jest bohaterem ideologów z Hollywood. Czy powodem jest to, że „Ronnie” sam był aktorem i na dodatek nikt poważny nie odmawia mu sukcesu w walce z komunizmem?
To się może zmienić bowiem niebawem na ekrany mają wejść dla filmy, w których postać Reagana się pojawia. Już w tym roku na ekrany amerykańskich kin wejdzie film „The Butler” o kamerdynerze pracującym w Białym Domu w latach 1952-1986. W filmie pojawi kilku prezydentów USA. Alan Rickman zagra Ronalda Reagana, Liev Schreiber Lyndona B. Johnsona, John Cusack Richarda Nixona, James Mardsen Johna F. Kennedyego zaś Robin Williams Dwighta D. Eisenhowera. Szykuje się więc festiwal prezydentów na ekranie kin. Natomiast obecnie trwają prace na obrazem „Rejkiawik” o spotkaniu prezydentów USA i ZSRR Ronalda Reagana i Michaiła Gorbaczowa, które odbyło się w 1986 roku, w stolicy Islandii. Prezydenta Reagana zagra Michael Douglas. Jego przeciwnikiem będzie charyzmatyczny Austriak, zdobywca Oscara za rolę w „Bękartach Wojny” Christopher Waltz.
Czy te dwa filmy zmienią sposób przedstawiania prawicowych prezydentów na ekranie? Jeżeli spowodują, że filmowcy choć w części zastosują zabieg Stevena Spielberga z „Lincolna”, to będziemy mogli mówić o sukcesie. Mimo wszystko w jednym Amerykanie mają szczęście. Nawet najbardziej lewicowi aktorzy nie mają nic przeciwko zagraniu prawicowych polityków. W Polsce ta sytuacja wygląda znacznie gorzej.
Łukasz Adamski
Tekst pochodzi z tygodnika W Sieci
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247292-portrety-prezydentow-w-ideologicznej-ramie-jaki-bedzie-filmowy-reagan
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.