Czy Janusz Kamiński będzie drugim w historii operatorem, który zdobędzie trzy Oscary? Nawet jeżeli tak się nie stanie, to i tak mamy powód do dumy. Nasz rodak jest jednym z najwybitniejszych filmowców pracujących obecnie w Hollywood.
Polaków, którzy odnieśli sukces w Hollywood nie jest zbyt wielu. Możemy poszczycić się kilkoma znaczącymi nazwiskami, które na zawsze zapadną w pamięć kinomanom. Jednak nie są one rozpoznawalne przez szersze grono ludzi. Natomiast dwóch polskich filmowców znacząco wpłynęło na rozwój kina, i znają ich nawet niezbyt uważni widzowie. Jednym z nich jest Roman Polański, który „Dzieckiem Rosemary” wytyczył kierunek horroru, zaś w „Chinatown” pokazał jak powinien wyglądać film noir. Drugim jest operator filmowy Janusz Kamiński, nominowany w tym roku po siódmy do Oscara za „Lincolna”. Nie lubię za bardzo określenia „operator filmowy”. Uważam, że do pracy autorów zdjęć filmowych pasuje lepiej angielskie określenie „director od photography” czyli reżyser zdjęć, który wraz z reżyserem kreuje filmowy obraz. Bez wątpienia, w pełnym tego słowa znaczenia, takim reżyserem jest Kamiński. Można chyba postawić tezę, że jest to artysta, który stoi wręcz na czele polskiej operatorskiej ferajny w Hollywood.
Polska mafia operatorska
Pierwszym Polakiem, który pokazał światu ile znaczy wykształcenie operatorskie w łódzkiej filmówce był Adam Holender, który już trzy lata po wylądowaniu w Hollywood, zrealizował zdjęcia do przełomowego „Nocnego Kowboja”, będącego jednym z filmów „nowej fali” kina w latach 60-tych. Po Holendrze w „fabryce snów” znalazł się szybko Andrzej Bartkowiak, który pracował z takimi mistrzami ekranu jak Sidey Lumet, James L. Brooks czy John Houston. Bartkowiak z powodzeniem stał się potem jednym z ciekawszych reżyserów kina akcji, robiąc samodzielnie między innymi „Romeo musi umrzeć”. Po upadku komunizmu w Polsce, gdy łatwiej było artystom pracować za granicą, za oceanem pojawiła się „mafia polskich operatorów filmowych”- jak ich nazwali złośliwie koledzy z branży. Andrzej Sekuła pomógł w karierze Quentinowi Tarantino, realizując z początkującym filmowcem zdjęcia do „Wściekłych psów” i „Pulp Fiction”. To oczywiście nie koniec nazwisk polskiej szkoły operatorskiej pracującej w Hollywood. Nie można zapominać o dziełach realizowanych przez ś.p Piotra Sobocińskiego, który pracował z Ronem Howardem czy Robertem Bentonem. Dariusz Wolski zanim nakręcił serię „Piratów z Karaibów”, pracował zaś przy filmach Tonego Scotta. W Hollywood pojawił się tez Sławomir Idziak ( genialne zdjęcia do „Helikoptera w Ogniu”) czy Paweł Edelman, który dostał nominację do Oscara za „Pianistę”, a potem zrealizował wysmakowane zdjęcia do „Raya” Taylora Hackforda. Kto wie, czy jednak ci operatorzy odnieśliby taki sukces, gdyby wcześniej mało znany Polak nie zelektryzował amerykańskiego świata filmowego.
Z gierkowskiej Polski po Oscara
Janusz Kamiński przyjechał do USA na początku lat 80-tych. Dla chłopaka z gierkowskiej Polski Ameryka miała twarz, o ironio!, „Nocnego kowboja” czy „Taksówkarza” Martina Scorsese. Kamiński postanowił więc po prostu spakować się i przez Wiedeń udać się do Chicago. Szybko udało mu się wejść w świat filmu. Studiował na wydziale operatorskim na Columbia College w Chicago uzyskując dyplom w 1987 roku. Na początku marzyła mu się jednak kariera reżysera. Operatorem został przez przypadek.
Kiedy zaczęliśmy na wydziale kręcić etiudy, jedna osoba musiała napisać scenariusz, druga miała film wyprodukować, trzecia – zrobić zdjęcia, a czwarta – zagrać. Ciągnęliśmy zapałki. Na mojej było napisane „kamera". To była najlepsza zapałka na świecie. Zrobiłem zdjęcia i po raz pierwszy w życiu usłyszałem, że jestem dobry.
opowiadał w jednym z wywiadów Kamiński. Okazało się, że ten „przypadek” stał się jego przeznaczeniem. Już trzy lata po skończeniu szkoły Polak pracował w telewizji realizując m.in. „Wildflower" z Diane Keaton. Następnie młody reżyser zdjęć realizował mniej, lub bardziej udane produkcje takie jak „Miłość w rytmie rap” z Vannila Ice czy disneyowskie „Przygody Hucka Finna”. Wtedy niespodziewanie na horyzoncie pojawił się twórca „Indiany Jonesa” czy „E.T”- Steven Spielberg, który dostrzegł talent Kamińskiego, oglądając jedną z jego etiud filmowych zrealizowaną dla American Film Institute. Kamiński przyznał w jednym z wywiadów, że Spielberg nie ukrywał, iż kwestia narodowości operatora byłą dla niego ważna. Spielberg zamierzał nakręcić najbardziej osobisty film w swojej karierze, który zresztą przemienił „cudownego dziecka Hollywood” w dojrzałego filmowca. „Lista Schindlera” okazała się być ogromnym sukcesem. Zaledwie 13 lat po wyjeździe z gierkowskiej Polski, Kamiński zdobył pierwszego Oscara, i miał Hollywood pod swoimi stopami. Wszyscy podkreślali niezwykłe odwzorowanie koszmaru Holokaustu przez polskiego operatora. Niemal dokumentalne ujęcia pokazały II wojnę światową w zupełnie inny sposób niż wiele wojennych filmów powstałych przez produkcją Spielberga.
Gdy wszyscy myśleli, że po „Liście Schindlera” ekranowa wojna została już dostatecznie wypruta z oryginalnego sposobu jej prezentacji, Kamiński ze Spielbergiem ponownie zszokowali cały świat. W zrealizowanym 4 lata później „Szeregowcu Ryanie” duet w paradokumentalny sposób zekranizowali lądowanie Aliantów w Normandii. Utrzymany w paradoksalnie rażącej oczy stonowanej kolorystyce obraz wszedł w sam środek działań wojennych. Tak jak w „Liście Schindlera” wchodziliśmy niemal z Żydami do komór gazowych, tak tutaj wraz z amerykańskimi żołnierzami szturmowaliśmy francuskie plaże, uczestnicząc w piekle wojny.
Malarz z kamerą zamiast pędzla
Kamiński inspiracji do tego filmu szukał w fotografiach wojennych robionych przez Roberta Capę. Kamiński opowiadał, że zachowało się jedynie osiem zdjęć zrobionych podczas inwazji w Normandii.
On zrobił cały film, ale podczas wywoływania zdarzył się jakiś dziwny wypadek i ocalało jedynie osiem. Na każdym, z powodu oświetlenia, wytworzył się taki podwójny obraz - sylwetki żołnierzy są zamazane. I teraz moim podstawowym zadaniem było wykreować taki obraz, żeby było widać uciekające dusze żołnierzy. Widać, że oni jeszcze żyją, ale zaraz zginą.
opowiadał operator. Po raz kolejny wizja horroru wojny Spielberga i Kamińskiego wytyczyła nowe standardy w kinie. Zarówno seriale „Kompania Braci” czy „Pacyfik”, jak i filmy pokazujące wielkie bitwy, starały się nawiązywać do tego co zrobił Polak. Siłą pracy Kamińskiego stało się odejście przez niego od standardowego sposobu filmowania historii. Tak było m.in. w „Amistadzie” jednym z 13 filmów zrealizowanych wraz ze Stevenem Spielbergiem. Aby pokazać koszmar niewolnictwa w XIX wieku, Kamiński postanowił odejść od standardowego sposoby filmowania, obecnego w takim rodzaju kina. Przy tworzeniu nasyconego krwawymi barwami „Amistad” Spielberg i Kamiński sugerowali się wojennymi obrazami Goi. Przy pracy nad obrazem o buncie niewolników Polak wykorzystał też metodę fotografowania wymyśloną przez legendarnego Vittorio Storaro. Niestety bój o Oscara Polak przegrał z Russelem Carpenterem, który zrealizował również piękne zdjęcia do „Titanica”. W zupełnie inną stronę Kamiński poszedł robiąc ( oczywiście ze Spielbergiem) „A.I” Sztuczną Inteligencje”, którą pierwotnie chciał nakręcić sam Stanley Kubrick. Tym razem operator zrealizował zimne, sterylne ujęcia, które podkreślały „dusze” dziecka robota.
Trudno dziś sobie wyobrazić kino Spielberga bez zdjęć Kamińskiego. Nawet w mniej udanych produkcjach duetu, to właśnie zdjęcia stanowiły siłę ich wspólnych filmów. Tak było zarówno w „Złap mnie, jeśli potrafisz”, gdzie Polak w perfekcyjny sposób odtworzył klimat Ameryki lat 60-tych, jak i w przeciętnym „Czasie wojny”, za które Kamiński dostał nominację do Oscara. Artysta również w tym obrazie zaskoczył widzów, dopasowując się do anachronicznego stylu opowieści Spielberga. Kamiński zrealizował klasyczne, hollywoodzkie zdjęcia znane z wielkich epopei lat 50-tych. Zrobił dokładnie przeciwny manewr niż w przypadku „Amistad”. Nie przez przypadek Steven Spielberg niejednokrotnie przyznawał, że Kamiński jest najlepszym operatorem z jakim pracował.
Gdy go poznałem, uświadomiłem sobie, że oto stoi przede mną prawdziwy artysta. Przy pomocy odpowiedniego oświetlenia jednego dnia tworzy obrazy niczym Chagall, kiedy indziej niczym Goya czy Monet. Pomyślałem: "Muszę zatrzymać tego faceta przy sobie.
mówił w wywiadzie dla „Stopklatki”.
Daleki od Polańskiego
Janusz Kamiński nie odnosił jednak sukcesów jedynie w drużynie ze Spielbergiem. Nie można zapominać o jego pełnych inwencji zdjęciach do „Jerrego Maguira” Camerona Crowe’a czy przepięknego dramatu „Motyl i skafander” Juliana Schnabela ( kolejna nominacja do Oscara). Kamiński musiał w tym filmie pokazać świat oczami zupełnie sparaliżowanego człowieka, który obserwuje go jedynie jednym okiem. Jak opowiedzieć o człowieku, który za pomocą poruszania jedną gałką oczną doprowadził do spisania swoich życiowych wspomnień? Ten film po prostu trzeba obejrzeć. Jest on jednym z najwyższych osiągnięć w karierze Kamińskiego.
Trudno pisać tekst o Kamińskim bez zachwytu jego twórczością operatorską. Jednak do beczki miodu należy włożyć szczyptę dziegciu. Kamiński idąc do amerykańskiej szkoły filmowej podkreślał, że marzy o tym by być jak Roman Polański. Niestety na razie nie dowiódł swoich umiejętności reżyserskich. Jego debiut „Stracone dusze” z Winoną Ryder i Benem Chaplinem był zaledwie przeciętnym horrorem, jakich w USA powstaje wiele.Do „Dziecka Rosemary” czy nawet słabszych „Dziewiątych Wrót” nawet nie można go porównywać z szacunku dla Polańskiego. Nie do końca udał się Kamińskiemu również kręcona w Polsce banalna „ Hania”. Zobaczymy jak będzie wyglądał jego „American Dream” z Agnieszką Grochowską i Nickiem Stahlem. Może ten film udowodni, że Kamiński może nam dać coś więcej niż wybitne zdjęcia. Nawet jednak jeżeli ta sztuka mu się nie uda, to i tak możemy czuć ogromną dumę, że mamy takiego przedstawiciela w świecie filmu.
Janusz Kamiński ma szansę być drugim w historii operatorem, który zdobędzie trzeciego Oscara. Wcześniej sukces ten odniósł Freddie A. Young, który zawdzięczał Oscary epickim widowiskom Davida Leana: „Lawrence of Arabia”, „Doctor Żywago"” i „Ryan’s Daughter”. Krytycy są zgodni, że „Lincoln” jest najlepszym filmem Stevena Spielberga. Nie ma zaś recenzji, która pominęłaby geniusz operatorski Janusza Kamińskiego.
Łukasz Adamski
Tekst pochodzi z tygodnika W Sieci
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247148-kaminski-goya-i-monet-kina-czy-polak-przejdzie-do-historii-kina