Dziś Canal Plus wyemituje jeden z najciekawszych filmów ostatniego roku. "This Must Be The Place" (Wszystkie odloty Cheyenne'a) opowiada o cierpiącym na depresję przebrzmiałym muzyku rockowym, który wyrusza w poszukiwaniu nazistowskiego zbrodniarza. Ten film mógłby śmiało wyjść spod ręki Jima Jarmusha. Warto go obejrzeć nie tylko dla fenomenalnego Seana Penna.
Polski dystrybutor filmu popełnił dwie niewybaczalne zbrodnie. Po pierwsze nadał znakomitemu tytułowi filmu Paolo Sorrentino tłumaczenie, które śmiało może konkurować z „Wirującym seksem” oraz zareklamował film jako komedię. „Gdyby Tarantino robił komedię, zwałby się Sorrentino”- czytamy na okładce. Znów dystrybutor w tani sposób posługuje się nazwiskiem Tarantino by przyciągać do filmu większą liczbę widzów. Niestety jest to zabieg nieuczciwy. "This Must Be The Place" naprawdę nie musi być reklamowane jako dzieło tarantinopodobne, bowiem nie ma nic wspólnego z duchem czołowego postmodernisty kina. Filmowi Sorrentino jest bliżej do jarmushowskich opowieści o wyalienowanym oryginale, który wyrusza w drogę w poszukiwaniu własnego „ja” niż do filmów Tarantino. Można śmiało zestawić dzieło Sorrentino z „Broken Flowers” mistrza amerykańskiego niezależnego kina, którego ( również nieprzyzwoicie bogaty i zblazowany życiem emeryt) bohater wyrusza w drogę by „kogoś” odnaleźć. U reżysera znakomitego „Boskiego” o czołowym włoskim polityku powiązanym z mafią, bohater ma jeszcze jedną misję: musi w końcu dojrzeć do bycia mężczyzną.
Cheyenne jest emerytowanym gwiazdorem rocka, który wraz ze swoją żoną mieszka w luksusowym zameczku w Irlandii. Muzyk porzucił karierę ( nie zdradzam dlaczego) 20 lat wcześniej i żyje ( a w zasadzie wegetuje) z tantiem. Jego życie przypomina trochę egzystencję Ozziego Osbourna, tyle, że Chayenne nie ma dzieci, z którymi musiałby się użerać. Ma on jednak swój makijaż i fikuśne stroje, którymi szokuje w hipermarketach czy na ulicach irlandzkiego miasteczka. Chayenne jest zmęczonym życiem, przepełnionym poczuciem winy i goryczą, infantylnym muzycznym emerytem, który spędza dzień na zabawach w pustym basenie i przyjaźni z nastoletnią fanką glam rocka. Nagle spada na niego wiadomość o śmierci ojca, z którym nie rozmawiał 30 lat. Muzyk wraca więc do Nowego Jorku, gdzie dowiaduje się, że ojciec przez lata szukał zemsty na swoim prześladowcy z Auschwitz. Niespodziewanie wyprany z poczucia wyższych celów muzyk decyduje się na kontynuowanie dzieła ojca. Czy szuka on jednak jedynie nazistowskiego siepacza? Czy może wyrusza w drogę by odkryć swoją prawdziwą twarz, która do tej pory była ukryta pod warstwą makijażu?
Sorrentino nie jest prostą i banalną opowiastką o zniszczonym showbiznesem gwiazdorze, który nie widzi sensu własnej egzystencji. Cheyenne w ujęciu włoskiego reżysera jest przepełnionym bólem człowiekiem, który świadom niszczącej siły popkultury pragnie odkupienia własnych win. Z pewnością największą siłą jarmushowskiego obrazu Sorentino, który już w „Boskim” potrafił opowiedzieć historię jednej z najpotężniejszych postaci włoskiej polityki z punktu widzenia wyalienowanego człowieka, są wybitne kreacje aktorskie Seana Penna i Frances McDormant w roli jego żony. Ulubiona gwiazda braci Coen w epizodycznej roli potrafiła uchwycić całą istotę opieki jaką bogatego, mentalnego dzieciaka obdarzyła kochająca żona. Dzięki McDormant można zrozumieć również czym powinno być małżeństwo, które jako jedyna rzecz w życiu jest również poważnie traktowane przez głównego bohatera. Jednak pierwsze skrzypce w filmie gra oczywiście Sean Penn, który w ostatniej dekadzie zdobył dwa Oscary i dowiódł, że jest jednym z kilku najwybitniejszych żyjących aktorów. Jego Chayenne jest zarówno płytkim gwiazdorem, który wegetuje w bogactwie, jak i głęboko zranionym człowiekiem, nie mogącym się pogodzić z przeszłością. Jakże inny jest kruchy Chayenne od twardziela z „Rzeki tajemnic” czy nawet z „Obywatela Milka” Penn wyrósł na godnego następcę Roberta de Niro, który w latach 80-tych z powodzeniem mógłby zagrać gwiazdę rocka. Aktor na ekranie daje koncert piękniejszy niż gwiazdor rocka, w którego się wciela. Penn naprawdę hipnotyzuje. Jest magnetyczny i odpychający równocześnie. Wzbudza politowanie i współczucie. Nie jest on karykaturą Ozziego, ani wersją tego, co stałoby się z gwiazdorami z „Klubu 27”, gdyby dożyli starości. Polski dystrybutor dał zatytułował film „Wszystkie odloty Cheyenne’a”. Jak już pisałem, jest to tytuł kuriozalny i nie pasuje zupełnie do wymowy obrazu. Ma on jednak sens w jednym przypadku. Ale po tym dowiecie się sięgając po prawdziwie autorskie i zupełnie niehollywoodzkie kino włoskiego reżysera.
„Wszystkie odloty Cheyenne'a”, Włochy, Francja, Irlandia. Reż. Paolo Sorrentino, wyst: Sean Penn, Francis Mcdormand.
Emisja z Canal Plus dziś (wtorek) o 22:55, Wtorek. Film dostępny jest również na DVD i Blue Ray.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247162-premiera-tv-wszystkie-odloty-cheyennea-nasza-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.