„Nazwy” nienazwane – czyli jak rozgryźć Dona DeLillo

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

We współczesnej literaturze amerykańskiej dominują trzy nazwiska. Trzy wielkie nazwiska: McCarthy, Pynchon i DeLillo. Niektórzy jeszcze do zestawienia dodają Rotha. Każdy z pisarzy wyróżnia się czymś innym: McCarthy to mistrz żelaznej precyzji, Pynchon pod maską lekkości przemyca strasznie poważne treści, a DeLillo…

No właśnie. Jednych nudzi, innych zasmuca, a jeszcze innych odrzuca. Naturalnie, są tacy – a wśród nich i ja – którzy DeLilla uwielbiają. Nie za łatwą lekturę, nie za wyrafinowany styl – ale za iście piekielną głębię. Są książki – i są pisarze – które budzą ambiwalentne uczucia. Bo i z jednej strony dotykają czegoś ważnego, sięgają głęboko pod tkankę rzeczywistości i opowiadają historie, które są istotne, a z drugiej jednak stanowią fatalną lekturę: nużą się, dłużą, skończyć nie mogą a biedny czytelnik rwie włosy z głowy. Tak czyta się DeLilla. „Cosmopolis” jest trudne i strukturalnie, i fabularnie, „Biały szum” wcale nie jest taki zabawny, jak ogłasza okładka, „Gracze” pozbawieni są reklamowanego napięcia a „Nazwy”… i znów problem, bo trudno powiedzieć, jakie one są.

Urodził się w 1936 w Nowym Jorku. Pochodzi z włoskiej rodziny. Ukończył Fordham University w 1958 roku i podjął pracę w reklamie, jako copywriter. Wytrzymał pięć lat, potem zaczął pisać pierwszą książkę. Jak powiedział w wywiadzie dla „New York Times” z 1991 roku, rzucił pracę nie po to by pisać, ale ponieważ nie chciał już dłużej pracować. Zamieszkał w tanim, chyba dość obskurnym mieszkaniu (sześćdziesiąt dolarów za miesiąc nie brzmi luksusowo). Jego pierwsza powieść, „Americana”, ukazała się w 1971 roku. Nie wzbudziła większego zainteresowania, w przeciwieństwie do następnej, „End Zone”, która ujrzała światło dzienne rok później. Musiał pisać bardzo szybko, już w 1973 roku pojawiło się „Great Jones Street”. W 1976 roku opublikował „Ratner’s Star” a, znów, rok później „Players” a zarazem później „Running Dog”. W tym samym roku otrzymał Stypendium Guggenheima i wyjechał na Środkowy Wschód. Pierwsze powieści DeLilla nie są za bardzo znane – zwłaszcza w Polsce. Przetłumaczono tylko dwie ostatnie: „Players” („Gracze”) i „Running Dog” („Pies łańcuchowy). Nie czyta się ich najlepiej.

Zamieszkał w Grecji. Znów zaczął pisać – i znów pisał szybko. W 1980 roku ukazało się „Amazons” a dwa lata później „The Names” („Nazwy”). Ósma powieść, „White Noise” („Biały szum”), z 1985 roku, stała się przełomem. Otrzymał za nią National Book Award for Fiction (nagrodę literacką, którą otrzymali m.in. Faulkner, O’Hara, Updike czy Bellow) i trafił do Parnasu „czołowych postmodernistów amerykańskich”. Podobno „Biały szum” jest niezmiernie zabawny, nie wiem, mnie zasmucił okropnie. W 1988 roku ukazała się „Libra” i DeLillo zamilkł na trzy lata. W 1991 roku opublikował „Mao II”. Został dwukrotnie nominowany do Pulitzera. Nastąpił okres sześcioletniego milczenia. W 1997 wrócił jednak na scenę literacką z wybitną powieścią: „Underworld” (Wydawnictwo Rebis wypuściło książkę w ramach serii Mistrzowie Literatury pod tytułem „Podziemia”). Posypały się niezmiernie pozytywne recenzje. Sam DeLillo najpierw wypowiadał się o niej ostrożnie (osiemset stron i multum postaci, to może być trudne w odbiorze).

