W SIECI: Prawdziwa kariera zaczyna się po śmierci

screnshot W Sieci
screnshot W Sieci

Wydawany właśnie album Jimmy’ego Hendriksa zapowiada się na jedno z najbardziej znaczących nagrań archiwalnych w tym roku. Zapewne będzie sprzedawać się świetnie, jak wszystkie tego typu płyty. Tyle że ich zakup to wątpliwa decyzja. Często podejmowana wbrew zdrowemu rozsądkowi, etyce i woli wykonawcy.

Hendrix był arcymistrzem gitary, jej wirtuozem i innowatorem, do tego motorem napędowym zmian w muzyce. Nic więc dziwnego, że jego nowa płyta „People, Hell & Angels” pobudza wyobraźnię setek tysięcy słuchaczy. Niestety mniej na niej nowego, niż sugerują zapowiedzi. Hendriksolodzy zwracają uwagę, że będziemy mieć do czynienia z kawałkami publikowanymi wcześniej – chociażby na wydanym pośmiertnie z początkiem lat 70. „Rainbow Bridge”, składankach „Crash Landing”, „First Rays of the New Rising Sun” i „Burning Desire”, pokazanym dwa lata temu singlu grupy Ghetto Fighters bądź ścieżce dźwiękowej do filmu „Experience”. Nowy krążek to recykling, w dodatku do kwadratu. Amerykański gitarzysta nagrał za życia zaledwie trzy studyjne płyty. Gdy naszpikowany narkotykami organizm odmówił posłuszeństwa i artysta umarł na skutek uduszenia, rynek zalało mnóstwo wydawnictw zawierających nagrania koncertowe, wstępne wersje kawałków, studyjne szkice. Teraz dostaniemy je znowu. Oczywiście często lepiej brzmiące.

Co by było, gdyby „People, Hell & Angels” przyćmiło swoją popularnością trzy krążki Hendriksa, zaliczone zresztą przez opiniotwórczy magazyn „Rolling Stone” do grona stu albumów wszech czasów? Sporo wstydu. I nie jest to scenariusz nierealny… Efekty wydawnictw pośmiertnych „dotykały” bowiem największych na przeróżne sposoby. Nie chce odejść Nieodżałowany Roy Orbison, pamiętany przede wszystkim za „Oh, Pretty Woman”, przekroczył magiczną liczbę miliona sprzedanych płyt dopiero za sprawą wydanego po jego śmierci (spowodowanej atakiem serca) albumu „Mystery Girl”. Dysponująca fantastycznym, bluesowym głosem Janis Joplin, za życia nie wspięła się na szczyt listy Billboardu. Trzeba było do tego albumu „Pearl”, sprzedanego potem w czterech milionach egzemplarzy. Grunge’owa Nirvana mocno się zaskoczyła, kiedy koncertowe, zaprezentowane po samobójstwie Kurta Cobaina, „Unplugged” po pierwszym tygodniu dystrybucji rozeszło się w 300 tys. sztuk. Wcześniej takich wyników muzycy nie byli w stanie osiągnąć. Zastrzelony w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach raper Notorius B.I.G. ponoć przeczuwał swoją śmierć. Czy domyślał się, że jego „Life After Death” okaże się diamentowe (10 mln płyt)? Tego się nie dowiemy.

Możemy natomiast spróbować cofnąć się do korzeni sytuacji, w któej nieżyjący artysta przy- nosi ogromne zyski. Od razu na myśl przychodzi Elvis. „Jak na nieboszczyka, jest zdumiewająco głośny. […] Wciąż zaprzecza naszym oczekiwaniom odnośnie do tego, jak zmarłe gwiazdy powinny się zachowywać: nie tylko nie chce odejść, ale pojawia się w miejscach, do których ewidentnie nie pasuje” – napisano w opisie „Elvis After Elvis”, książki Gila Rodmana. I rzeczywiście, chłopak z Tupelo na dobre zamieszkał ze swoim dorobkiem i dziełami w jankeskiej świadomości, tylko w samym 2011 r. „zarabiając” 60 mln dol. Ale to przypadek szczególny, inicjator znacznych zmian na gruncie seksualnym, wielkiej dyskusji o rasizmie w muzyce (nie brak głosów, że „król” przywłaszczył repertuar afroamerykański), personifikacja amerykańskiego mitu, zaś dla tych mieszkańców interioru, którzy wciąż mogą pochwalić się ogorzałym od prac polowych karkiem – niemal święty. Bardziej interesujące wydaje się to, dlaczego pionier soulu Ray Charles musiał umrzeć, by po ponad czterdziestu latach znów wspiąć się na szczyt listy Billboardu z krążkiem „Genius Loves Company”? I czemu trzeba było ostatniego tchnienia mierzącego w bluesa i country Johnny’ego Casha oraz wydanej już po nim „American V: A Hundred Highways”, by „facet w czerni” zbliżył się do wyników sprzedażowych słynnego, wydanego w 1969 r. koncertu w stanowym więzieniu w San Quentin?

Medialne zdarzenia

Jeśli chodzi o zwiększone zainteresowanie nieżyjącymi artystami, nie doszukiwałbym się tu żadnego racjonalnego uzasadnienia. Fakt, że zmarły nic więcej nie stworzy, miałby swoje ekonomiczne uzasadnienie dla malarzy czy rzeźbiarzy, ale już nie dla pisarzy czy ludzi estrady, których twórczość reprodukowana jest w nieograniczonych ilościach.

– mówi Krzysztof Kapliński, psycholog i finansista.

To, co według mnie odgrywa kluczową rolę, to wszechobecność takiej informacji w środkach masowego przekazu. Artyści odchodzą najczęściej w tragicznych okolicznościach, co jeszcze bardziej zwiększa medialność zdarzenia. Ci, którzy nie znają twórczości zmarłego, muszą uzupełnić braki, aby nie czuć się wyobcowani w towarzystwie lub na skutek dysonansu poznawczego: nie chcą być ignorantami.

-dodaje Kapliński. Sensacji rodem z tabloidu rzeczywiście nie brakuje. Selenę, nazywaną „meksykańską Madonną”, zastrzeliła dawna szefowa jej fanklubu. Wydarzenie tym smutniejsze, że miało miejsce chwilę przed rozpoczęciem przez piosenkarkę kariery międzynarodowej. Ostatecznie anglojęzyczny album ukazał się cztery miesiące po zabójstwie. W dniu premiery udało się sprzedać 175 tys. egzemplarzy. To rekord, którego ponoć do dziś nie pobito.

Cały tekst Marcina Flinta w jutrzejszym numerze tygodnika W Sieci.

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych