SZCZEPAN TWARDOCH z Paszportem "Polityki”. NASZA RECENZJA MORFINY

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Aktor Marcin Dorociński,reżyser, dramatopisarz i aktor Iwan Wyrypajew oraz pisarz Szczepan Twardoch znaleźli się w gronie laureatów tegorocznej edycji Paszportów "Polityki"Przypominamy naszą recenzję powieści Szczepana Twardocha „Morfina”, za którą autor otrzymał nagrodę.

Niecierpliwie czekałem na kolejną, po „Wiecznym Grunwaldzie”, powieść Szczepana Twardocha. Nie zawiodłem się – trafiająca właśnie do księgarń „Morfina” to powieść jak dotąd w jego dorobku najlepsza, czasem zachwycająca, czasem irytująca, kiedy indziej prowokująca i na pewno warta tego, by się o nią spierać.

Poznajcie Konstantego Willemanna – morfinistę, dziwkarza i pijaka, który uczy się żyć w mieście, które – jak po wielokroć podkreśla w początkowych partiach książki – nie jest już jego miastem: okupowanej przez Niemców Warszawie. Mam więc klęskę wrześniową, mamy początki konspiracji, mamy pierwsze edykty dotyczące Żydów, rosnące ceny i równie szybko rosnącą beznadzieję. Ale ważna uwaga – Willemann nie czuje się w Warszawie obcy dlatego, że jest Polakiem, któremu Niemcy odebrali stolicę. Bardziej boli go fakt, że okupacja skomplikowała jego osobisty żywot wypełniony nałogami, seksem tudzież innymi przyzwyczajeniami i nałogami. Konstanty Willemann, syn niemieckiego oficera i Polki ze Śląska (lub, jak sugeruje Twardoch, Ślązaczki przerobionej na Polkę) ma bowiem wielki kłopot z odpowiedzią na pytanie „kim jest”. Nie dlatego, że nie wie, co wybrać, ale dlatego, że neguje samą konieczność wyboru.

Jest więc Willemann indywidualistą skrajnym i ostatecznym, na pytanie kim jest odpowiada „Konstantym Willemannem”, a słowo „ja” jest dla niego najważniejsze. Bohater „Morfiny” najchętniej wyzwoliłby się ze wszelkich więzów tożsamości grupowej. A gdy zastanawia się nad brzemieniem bycia kimś określonym, konkretnym, członkiem narodu, grupy społecznej, klasy, w jego rozterkach pojawia się sugestia, jakobyśmy byli pustym naczyniem, które wypełnić można dowolną treścią. Wlejemy do szklanki esencję polskości – będziem Polakami; niemieckości – zostaniemy Niemcami, i tak dalej.

Konstanty Willemann szukając swej osobności, dystansując się od wszelkich więzów, zobowiązań, powinności i powinowactw, sugeruje że może istnieć coś takiego jak „człowieczeństwo w stanie czystym”, barwione jedynie na różne sposoby różnymi narodowościowymi, tożsamościowymi eliksirami. I irytuje go okrutnie, że nie panuje nad tym procesem, że jest także niewolnikiem więzów rodzinnych, tradycji wtłaczanych przez otoczenie, konwenansów, oczekiwań jakie wobec jednostki ma grupa. Wszelkie oczekiwania odrzuca jednak jako nazbyt wymagające, w końcu jakie prawo mają jacyś „oni”, żeby ingerować w los „jego” – osobnego, pojedynczego Willemanna, który nie chce być częścią „ich” życia i świata.

Jaki zatem jest świat Konstantego, skoro nie wypełniają go łopocące sztandary, dziedzictwo przodków, skoro nie interesuje go ów „okrwawiony węzeł” z wiersza Herberta, który dopiero w ostateczności można potargać? To świat niesłychanie sensualny, wypełniony smakami, bodźcami seksualnymi, wizjami narkotycznymi, jadłem i napitkiem, wykwintnym towarzystwem (choć towarzystwem plugawym, jeśli tylko ekscytujące, także Kostek nie pogardzi). „Człowiek bez serca i ojczyzny” podpowiada nam nota wydawcy. Kawał sukinkota, wypada dodać, i od razu zauważyć, że Twardochowi udała się trudna sztuka odmalowania antypatycznego typa w taki sposób, że nie potrafimy go od razu znienawidzić.

Przesycona smakami, zmysłowością, pejzażami Warszawy i Budapesztu, pysznie nakreślonymi bohaterami drugiego planu jest także cała powieść – kawał bardzo dobrej literackiej roboty, o niebo lepszej od zdechłej przeciętnej wciskanej Polakom jako tzw. „literatura współczesna”. Twardoch już w opowiadaniach, już w „Wiecznym Grunwaldzie” pokazywał, że ma krzepę w piórze i „Morfiną” udowadnia, że wie jak owej siły użyć. Swobodnie spaceruje między gatunkami, bo jego książka chwilami udaje powieść historyczną, innym razem wojenną czy szpiegowską, a jeszcze kiedy indziej kryminalną i obyczajową. Lecz te etykietki nie mają tak naprawdę znaczenia – przede wszystkim to historia Konstantego Willemanna.

Ten emocjonalny dezerter, ten niechętny zelig, mimo negowania konieczności tożsamościowych wyborów przyjmuje jednak barwy ochronne, bo bez nich nie da się przetrwać w świecie targanym konfliktami grup i narodów silnie zdefiniowanych. Nie można jednak udawać bezkarnie – każdy wybór niesie ze sobą kolejny ładunek znaczeń i konsekwencji, odyseja Wilemanna w miarę upływu czasu robi się więc coraz bardziej skomplikowana – nie fabularnie, lecz… hm… spróbujmy raz jeszcze tego słowa: tożsamościowo.

Bohater – a właściwie antybohater - „Morfiny” jest trochę dłużnikiem postaci takich jak Piszczyk z „Zezowatego szczęścia” czy Salomon Perel z filmu Agnieszki Holland „Europa, Europa”, a jednocześnie allenowskiego Zeliga upodobniającego się do otoczenia czy bohatera powieści Kurta Vonneguta jr. „Matka noc” przestrzegającego, by bardzo uważać kogo się udaje, bo zwykle tym właśnie się stajemy. Fundamentalna różnica polega na tym, że Konstanty Willemann nie szuka własnego rodzaju skóry, którą mógłby oblec – on odrzuca je wszystkie, uznając za niesatysfakcjonujące, ograniczające, niepotrzebne.

Skłoniło to już krytyka „Gazety Wyborczej” do chwalenia Twardocha za napisanie książki o porzucaniu polskości (ech, jakże łatwo rozpoznać, czego porzucanie sprawia autorom „GW” największą satysfakcję), ale i sprowokowało Andrzeja Horubałę w „Uważam Rze” do zauważenia, że cała ta wielka kontestacja polskości jako tożsamości zamienia się paradoksalnie w hymn ku czci tejże polskości – wszak swą dekonstrukcję, swą rezerwę, swój absmak koniecznością dokonywania wyborów Twardoch wyraża w bardzo polskiej powieści głęboko zanurzonej w polskiej tradycji literackiej, historii, w polskim języku, którym Twardoch włada znakomicie.

Warto zwrócić na te ostatnie spostrzeżenia uwagę. Irytowały mnie zawsze wyzywające deklaracje Twardocha o tym, jak to prawdziwa literatura czy fillozofija wznosi się ponad granice narodów, bo przecież sam Twardoch odziewający się w szaty śląskie jednocześnie pisze po polsku, chłonie swego ukochanego Ciorana czy Maraia po polsku, siedzi w polskim języku zatopiony po uszy, i jeszcze obdarza polszczyznę znakomitą prozą. Jest więc w jego ataku na tożsamości – a tym wszak jest „Morfina” – wielki paradoks: im bardziej z polskością szamocze się autor, tym bardziej jest polski w efektach swoich starań.

Niezwykle ciekawi mnie więc, co będzie dalej – nie z Konstantym Willemannem, lecz ze Szczepanem Twardochem: czy w kolejnej książce spróbuje wyjaśnić: co w takim razie nas definiuje, jeśli nie wzorce narzucane przez nasze narody, warstwy społeczne, grupy językowe, konwenanse towarzyskie i literackie tradycje? Kto miesza owe eliksiry, którymi można wypełnić puste naczynie i czy aby na pewno sami jesteśmy w stanie zdecydować, co w nasze czerepy i dusze wlane zostanie? Zostawił mnie Twardoch z „Morfiną” i z tym pytaniem. Być może kiedyś zechce odpowiedzieć.

Piotr Gociek

Szczepan Twardoch „Morfina”, Wydawnictwo Literackie 2012, opr. miękka, 624 str.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych