„Django” opiera się na tym samym schemacie co poprzednie cztery filmy Tarantino. Prześladowany bohater bierze giwerę, i robi z zadków swoich oprawców „jesień średniowiecza”. Tym razem Tarantino idzie jednak w nieco poważniejszą stronę. Jeszcze nigdy nie mieliśmy tak ostrego filmu o niewolnictwie i rasizmie.
Gdy w 1994 roku Quentin Tarantino odbierał Złotą Palmę w Cannes za „Pulp Fiction”, które odmieniło kino powiedział:
Nie spodziewałem się, że wygram. Zazwyczaj wygrywają filmy, które łączą ludzi, a moje ich dzielą.
Od tego czasu każdy film Tarantino miał zagorzałych fanów jak i krytyków. Tarantino jest jednym z tych reżyserów, których można kochać bądź nienawidzić. Nie można przejść obok niego obojętnie. Zaczynam tekst od wyświechtanego stwierdzenia, by uświadomić Państwu, że zawsze należałem do pierwszej grupy ludzi. Nie ma filmu Tarantino, który nie byłby z różnych względów dla mnie ważny. Dlatego trudno mi wznieść się na wyżyny obiektywizmu i napisać suchy oraz analityczny tekst o „Django unchained”. Zadanie jednak ułatwia mi fakt, że film wzbudza na świecie powszechny aplauz, a jego krytycy są w poważnej defensywie. Nie przez przypadek Tarantino zgarnął już Złotego Globa za scenariusz, natomiast jego gwiazdor Christopher Waltz znów zabłysnął w drugoplanowej roli, odbierając nagrodę w swojej kategorii. Czy „Django” będzie czarnym koniem Oscarów? Powinien być. Mamy do czynienia z prawdziwą perłą. Błyskotliwym majstersztykiem, który przypomina, że używanie pojęcia „tarantinowski” na kino innych twórców jest dziecinadą. Tarantino spokojnie może szykować sobie emeryturę. Dochodzi do Mount Everestu swoich możliwości.
Nowy film Tarantino opowiada o niewolniku Django ( Jammie Fox), który pomaga niemieckiemu łowcy głów Schultzowi (Christopher Waltz) w schwytaniu uciekinierów. Żywych lub martwych. Schultz wykupuje ( w specyficznie pojętym stylu) Django z rąk handlarzy niewolników, i szkoli go na pierwszego czarnoskórego rewolwerowca. Niemiecko-murzyński duet wpada w końcu na trop żony Django, która została sprzedana na farmę brutalnego Calvina Candie ( Leonardo di Caprio), który przewrotnie swój obóz pracy nazwał „Candyland”.
Zasadniczo „Django” opowiada o tym samym co poprzednie cztery filmy Tarantino. Prześladowany bohater bierze giwery i robi z tyłka swoich oprawców „jesień średniowiecza”. W świecie Tarantino ostatni stają się pierwszymi dzięki swoim karabinom i determinacji. Nic ich nie jest w stanie powstrzymać ich przed zemstą, która jak wiemy najlepiej smakuje na zimno. W obu częściach „Kill Bill” ( moje ulubione filmy Q.) na swoich oprawcach mściła się „Czarna Mamba”, która na każdej szerokości geograficznej ścinała przeciwników mieczem od Hattori Hanzo. W „Death Proof” los w swoje ręce wzięły trzy kobiety, które postanowiły maszyną ze „Znikającego punktu” wykończyć „kaskadera Mike’a”, który za pomocą swojego samochodu mordował na drogach kobiety. W końcu w „Bękartach wojny” dostaliśmy przyjemność oglądania Żydów w innej roli, niż ta, jaką przypisano im w filmach o II wojnie światowej. U Tarantino skalpowali oni nazistów, i w końcu rozstrzelali w Paryżu Adolfa Hitlera oraz całą śmietankę nazistów. Teraz mamy zaś tłamszonego na wszelkie sposoby niewolnika, który zamienia się w dumnego kowboja pędzącego na rumaku ratować ukochaną. Czy to oznacza, że „Django” niewiele się różni od poprzednich filmów Tarantino?
Różni się. I jest to różnica znacząca. Niektórzy krytycy pisali, że zarówno „Bękarty wojny” jak i „Django” dowodzą, iż Tarantino dojrzał, i chce opowiadać o tak bolących sprawach jak antysemityzm czy rasizm. O ile w przypadku wojennego filmu reżysera te dywagacje wydają się być mało poważne (struktura filmu oraz jego komiksowa końcówka wykluczają chęć nakręcenia poważnej opowieści), o tyle „Django” rzeczywiście jest takim przełomem. Jest to, w pewnym stopniu, pierwszy manifest ideologiczny reżysera. Tarantino postanowił w estetyce Sergio Leone, Sama Packinpaha i oczywiście „Django" Sergia Corbucciego z 1966 roku zabrać głos w sprawie niewolniczej przeszłości, kraju zbudowanego na fundamentach wolnościowych. Na dodatek twórca „Wściekłych Psów” wycisnął niespodziewanie temat jak cytrynę. W USA powstało wiele filmów o koszmarze niewolnictwa i segregacji rasowej. Jednak żaden nie podziałał tak na widza jak „Django”. Tarantino skorzystał z metody Mela Gibsona, który pokazując dokładny, brutalny, krwawy przebieg męki Jezusa poruszył serca setek milionów ludzi. Kilka ujęć sadystycznych tortur jakich dopuszczają się antybohaterowie „Django” z pewnością wryją się w pamięć widzów. Często zarzuca się Tarantino epatowanie pustą przemocą. Trudno się nie zgodzić z tym stwierdzeniem. Ten zarzut nie dotyczy jednak „Django”. Tutaj pokazanie przemocy jest jak najbardziej uzasadnione.
Tarantino nie odwraca kamery, gdy sadystyczny władca „Candyland” każe rozerwać psom złapanego podczas ucieczki niewolnika, ani gdy urządza brutalną walkę „gladiatorów”. Okrucieństwo rasistów z Południa jest tak potworne, że kibicujemy Django, gdy ten wpada na farmę jako jednoosobowa armia wymierzająca niczym nemezis karę oprawcom. To okrucieństwo nie jednak jest widoczne tylko w scenach fizycznych tortur. Tarantino znakomicie oddał klimat południa USA przed wojną secesyjną, który odbija się w zupełnie zszokowanych twarzach widzących dumnie jadącego na koniu czarnego kowboja. Rasizm przepełnia ekran od pierwszej do ostatniej minuty filmu. Możemy od niego na chwile uciec oglądając niemieckiego łowcę głów, który w końcu poświęca się dla wyzwolenie deptanych bliźnich.
Zawsze przewrażliwiony na punkcie rasizmu Spike Lee powiedział, że bojkotuje trywializujący niewolnictwo western. Myślę, że gdy już zacietrzewiony reżyser ochłonie i obejrzy „Django”, to zrozumie jak nonsensowny zarzut stawia filmowi Tarantino. Oczywiście reżyser mógł w pewnym momencie zamienić swój film w moralitet o grzechach Ameryki, i wzorem hipisowskich westernów z lat 60-tych oskarżyć białych Amerykanów o ludobójstwo. Reżyser wolał jednak dokonać piruetu narracyjnego. W miejscu, gdzie spodziewamy się patetycznej rozmowy o wolności jednostki, dostajemy Wuja Toma- Stephena (fenomenalny Samuel L. Jackson), który jest dla swoich czarnych braci nieraz surowszy niż ich biali właściciele, za co zresztą spotyka go najsurowsza kara.
Jak zwykle w przypadku filmów Tarantino, dostajemy festiwal wielkich kreacji aktorskich. Jammie Fox jako „Django” został wybrany do roli z uwagi na to, że pochodzi z Teksasu i rozumie co znaczy być „czarnym kowbojem” na południu USA. Trudno było podejrzewać, że nie poradzi sobie z rolą. Świetnie wypada znów Leonardo di Caprio w roli sadystycznego „arystokraty”. Samuel L.Jackson powinien dostać nominację do Oscara kreację perfekcyjnego niewolnika z wizji Huxleya. Niewolnika, który kocha swoją pozycję społeczną. **Show kradnie jednak Christopher Waltz- austriacki aktor odkryty przez Tarantiono do roli nazisty Landy w „Bękartach Wojny”, za którą zgarnął Oscara. Jego Schultz jest dosyć podobny do Hansa Landy. Jest tak samo cyniczny, piekielnie inteligentny i z sekundy na sekundę staje się absurdalnie brutalny. Jedno go jednak od nazisty różni. Schultz zabija tylko łotrów, i okazuje się być altruistą. Niemiec jest najbardziej skomplikowaną osobą w historii Tarantino.
Chyba dobrze się stało, że Andrzeja Sekułę i Giullermo Navvaro zastąpił ostatnio u Tarantino Robert Richardson. Jego wysmakowane ujęcia plenerów Dzikiego Zachodu w zestawieniu z trickami zaczerpniętymi od Sergio Leone robią piorunujące wrażenie. No i w "Django" znów dostajemy porcję cudownej muzyki, na którą składają się kompozycję Ennio Morricone, klasyki z lat 70-tych oraz najnowsze hip-hopowe utwory.** Po seansie pobiegłem kupić soundtrack, z którym długo się nie rozstanę.
Tarantino zapowiedział kilka miesięcy temu, że zakończy karierę po zrobieniu 10 filmów. Jego zdaniem reżyserzy z wiekiem nie stają się lepsi.
Nie zamierzam być staruszkiem szukającym kolejnej roboty. Chcę zakończyć pięknie.
mówił. „Django unchained” może z powodzeniem się stać jednym z ostatnich filmów „wolnego ptaka” w Hollywood. W jednym z niedawnych wywiadów Tarantino wykrzyczał do dziennikarza, że nie będzie odpowiadał na jego pytania, bo nie jest jego niewolnikiem. Każdy jego kolejny dowodzi, że nie jest on również niewolnikiem jakichkolwiek reguł filmowych. Któż inny zdecydowałby się pokazać kowbojski pojedynek w rytm hip-hopowego numeru z XXI wieku? Tylko człowiek, który sam jest „unchained”…
Łukasz Adamski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/247095-django-blyskotliwy-manifest-tarantino-nasza-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.