Netflix rzucił karty na stół. Pierwszy serial za pieniądze internautów

„House of Cards” to nowy serial polityczny w USA. Świetne dzieło grającego główną rolę Kevina Spacey’a oraz reżysera niektórych odcinków Davida Finchera, którzy byli także producentami wykonawczymi. To także brawurowa próba firmy Netflix (zajmującej się dystrybucją filmów i telewizyjnych show przez Internet) wdarcia się na rynek producentów topowych seriali.

Na materiałach reklamowych serialu widać odtwórcę głównej roli, Kevina Spacey siedzącego na spiżowym tronie niczym prezydent Lincoln. Z dłoni opartych na kamiennych oparciach ścieka krew. Choć to przenośnia (choć w pierwszej serii ginie jeden człowiek), dobrze ilustruje czym jest opowieść zafundowana nam przez Netflix. To opis bezwzględnej walki o władzę i wpływy odbywającej się w politycznym Waszyngtonie. Lepiej pasowałby tytuł „Kłębowisko żmij”, bo w tym mieście – jak mówi grany przez Spacey’a kongresman Underwood – „każdy pies zjada innego psa”, nawet – a może przede wszystkim – jeśli jest z tej samej politycznej partii. Ale tytuł jest „House of Cards” czyli nasz, swojski „domek z kart”, bo serial to remake cieszącego się wielkim wzięciem w latach 90. brytyjskiego serialu stacji BBC.

Subskrybenci Netflixa mogą oglądać całą serię 13-odcinków od pierwszego lutego. I jest to serial wart obejrzenia każdego, z liczących powyżej 50 minut odcinków. Dla miłośników polityki – bo dobrze oddaje realia amerykańskiej polityki, gdzie pod pewnymi, wypracowanymi przez lata formami zachowań, kryje się walka emocji i ambicji ludzi owładniętych pogonią za władzą. A właściwie – jak mówi kongresman Underwood – „dotarcia jak najbliżej źródła władzy”. Każda działanie (lewarowanie, skłócanie rywali, szantaż) jest usprawiedliwione, jeśli zwiększa się zakres władzy, pod warunkiem że o tym jak się robi tę polityczną, kiełbasę nie dowie się opinia publiczna. Oczywiście Underwood nie byłby w stanie osiągnąć tyle, gdyby nie potężny sojusz: stoi za nim równie bezwzględna, ale i oddana kobieta, żona (świetnie, bo „na zimno” zagrana przez Robin Wright). Która zaakceptuje wszystko, tylko nie to, że jej mąż „kiedykolwiek, kogokolwiek będzie przepraszał”. Nawet największe polityczne przekręty może przeszłyby niezauważone, gdyby nie… prasa. Jej przedstawiciele – reprezentowani w serialu głównie przez dwie dziennikarki, weterankę i adeptkę – nie są przedstawieni w romantycznym świetle. Obie panie są bezwzględne, przebiegłe, twarde, gotowe wykorzystać w walce o jusa i poprawność polityczną (seksisto, nie stawaj na mojej drodze) i własne ciało. Jak mówi jedna z nich, był czas że aby zdobyć wiadomość to – podaję po angielsku, żeby nie urazić szczególnie wrażliwych – „screw, suck and jack everybody who can move” w politycznym Waszyngtonie. No cóż, wiele dróg prowadzi do kontrolnej roli mediów…

Trzeba przyznać, że całość jest świetna warsztatowo. Znakomite zdjęcia, często nocne, za każdym razem doskonale oddają nastrój chwili. No i twarz Spacey’a – czasami jego mimika mówi wszystko. Jeśli dodać bardzo dobrze dobrane plany zdjęciowe – a jako człowiek, który mieszkał w Waszyngtonie sześć lat wiem, o czym mówię – wszystko prezentuje się jako wyborne danie filmowe. Widać w tym wyrafinowaną rękę Finchera, twórcę takich filmów jak „Siedem” czy „Podziemny krag”. Jedynym dziegciem w tej beczce filmowego miodu są może pewne dłużyzny w części środkowej serialu i czasami nieco irytujące, choć generalnie bardzo dobre, odautorskie komentarze do widzów wypowiadane przez bohatera granego przez Spacey’a wprost do kamery.

Dla Netflixa „House of Cards” to inwestycja szczególnego rodzaju. Wyprodukowanie dwóch sezonów (łącznie 26 odcinków) kosztowało 100 milionów dolarów. Jednak szefostwo firmy wierzy, że produkcja pozwoli Netflixowi wedrzeć się do pierwszej ligi producentów telewizyjnych seriali i siłę w walce z kablowymi potentatami. Głównym celem jest: HBO, bo jak powiedział jeden z szefów firmy „chodzi o to, żeby stać się HBO szybciej, niż HBO stanie się firmą taką jak nasza”. A jest o co walczyć: w zeszłym roku po raz pierwszy więcej Amerykanów obejrzało filmy legalnie (co ważne podkreślenia) w internecie, na tabletach i w telefonach komórkowych niż na fizycznych nośnikach (blu-ray czy DVD).

Netflix w walce z konkurencją (kanały kablowe, filmy on demand) dysponuje przewagą w postaci niezwykle rozbudowanego systemu zbierania informacji o niemal każdym, ze swych 27 milionów subskrybentów. To prawdziwa kopalnia wiedzy pochodząca z wejść na stronę Netflixa, ale także przeszukań na Google czy komentarzach w mediach społecznościowych. Rejestracji i analizie podlega każde zatrzymanie filmu, cofnięcie się do poprzedniej sceny czy naciśniecie guzika „do przodu”. W efekcie marketingowcy Netflixa są w stanie powiedzieć co oglądają mieszkańcy Nowego Jorku w poniedziałek wieczorem a co w Chicago w sobotę. To niebywale zmniejsza koszty marketingu: firma twierdzi, że jest w stanie zasugerować co oglądać nawet 75 proc. swoich klientów. Dzięki analizie danych, powstała też nowa wersja „House of Cards”. Zdecydowano się na amerykańską wersję hitu telewizji BBC z lat 90-tych, bo wszystko dało się wyliczyć. Jak powiedział niedawno prezes firmy, „na podstawie badania zwyczajów naszych subskrybentów, przewidzieliśmy jak wielka będzie publiczność” serialu. Netflix od razu umożliwił oglądanie całej serii – bo jak sugerują badania, jak najwięcej na raz, to ulubiony sposób oglądania takich produkcji. Przyznaje to niżej podpisany – trzynaście liczących prawie po godzinie odcinków skonsumowałem w trakcie czterech wieczorów i nocy.

Wydaje się, że Netflix wybrał dobrze – dotychczasowe recenzje produkcji duetu Spacey – Fincher zbiera świetne recenzje. Ale najważniejsze pytanie: czy przybędzie subskrybentów? W ciągu czwartego kwartału, 2.1 mln Amerykanów zdecydowało się płacić po 7,99 dolara miesięcznie za dostęp do usług. Liczba subskrybentów sięga 27 milionów, ale ponieważ część klientów się wykrusza, cały czas trzeba szukać nowych. Ograniczeniem jest fakt, że – ze względu na wielkie przestrzenie – nie cała powierzchnia USA ma dostęp do szerokopasmowego internetu. Jest też konkurencja. To płatne kanały filmowe (jak HBO czy Starz), kablówki (tu zamówienie filmu on-demand kosztuje 2-6 dolarów), jest wreszcie sklep internetowy Amazon.com (wypożyczający filmy na 48 godzin za 2-6 dolarów oraz oferujący darmowe pokazy dla stałych klientów, płacących coroczną opłatę w wysokości 67 dolarów). Jak widać rynek filmowy via internet rozwija się bardzo dynamicznie. I co ciekawe – jeśli ograniczy się piractwo – nie ma problemu z monetyzacją udostępnienia produktu filmowego w internecie oraz w miarę niską ceną (tańsze niż jednorazowa wyprawa do kina) dla kinomanów.

Paweł Burdzy z Chicago

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.