Czy western od 2013 roku stanie się tarantinowski?
Za kilka dni do naszych kin wejdzie western Quentina Tarantino. Czy będzie on jedynie kolejną filmową wariacją mistrza wydobywania perełek popkultury, który sam stał się ikoną masowej kultury „pulp”? Czy może prof. Legutko będzie musiał napisać kontynuacje swojego eseju o westernie?
Kilka lat temu prof. Ryszard Legutko napisał fascynujący esej „Koniec świata westernu”. Na podstawie rozwoju tego gatunku kina filozof zarysowywał zmianę oblicza Stanów Zjednoczonych Ameryki, które zostały zbudowane na wartościach prezentowanych w filmach o dzikim zachodzie w latach 40-tych czy 50-tych, gdy dobro wygrywało ze złem, a wartości były jasno określone.
Kryzys westernu rozpoczął się w momencie, gdy treści, które decydowały o jego atrakcyjności i sile, zostały podane w wątpliwość. Odrzucono więc ideę amerykańskiej przestrzeni, przekreślono westernową etykę oraz zakwestionowano trafność zawartego w westernie opisu aktu założenia amerykańskiego społeczeństwa. Proces dezintegracji można obserwować w utworach powstałych pod koniec lata sześćdziesiątych, a więc w okresie, kiedy sporo mówiono o tak zwanym antywesternie, widząc w nim nadzieję na odnowę gatunku. Wszystko wskazuje jednak na to, że zamiast ponownych narodzin mieliśmy wtedy do czynienia z pogrzebem.
pisał Legutko, który zwrócił też uwagę, iż bohaterowie klasycznych westernów z lat 50-tych byli poddani swoistemu przymusowi uniemożliwiającemu szukanie azylu za ruchomą granicą. Ten przymus według filozofa czerpał swoją moc z wiary w prawo moralne, któremu sprzeniewierzyć się nie było wolno pod groźbą moralnej samozagłady. Lata 60-te w Ameryce i początek „marszu przez instytucje” hedonistycznego i libertyńskiego pokolenia 68, spowodował, że pomnikowi szeryfowie zrobili miejsce dla nihilistów z filmów Sergio Leone, a następnie stali się wręcz antybohaterami, którzy gnębią zawsze pozytywnych Indian.
Europeizacja westernu
Paradoksalnie to właśnie „spaghetti westerny” włoskiego twórcy, które na dodatek były kręcone w Europie zmieniły na zawsze obraz świętego dla Amerykanów gatunku filmowego. „Dolarowa trylogia” Leone nie tylko pchnęła do przodu karierę Clinta Eastwooda, ale wprowadziła do schematycznej, ale typowej dla „american spirit” optymistycznej tradycji amerykańskiego kina, europejski pesymizm. Western już nigdy z tego pesymizmu się nie wyzwolił.
Można śmiało postawić tezę, że wszystkie ostatnie westerny, które są uznawane za działa reaktywujące ten gatunek (z wyjątkiem remaku „3:10 do Yumy”) były kręcone według schematu zaproponowanego przez Leone. Nie tylko znakomite „Bez przebaczenia” Eastwooda, ale również „Appollosa”, „Bezprawie” , „Zabójstwo Jessiego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” czy nawet współczesny western „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady” były próbą rozliczenia kowbojskich grzechów, i skupiały się raczej na ciemnej stornie duszy twardziela z koltem przy pasie. W tych filmach nie ma już czarno- białego podziału na dobro i zło, a relatywizm moralny jest silniejszy niż u Sama Packinpaha, który w końcu nawet w przejmującym wywrotowym arcydziele „Patt Garret i Billy Kid” nie złamał typowego patosu dzikiego zachodu.
W jeszcze inną stronę poszli twórcy znakomitego serialu „Deadwood”, którzy postanowili zrzucić wszelkie mity otaczające Dziki Zachód, i bez romantyzmu znanego choćby z „Pewnego razu na dzikim zachodzie” przedstawili dziki świat, który jest podbijany przez rząd formujących się w bólach Stanów Zjednoczonych Ameryki. W „Deadwood” nie było miejsca nie tylko dla Johna Wayne’a czy Garego Coopera, ale nawet dla Blondasa z „Dobrego, złego i brzydkiego”. Szeryf miasteczka Deadwood był grzeszny i porywczy niczym Anakin Skylwalker. Seth Bullock ( prawdziwa postać) plasował się wiele mil od Wyatha Earpa, i bliżej mu było do gliniarzy z „poserpicowego” kina niż do bohaterów „Rio Bravo”. Nawet czarny charakter serialu, diaboliczny Al Swearengen jest na tyle niejednoznaczny, że z powodzeniem można poczuć do niego sympatię. „Deadwood” nigdy by jednak nie powstał, gdyby trzy dekady wcześniej amerykańskich kin nie podbił włosko-hiszpańska „dolarowa trylogia”.
Western w wersji „pulp”?
Amerykański western przeżył ukąszenie ideologii dzieci kwiatów, najazd kosmitów i żywych trupów. Nikt jednak nie przefiltrował go jeszcze postmodernizmem. Na horyzoncie pojawił się więc Quentin Tarantino, który przedefiniował niemal 20 lat temu swoim „Pulp Fiction” pojęcie kina gangsterskiego na tyle mocno, że każdy krwawy film sensacyjny na wyrost nazywa się dziś „tarantinowskim”. Można śmiało powiedzieć, że nie ma drugiego tak nadużywanego terminu jak „tarantinowski”. „Django Unchained” pojawi się na naszych ekranach za kilkanaście dni. Już teraz jest on wymieniany jako główny faworyt do zdobycia Złotych Globów ( 5 nominacji) i pewnie Oscarów. Film zanim wszedł na ekrany amerykańskich kin był już odbierany w kontekście strzelaniny w amerykańskiej szkole w Newtown. Sam Tarantino jednoznacznie odciął się od złego wpływu przemocy w swoim nowym filmie na społeczeństwo, i w przeciwieństwie do wielu innych filmowców nie odwołał premiery swojego krwawego filmu. Mimo tego, że przemoc w „Django” jest szokująco wystylizowana, to nie ona jest najważniejszym składnikiem powodującym, że film Tarantino zapewne znajdzie się na półce przełomowych dzieł Packinpaha, Leone i Eastwooda. Czy będzie to jednak przełom trwały?
CAŁY TEKST ŁUKASZA ADAMSKIEGO W NAJNOWSZYM NUMERZE TYGODNIKA "WSIECI"
Po za tym w numerze tygodnika "wSieci" m.in znakomite teksty o Tolkienie, najgorszych książkach roku 2012 i wywiad z Janem Pietrzekiem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/246992-w-najnowszym-numerze-tygodnika-wsieci-tekst-o-tym-czy-tarantino-zmieni-western
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.