W 2001 roku DeLillo napisał „The Body Artist” („Performerka”), w 2003 „Cosmopolis”, w 2007 „The Falling Man” („Spadając”) a w 2010 „Point Omega” („Punkt Omega”). Udana powieść stanowi jednak swoisty kamień milowy w dorobku autora – i krytyka ma tendencję do porównywania nowych dzieł z arcydziełem. To samo dotknęło DeLilla – mimo, iż wszystkie cztery postPodziemiowe powieści oceniane są pozytywnie, zawsze gdzieś wkrada się odniesienie do wielkiej poprzedniczki. Obecnie DeLillo mieszka na przedmieściach Nowego Jorku. Mimo, iż nie jest, jak McCarthy, eremitą ani, jak Pynchon, którego milczenie weszło jako kanon do popkultury (chociażby pojawienie się enigmatycznego pisarza w dwóch odcinak kultowego serialu „The Simpsons”), ekscentrykiem – i dość często pojawia się w mediach – jawi się jako postać zagadkowa. Inspirował się Faulknerem, Joyce’m a także muzyką jazzową i kinem europejskim (Godard, Antonioni). W jego powieściach bardzo często przewija się Nowy Jork: miasto-topos, miasto-symbol, a może i – precyzując – miasto-odczucie.

Dlaczego DeLilla tak trudno się czyta? Można zarzucić, że brakuje mu lekkości. Prowadzi ciężkie, zupełnie nie-rzeczywiste dialogi, które dominują nad fabułą. Postacie poruszają się w ściśle określonej przestrzeni. Czasami można odnieść wrażenie, że obcuje się z bardzo rozbudowanymi didaskaliami zamiast z powieścią. Dominuje banał. Lyle z „Graczy”, Eric Parker z „Cosmopolis” czy Jack Gladney z „Białego szumu” to niemalże ludzie bez właściwości. Współczesny człowiek jest istotą zaginioną, zaplątaną w tandetę, konsumencką, precyzyjną i wystraszoną. Gladney boi się śmierci, przyjaciel jednej z postaci „Graczy”, Pammy, popełnia samobójstwo poprzez samospalenie a Parker szuka destrukcji po tym, jak zawalił się jego system interpretowania rzeczywistości. Można odnieść wrażenie, że żadna z nich nie jest człowiekiem z krwi i kości, w pełni autentyczną istotą wykreowaną przez pisarza – i w jakimś stopniu autonomiczną – tylko swoistym egzemplarystycznym uogólnieniem, porte-parole za którym kryje się zbiór cech. Sęk jednak w tym, że delillowska papierowość wydaje się być celowa. Pisarz dystansuje się od postaci, zabawia się w mocno sterowaną polifoniczność i mówi to, co sam uważa, stawia diagnozy, szuka odpowiedzi na dręczące go kwestie – i przez tę ostentacyjną umowność, otwiera czytelnika na treści podskórne.

Rzeczywistość DeLilla to świat ponury – nawet wtedy, gdy pisarz stara się o ironiczny uśmiech. Ze stron powieści – mimo pozornego spokoju i chłodu strukturalnego – sączą się podskórne, trudne do wychwycenia emocje. Dominuje lęk lub poczucie izolacji.

DeLillo atakuje czytelnika intelektem, szpikuje symbolami i trudnymi analizami. Widać wszechstronność pisarza, znajomość giełdy, środowisk akademickich czy wreszcie systemu korporacyjnego. Czasami DeLillo popada w ton wykładowcy; w trackie lektury niektórych z dialogów, czytelnik ma wrażenie, że siedzi na sali zajęciowej i przysłuchuje się dyskutującym profesorom. To może odrzucać.

„Nazwy” to synteza wszystkich trzech problemów. James Axton mieszka w Grecji, jest analitykiem ryzyka dla jakiejś bliżej nieokreślonej korporacji. Praca wymaga od niego częstych podróży. Jego małżeństwo się sypie, ma żonę, z którą kłóci się o głupoty i małego synka, który namiętnie pisze. Wiecznie zmęczony, wypalony, uprzejmy, ale „letni”, Axton jest współczesnym człowiekiem bez właściwości. Ateny, nagrzane, brudne i dziwne to kolejne „obce miasto” na jego drodze. Książka stanowi wielką historię obcości, co czyni ja łatwą ofiarą dla wszelkiej maści postkolonialistów i egzystencjalistów. Ale nie o Innego chodzi, ani też Camusowego obcego (człowieka w świecie), tylko o najprostszą obcość, jakiej doznaje Amerykanin w Grecji. DeLillo analizuje tę amerykańskość, zarówno rozumianą globalnie (polityka Stanów Zjednoczonych oraz transnarodowy wymiar korporacji), jak i jednostkowo. Amerykańskość alienuje Axtona, wymusza na nim naukę obcego języka, stawia go w obliczu obcych kultur, które należy jakoś zrozumieć. Owa obcość otwiera czytelnika na kolejną płaszczyznę: wymiar języka. „Nazwy” koncentrują się przede wszystkim na języku. Pojawia się bowiem pytanie: jaka relacja zachodzi między mną, jako człowiekiem, językiem, którym się posługuje, a światem, w którym jestem? Czym, tak naprawdę, jest desygnat? Jak zrozumieć samą naturę języka? Oraz – chyba najważniejsze pytanie – jaka jest jego moc? Nowotestamentowe Słowo jest tym, co było na początku – nazywanie ¬nadało rzeczywistości taką formę, jaką ma obecnie. W świecie Axtona pojawia się jeszcze jeden element: tajemnicza sekta, która zabija osoby o inicjałach identycznych do inicjałów miejscowości, w których przebywają. Axton ulega fascynacji Sektą, rozpoczyna poszukiwania – bo, być może, w dziwnych, prawie-że-magicznych a, na pewno, bardzo symbolicznych, aktach, może znajdować się jakaś odpowiedź.

Nie ma jednak odpowiedzi. Bohaterowie, porozrzucani po całym świecie, przypominają bezwolne marionetki w szponach wykonywanych zawodów. Przemierzają obce krainy, szukają Sekty, doznają miejsc (niektóre miejsca, co wyraźnie widać z powieści, są raczej doznawane – jak stan psychiczny – niż po prostu zwiedzane). I kiedy wreszcie dochodzi do kontaktu, wszyscy odchodzą rozczarowani. Nie zmienia się nic, żadna odpowiedź się nie pojawia – a mnożą się pytania. Język wymyka się, nazywany przezeń świat rozpada się na mnogość desygnatów, pozostają domeny nienazwane i nazwy niezapamiętane.

Książka ma trudny do uchwycenia, ale bardzo intensywny klimat. Opisy Grecji, precyzyjne (choć faktycznie może zbyt szczegółowe) i zimne, wpadają w pamięć – choć trudno zrozumieć, dlaczego. Podobnie rzecz ma się ze zdawkowo raczej potraktowanymi Indiami. Świat DeLilla jawi się jako szary, wietrzny, trudna do określenia przestrzeń i jakieś niebo odległe, wysokie, bezkresne. DeLillo, choć mniej plastyczny niż McCarthy i mniej wyważony niż Pynchon, tworzy obrazy, które raczej oddziałują na podświadomość.

DeLillo, mimo trudności fabularnych (przewaga dialogów, długie opisy), zagłębia się strasznie trudny wymiar. Cała literatura opiera się o słowo, stawianie pytań o naturę i istotę słowa, siłą rzeczy, jest przedsięwzięciem karkołomnym. Sęk jednak w tym, że – moim zdaniem – mistrzowskim. Można pytać, czy fiasko bohaterów jest fiaskiem DeLilla-poszukiwacza, czy celowym zabiegiem. Trudno powiedzieć.

Chyba tymi dwoma słowami DeLilla najprościej podsumować. Trudno powiedzieć. Trudno nawet powiedzieć, czy mamy do czynienia z naprawdę wielkim pisarzem, czy z erudytą-nudziarzem. Osobiście, optowałabym za tym pierwszym. Jak dla mnie jest, obok McCarthy’ego, Malcolma Lowry’ego i jeszcze paru innych, jednym z najważniejszych pisarzy anglojęzycznych. Ocena jest chyba uzależniona od wrażliwości. A przecież de gustibus non est disputandum.

Ola Koehler

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych