Jan Polkowski zadaje na końcu nowego tomiku „Głosy” pytania: „Czy poezja nie powinna być szczególnie wyczulona na anonimowe, niewysłowione przesłanie, strawione przez zgiełk śmierci i chaos kłamstwa?”... ( Czy nie powinna…) „Zapominać o sobie choćby na mgnienie?”
Poprzez te pytania wciąga nas w otchłań prawdy i piękna, każąc się zastanawiać nad sprawami najważniejszymi dla literatury, czym jest w istocie poezja, jakie pełni funkcje, jak daleko sięga i z jakich głębin się wydobywa. Wydaje się, że pragnie, byśmy zapomnieli o dawnej urodzie poetyckiego języka, jego kunszcie, doskonałości formy, bogactwie ekspresji, grach wyobraźni, bowiem to wszystko staje się tylko kostiumem, jeśli nie ukrywa w sobie grozy, bólu i przerażenia ludzką egzystencją. Żąda, byśmy na postawione pytana odpowiadali szczerze i z najwyższą otwartością, jakby sądząc, że bez odpowiedzi nie będziemy w stanie pojąć, co się z nami stało i nie zrozumiemy, „co mówią o nas umarli?”. Nie poezja więc, nie literatura, tylko umarli. A więc życie. Czyli coś, co się wydaje znacznie ważniejsze niż światło sztuki.
Jego posłowie przygniata nas do ziemi. Jakby się autor bał, że czytając te niesamowite liryki, uniesiemy się nieco za wysoko i nie zrozumiemy, że najważniejsze strofy poetyckie zanurzone są w ludzkim losie, w dramacie duszy i udrękach sumienia. Jakby się lękał, że nadamy im inne znaczenie, niż on sam im nadaje, jakieś wyższe, metaforyczne, odnoszące się do sfery znaczeń ogólniejszych niż tylko nasze polskie doświadczenie. Pragnie, byśmy szli śladami jego konkretnych myśli, przeczuć i intuicyjnych tropów, z których wyłonią się sylwetki naszych bliskich i dalszych znajomych, albo i nieznajomych, ale też członków rodzin, ojców, matek, braci i sióstr, nie tak dawno jeszcze patrzących nam w oczy, a przecież już nieobecnych, rannych, zabitych, rozstrzelanych, zdradzonych o świcie przez podłość, hańbę i strach. Przywraca nas realnej rzeczywistości, aż do bólu dotkliwej, w której jawią się zgładzeni w ciemności, zmiażdżeni przez zło, terror i gwałt, i już zapomniani przez swój czas. Mieli swoje imiona, życiorysy, lęki, marzenia i wciąż tęsknią za nami, sprawdzają, czy jeszcze o nich pamiętamy, zadają pytania, a nieraz się tłumaczą ze swojego życia. Czas przeszły, teraźniejszy i przyszły jednoczą się w pamięci i snach. To wszystko dzieje się gdzieś niedaleko nas, na wyciągnięcie ręki, na Wybrzeżu, w Poznaniu, Radomiu, Lubinie i w wielu innych miejscach, które znamy, a jeśli nie znamy, uczyńmy coś więcej, byśmy poznali. Bo to tam zdarzyły się tragedie, tam śmierć zbierała ciężkie żniwa. Ale to nie koniec. Wciąż ktoś jest koło nas bity, raniony i rozstrzeliwany. Wciąż kogoś się zatrzaskuje w okowach samotności. Wciąż się pomiata człowiekiem. I wciąż giną słabi, zagubieni, niewinni, choć nieulękli. A my tego nie widzimy. Albo udajemy, że nie widzimy. I poeta nas uczula, kieruje w tamtą stronę wzrok, każe nasłuchiwać głosów i przyglądać się cieniom, które prowadzą w ciemność i mrok. Nie pozwólmy, mówi do nas, by głosy tych, których zgładzono, umilkły na zawsze. By ich oddech się już nie odbijał w żadnym zwierciadle. Bowiem tamto ich życie wciąż trwa, kaleczy nas, dotyka i boli. Zatrzymajmy się na chwilkę i nasłuchujmy, a dostrzeżemy przemykające obok nas cienie, poświatę i mgliste zarysy postaci. I nie będzie to żadna iluzja, złudzenie i zaklęty w piękno sztuki kształt wyobraźni. To gorzka i porażająca prawda. Realny, dotykalny świat naszej egzystencji, w której łajdacy i barbarzyńcy nadają ton naszemu życiu. I poeta pragnie, by w takiej chwili poezja sama o sobie zapominała „choćby na mgnienie”, a dała głos umarłym. Byśmy się dowiedzieli, co umarli „mówią o nas…”.
Te strofy, to małe duchowe biografie. Wiersze bez tytułów, podobnie, jak pierwsza strona okładki bez nazwiska autora, jakby nie autor tutaj był ważny, nie tytuł tekstu, a idea, sens, czy znaczenie ujęte w zdarzeniach języka. A pod każdym lirykiem znaki zapytania, jakby i poeta nie był pewien, czy to, co nastąpiło, wysunęło się już z naszej pamięci, czy też nigdy w tej pamięci nie zagościło, a może samo w sobie nie zaistniało, skoro wisi między znakami zapytania. Czy to była Matka? Ojciec? Syn? Narzeczona? Brat? Żona? Zastrzeleni? Ranni? – pyta. I już w pierwszym wierszu ukazuje realia życia, szkwał, rybitwy, kapitana fregaty, a więc morze, Zatoka Gdańska, port, a pod spodem „Zastrzelony? – 1954-1970?. I już się domyślamy, Grudzień 1970 r., tragedia na Wybrzeżu, demonstracje, strajki, w Gdyni, Gdańsku, ale też w Szczecinie i Elblągu, krwawo zdławione przez komunistyczną władzę. Wchodzimy w brutalną rzeczywistość. I poeta chce, byśmy w nią weszli. By tragedia w nas uderzyła całą swoją mocą i pozostawiła ślad w duszy na zawsze. Nie piękno wiersza, a ludzki i narodowy dramat. Poezja chowa się w cień, choć to poezja wynosi na powierzchnię zdarzeń świat realny. Paradoks, który każe nam rozpoznać Polkowski.
W zimnej koszuli idę wzdłuż zatoki//Kim byłem? Ziarnkiem piasku pod stopą rybitwy”… - powiada. Oto kim jest człowiek wobec przemocy i potęgi siły, karabinów maszynowych i czołgów. „Pocisk przedzierał się długo przez szron i stukot szyn//przez ranne zgniecione światła//wymieszane z olejem zabłoconego słońca// by wreszcie przebić mi szyję//przez okno trójmiejskiej kolejki”…
Umarli nieustannie do nas mówią, szepczą, zwierzają się w głębi nas, przychodzą we śnie, zaskakują nas na ulicy, w lesie bądź w świątyni. Ich głosy budzą do życia. Taki jest sens wierszy. Szesnastoletni umarli nie są sami. Wraz z nimi idzie w pochodzie śmierci świat, który poznali. Idzie więc Żeromski, Leonardo da Vinci i Norwid, procesja duchów z zamierzchłych czasów. Przywołajmy strofy Norwida, by uzmysłowić tę wielką paralelę, ten potężny łuk nad epokami, który jednoczy ten sam ból i to samo cierpienie, bez względu na emblematy historii i wyznacza miejsce Polkowskiego w poezji polskiej. Wyjątkowe miejsce. To poeta sumienia. Dla swojej epoki Norwid był takim poetą.
Czemu, Cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz, Przy pochodniach, co skrami grają około twych kolan? …………………………………………………………………………………… …………………………………………………………………………………… I powleczem korowód, smęcąc ujęte snem grody, W bramy bijąc urnami, gwizdając w szczerby toporów, Aż się mury Jerycha porozwalają jak kłody, Serca zmdlałe ocucą - pleśń z oczu zgarną narody.
Istotnie, jak Norwid w wieku XIX, tak Polkowski w wieku XXI staje się poetą sumienia, dotyka najsubtelniejszych stron ludzkiej natury, odwołuje się do najgłębszych pokładów człowieczej wrażliwości i sięga metafizycznych przestrzeni. W jego strofach najczęściej przeplatają się motywy morza, ciemności, światła, śmierci, słowa, ojca, matki i syna. Oto pejzaże morskie, które uzmysłowiają czytelnikowi, że natura staje się składnikiem intelektualnej i duchowej siły:
Przezroczystymi rękami robiłaś mi kanapki.//Wbijałaś po omacku nóż w nieruchome morze”.; „Wolność. Myślałem o niej kiedy ciepłą nocą//pływałem w labiryncie morza.”; „Czekam aż fala uderzy, przemyje wędrowny piasek//dobro, zło i płomyki schylonych za domem trzcin.
Polkowski pokazuje pazur liryka przedniej klasy, potrafi budować metafory, których sens staje się wykładnią filozoficznej myśli. Rzecz dotyczy również motywu mroku, zmierzchu i ciemności:
… stygną w zmierzchu piaszczyste ścieżki czasu”; „Lubię iść w ciemność, wzdłuż omdlałego morza”…; „…szedłem wieczorem// w poświacie telewizorów samotny jak suche drzewo….
Ileż maestrii w tej przenośni, jaki kunszt poetycki i smak dobrej literatury.
Motyw śmierci towarzyszy właściwie każdemu obrazowi. Bowiem jest to w gruncie rzeczy poezja śmierci, umierania, cierpienia i bólu:
Śmierci się nie boję jeśli to moja śmierć”.// „Chciałem umrzeć// ze wstydu, że żyję.”; „I zdarzyło się w końcu, dostałem kulę w plecy.”; „Pragnąłem by na zawsze zapisał słowa// tych którzy śmierć przeżyli//jak przed świtem pobudkę i zimną nagość światła”…; „Cóż, wielu pragnie zobaczyć śmierć i szczęśliwie powrócić.
Ale z tej poezji śmierci wyłania się miłość i światło:
Nade mną i pode mną rozrasta się cicha ciemność// jak we mnie korzenie miłości”. Te korzenie miłości, to nowy człowiek w łonie matki. „… płynę z powrotem// ku rozmytym światłom dzieciństwa.”; „Słońce rośnie w źródłach.”
Zwróćmy jeszcze uwagę na samą materię twórczą, na język, słowa, z których wyłania się przecież całe finezyjne życie poezji, jej frazy, obrazy, postaci, idee, metafory. To liryka niezwykle gęsta, bogata w znaczenia, wielowarstwowa, iskrząca się mnogością sensów , choć na pierwszy rzut oka surowa, sprawiająca wrażenie reportażu znad morza, ze stoczni, ulicy, z okna, domu i rodzinnej wędrówki. W tym jej zagadka i cały urok. Że będąc prosta i wyrazista, kryje w sobie wiele problemów, z którymi tylko wolny umysł jest w stanie sobie poradzić. Bowiem w swojej głębi jest to poezja pytań, dociekań, refleksji i wielkiej żarliwości serca. Jak więc poeta dostrzega słowa, czym są one dla niego? … „słowa jak oddech świata” – powiada. A więc są czymś, co pozwala nam żyć. Poprzez język jawi się nasza egzystencja. „Nie chciałeś ciągnąć wielkich ciężarów pod prąd wielkich słów”… - mówi gdzie indziej. Albo:
Szuka teraz uparcie jakieś chwili lub słowa//o które mógłby zaczepić kolejny dzień// swego życia”. Słowa nadają życiu sens, nazywają po imieniu nasze doświadczenia, pieczętują istnienie. I wspaniała metafora chorego i zdeprawowanego języka, jako leku wyciszającego cierpienie: …”czy rozumiałeś// życia kruchość//… i mamy czułość wobec słów//którym wciąż przemywała rany
Zdumiewające piękno poezji, a zarazem dramat mowy.
Można by jeszcze wskazywać wiele ważnych i gorzkich przeżyć, które zapisał nam los:
(„Poznałem ludzką podłość, pragnienia//i tajemnicę czystej, mądrej wolności.” Można by śledzić splatający się na powikłanych drogach nasz udręczony czas („…powoli brnie wyżej//ku jasnej łodzi powietrza//w której dzisiaj kończy się zawsze jutro”… I znowu uderzająca, dużej urody fraza, która zachwyca, ale i każe się zadumać na meandrami ludzkiego życia.
Można by też znaleźć strofy o Bogu i miłości, nienawiści, starości i snach, bowiem obdarza nas Polkowski całą paletą poetyckiej wrażliwości. Ale zakończmy ten szkic prostym stwierdzeniem faktu: otrzymaliśmy wzruszający dar serca, prezent umysłu głębokiego i czystego, ważny znak czasu, który próbuje sam siebie zrozumieć „w zgiełku śmierci i chaosie kłamstwa”. I paradoksalnie, choć twórca kieruje naszą uwagę ku sprawom polskiej tożsamości, znaczenie tej poezji, jak każdej ważnej i dobrej poezji świata, unosi sensy ku wartościom uniwersalnym.
Jan Polkowski – „Głosy”, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2012.
Stanisław Srokowski (www.srokowski.art.pl)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247259-polkowski-poeta-sumienia-recenzja-srokowskiego