Mija rok i czas spojrzeć wstecz. Pora przekonać się co z fali wydanej przez ostatnie miesiące muzyki przetrwało gdzieś w sercu i głowie. Mimo, że wszystkie radiowe stacje wokół (i „te” i „tamte”) grają absolutnie to samo, to jednak dobre dźwięki znajdą świadomego słuchacza. Oto opowieść o pierwszych pięciu płytach „made in Poland”, które zachwyciły mnie w 2012. Kolejna piątka już jutro...
- Krzysztof Jaryczewski „Trudno powiedzieć”
W mijającym roku powrócił z nową płytą Krzysztof „Jary” Jaryczewski. Młodym Czytelnikom wNas.pl śpieszę z informacją, że Jary to legendarny lider i współzałożyciel zespołu Oddział Zamknięty, którego był również pierwszym wokalistą. Z Oddziałem Zamkniętym nagrał dwie ważne płyty: „Oddział Zamknięty” i „Reda Nocą”. Oba wydawnictwa wyniosły zespół na szczyt polskich list przebojów w latach 80. ubiegłego wieku. Debiut płytowy OZ krytycy muzyczni określają po latach jako „najlepszą płytę rockową wydaną podczas pierwszej fali polskiego rocka”.
Obecnie jest on siłą napędową i sercem dwóch muzycznych projektów: bluesowego Exscesu (płyta „Ex” z 2009 r.) i rockowego Jary Band. Z tym ostatnim wydał w mijającym roku album „Trudno powiedzieć”. Płytę poprzedzał singel „Jesteś tu” na którym gościnnie zaśpiewała Urszula.
„Trudno powiedzieć” to solidna dawka rocka, z elementami bluesa. Dwa najmocniejsze utwory to „Jesteś tu” i „Zerostan”, przejmująca spowiedź muzyka zmagającego się ze słabościami i uzależnieniem. Dwanaście utworów, które powstały w ciągu ostatnich dwunastu lat, tworzą rockowy kobierzec utkany z wyznań człowieka, który doświadczył piekła na ziemi (na własne życzenie), odradził się i buduje swój życiowy trakt od nowa. Płyta brzmi znajomo, jest dobrym i wyczekiwanym powrotem do domu. Jednocześnie wzbogacona jest o nowe pierwiastki. Na najnowszej płycie „Trudno powiedzieć” znalazły się także rytmy funky i delikatne fussion. To bez wątpienia wpływ Macieja Gładysza i Wojciecha Łuczaja Pogorzelskiego (Oddział Zamknięty). Krzysztofa Jaryczewskiego zapytałem, czy nazwisko byłego kolego z Odziału Zamkniętego to wprawka przed wielkim powrotem OZ?
Każdy muzyk, który ze mną nagrywa po prostu wnosi siebie. Nigdy nie biorę sidemanów, tylko ludzi z krwi i kości. Stawiam przed nimi jedno zadanie, mają zagrać tak jak chcą, jak im się wydaje najlepiej i tak jak czują. Oczywiście trochę obgadujemy sprawę, ale nie za dużo. Bo o muzyce się nie gada, tylko ją gra! – mówi Krzysztof Jaryczewski.
Dla mnie jedno z najważniejszych wydawnictw muzycznych 2012 r. Nie tylko z powodu słabości do twórczości Krzysztofa Jaryczewskiego i zacnych wspomnień z lat 80. Przede wszystkim to równa, dobrze zagrana płyta, z tekstami o „czymś” i dla „kogoś”. Wreszcie znakomici muzycy towarzyszący i produkcja. W Irlandii i za Wielką Wodą nie wstydzimy się prezentować nagrań z „Trudno powiedzieć”.
Krzysztof Jaryczewski & Jary Band „Trudno powiedzieć”, Fonografika 2012
- Lao Che „Soundtrack”
Płocka rockowa formacja LAO CHE przebojem wywalczyła sobie miejsce w czołówce najlepszych zespołów kraju. Ich muzyka stanowi odważny i niezwykły kolaż wielu muzycznych stylów. Rock, electro, funky i piosenka autorska, te gatunki zgodnie splatają się ze sobą tworząc nową jakość.
Każda płyta Lao Che to wydarzenie. Tak było w przypadku albumu „Gusła”, gdzie muzycy oddali atmosferę zamierzchłych czasów, okresu średniowiecza i historycznych relacji rodem z polskich mitycznych kresów. Koncept album „Powstanie Warszawskie” stał się legendą. Dziesięć dźwiękowych sztychów opowiadających o najważniejszych wydarzeniach powstańczych weszło do kanonu. Kolejne albumy „Gospel” i „Prąd stały – prąd zmienny” ugruntowały pozycję Lao Che.
Rok 2012 przyniósł piąty krążek zespołu. „Soundtrack” to dobrze znany cross–over z poprzednich płyt. Elektroniczne sieci, klawiszowe ornamentacje i pulsujący rytm sekcji stapia się z krwiobiegiem odbiorcy. Sample i klawisze wygrały tym razem z gitarowym żywiołem znanym z „Prądu...”. W wielu wypadkach to puls basu i perkusji jest wiodącą dominantą, jak choćby w otwierającym album „4 piosenki” , czy filozoficzno–herbertowskim „Dymie”. Ale to wciąż Lao Che, który zadziwia, chwilami przytłacza tematyką poruszanych kwestii i ciężarem idei. Urzeka wreszcie konceptualnie.
„Soundtrack” to w moim odczuciu rozwinięcie i kontynuacja obrzędu dziadów z płyty „Gusła” i religijno–społecznych peregrynacji znanych z „Gospel”. Spięty niczym filozof Emmanuel dotyka idei i natury samego Boga. Liryczna spowiedź przemienia się w litanię pytań o Boga do Boga samego. Spotkałem się z opiniami, że to płyta antyreligijna, bluźniercza i obrazoburcza. Absolutnie nie zgadzam się z taką opinią. Hubert „Spięty” Dobaczewski wadzi się z Bogiem domagając się wypełnienia zawartych w Księdze nad Księgami kwiatami nadziei i miłości. To bardzo osobiste wyznania, które słuchacza przeszywają do mięśnia sercowego:
/.../
Jesteś jak dymu tuman
Włóczę się za Tobą jak skończony tuman
Jesteś jak papierosa dym,
Gdzie ja – Krym, gdzie Ty – Rzym.
Czym Cię zniechęciłem, że mnie wciąż unikasz?
Całe moje życie: ja szukam, Ty znikasz...
(„Dym”)
Niesamowity tekst, wielki ładunek emocji i refleksji. Spięty – poeta wygrywa walkę z oklepanym tematem pytań o arche. Metafory splecione z muzyką stworzyły znakomity koncept – album. I co ważne, nie jest on adresowany tylko do „anonimowych melancholików, którzy zdejmują buty z kamykiem”.
Przyznaję, że po pierwszym przesłuchaniu płyty zapragnąłem na wiele godzin uciec w ciszę. Nie dlatego, że zmęczyła mnie bizantyjska mnogość stylów muzycznych, gdzie hip-hopowe bity znajdują się obok fraz jazzowych, czy funkujących rytmów. Ta płyta wymaga spokoju i skupienia. Trzeba także oczyścić samego siebie z kurzu codziennego wyścigu szczurów za szelestem papierków i tanim blichtrem.
Cały album hipnotycznie zaraża do kolejnych jego odsłuchań, od pierwszej sekundy do pięćdziesiątej szóstej minuty i dwudzistej czwartej sekundy. Gdybym jednak miał wyróżnić poszczególne utwory to wybrałbym od razu „Dym”, „Na końcu języka” z klimatem przeniesionym z umysłów surealistów i zamykający całość, nostalgiczny, apokryficzny „Idzie Wiatr”.
„Soundtrack” to ważny artystyczny głos na temat stanu polskiej duszy i sumienia. W zalewie płyt „miłych, tanich i przyjemnych” wpisujących się w szarość i udawaną, bo powszechnie wmawianą nam „małą stabilizację”, Lao Che zadaje ważne pytania, nie tylko w sprawach wiary i religii, ale i prawd wiary człowieczeństwa. Warto mieć na swojej półce.
Lao Che: „Soundtrack”, Mystic 2012
- Shipyard „We Will Sea”
Shipyard to muzyczny kalejdoskop gwiazd spoza glównego nurtu. W składzie m.in. Piotr Pawłowski, Michał Miegoń i Rafał Jurewicz. Z zasady mam mieszane uczucia względem „supergrup” i jako Tomasz (ten, co to nie wierzy dopóki nie zobaczy i usłyszy) czekałem na cały materiał.
Od pierwszych dźwięków otwierającego płytę „Shipyard”, po ostatnie tchnienie „Free Of Drugs” zostałem tą muzyką zauroczony. Debiut Shipyard jest propozycją przemyślaną muzycznie, dopieszczoną aranżacyjnie, przy tym skromną, chwilami nastrojową, ale z wielkim ładunkiem emocji i marzeń, których tak mało ostatnio. Nawet w snach.
„We Will Sea” dla mnie jest rodzajem muzycznej podróży do jej korzeni. Ich debiutanckie dzieło to harmonijne eklektyczne połączenie pasji rock'n'rolla, gdzie wielka role odgrywa melodyka i przebojowość, z elementami zimnej fali i szczyptą industrialnych dźwięków.
Urzekł mnie cytat z dokonań grupy Tool w utworze „Fire Like Desire”. Odczułem chłód i głębię dźwięków, które zaprowadziły mnie w głąb siebie. Zimnofalowe pejzaże to zasługa melancholijnego basu Piotra Pawłowskiego, który znakomicie komponuje się z rockowymi brzmieniami gitary Michała Miegonia, która chwilami żywiołowo dryfuje w stronę fusion. Wyróżniam te dwa utwory także ze względu na warstwę liryczną. „Oyster Card” to melancholijna podróż do Londynu, miasta wielu kultur i twórców, wreszcie metropolii, gdzie rzesza młodych Polaków odnalazła swoją „ziemię obiecaną”. „Między kobietą a mężczyzną” to jedno z najpełniejszych, choć oszczędnych w słowach, wyznań miłosnych z małą pułapką na końcu:
/.../
A w noce płonąłem
Na każdą o Tobie myśl
Dzień mnie wybudzał
We dnie nie potrafię śnić.
Podobnie ma się rzecz z bajkowym, chwilami sielskim „Under The Apple Tree”. Od razu zamykam oczy i powracam na łono poezji Haliny Poświatowskiej, bowiem ten utwór przypomina o jej magicznym wierszu:
/.../
pragnieniem
jak sierp księżyca wąskim
podetnij gardło dnia
podnieś mnie z ciemnej ziemi
kwitnący a przydrożny
kak sad jestem.
Wyróżniam też „Free Fall” z lekko drapieżnym rytmem, nieco rozerotyzowanym, chwilami funkującym, brzmieniem gitar. Ostatnie utwory na płycie wyciszają słuchacza, który powoli zatapia się w świat imaginacji i marzeń o lepszej stronie życia. Czterdziestopięciominutowa podróż kończy się znakomitą tryptykiem. W kolejności: wspominany już „Między kobietą a mężczyzną”, „Cigaretto” i „Free Of Drugs”.
Debiut albumowy grupy Shipyard to wysmakowana pozycja muzyczna, gdzie znajdziemy przebojową melodyczność, energię rocka, zmierzchowy klimat zimnej fali, obficie okraszoną kunsztem muzyków i producentów.
Shipyard „Shipyard”, Nasiono Records (2012)
- Tres.B „40 Winks of Courage”
Od chwili, gdy usłyszałem debiutancki „The Other Hand”, czekałem na kolejną płytę Misi Furtak, Thomasa Pettita i Olivera Heima. Wsłuchując się w singlowy „Orange, Apple” , „Venus Untied” i mój ulubiony z debiutu „Temporary Residence”, snułem marzenia o płycie numer dwa Tres.B.
Marzenia fana zostały spełnione. Melancholijny, dekadencki głos Meli Furtak, hipnotyczna perkusja Pettita, która przypomina klimaty dobrze znane z „Closer” Joy Division i gitarowe ornamenty Heima tworzą przemyślaną, świadomą układankę. „40 Winks of Courage” mógłbym skwitować stwierdzeniem Thoma Yorke „Jigsaw Falling Into Place” / „Układanka we właściwym miejscu”.
Na albumie znajdziemy dwanaście utworów, które staja się zamkniętymi obrazami. Raz jesteśmy w starym, zadymionym pubie z przełomu lat 70. i 80, gdzieś pod Manchesterem, podglądając koncert wschodzącego zespołu („Wheels and Engines”). W singlowym „Like Is”, spacerując po zamglonych parkowych alejkach z Misią Furtak wyznajemy sobie miłość po raz ostatni.
„Like Is” to znakomita ballada, jedna z lepszych, które słyszałem w ostatnim czasie. Nisko brzmiąca i chropowata gitara, głos Meli, który kołysze myśli i wibruje uczuciami słuchacza, wreszcie jesienny, hipnotyzujący rytm. Jeszcze obraz „Wheels and Engines”, gdzie spotykamy młodzieńczą naiwność i wiarę, że świat może być nas.
A jeszcze muszę wspomnieć o „Golden Mean”, ze sznytem folk – gospel Tracy Chapman. Wokalnie Misię wspiera gitarzysta Olivier Heim. Tak oto ogień zespala się z wodą i spokojem. „Strikes Slips and Faults” to jeden z ważniejszych momentów całego albumu. Melodię utworu ubogaca niski, przydeptany głos Olivera. Mkniemy ku niebu, z analogową szybkością, majestatycznie, bez HQ i innych dziwactw cywilizacyjnych. Folkowa spowiedź daje nam ulgę. Wtedy głos Heima wzlatuje z nami, ku nieboskłonom i nieba i skali.
Na krążku Tres.B odnajdujemy to, czego na próżny szukać w mainstreamowych, napuszonych produkcjach nastawionych na blichtr, szelest banknotów i zagłuszenie sumień słuchaczy. W „40 Winks of Courage” odnajdujemy światło i przestrzeń. Obcujemy z melodiami i szczerymi tekstami. Bardzo często sami chcielibyśmy przemówić bukietami słów wyśpiewanymi przez Misię Furtak. Jak często rozmawiamy o uczuciach, pragnieniach, bolesnych ranach duszy i strupach na sercu?... Drugi krążek Tres.B daje nadzieję, że muzyka może nas wyzwolić i uczynić lepszym. Nocną porą, gdy palę papierosa i dopijam ostatnią kawę, gapię się na dubliński przestwór nieba. Nie odmawiam sobie wtedy przyjemności by tę Faustowską chwilę okrasić balladą „Something to Forget”. O świcie do odtwarzacza wędruję „Let It Shine”, jako zadatek radości i wiary na cały dzień. Śmiało przepisuję Wam receptę na uspokojenie i światło: Tres.B.
Tres.B: „Winks of Courage”, EMI 2012
- BaBu Król „Sted”
Z metaforami Edwarda Stachury, poety w pewnym okresie „modnego”, wciąż jednak nieznanego i nieodkrytego, wadzili się Janek Kondrak, Jacek Różański, czy Krzysztof Myszkowski i SDM. Wydawało się, że „piosenkowo” w tej materii wyśpiewano już niemal wszystko. W istotę słowa „niemal” w zetknięciu z twórczością Steda wniknęłi (Ba)jzej i Bu(dyń). Połowa składu grupy Pogodno zwiastować mogła tylko jedno: muzyczne zdarzenie bez precedensu...
Przyznam się, że z pełną dozą niesmiałości i lęku wrzuciłem do odtwarzacza srebrny dysk „Sted”. Czynność tę powtórzyłem potem wielokrotnie. Lękowy stan wyczekiwania i niepokoju zamieniony został w świadome zasłuchania. Od pierwszego nagrania „Próba Wniebowstąpienia”, które Jacek „Budyń” Szymczyk rozpoczyna kameralnie, a capella, bez gitarowego gwaru i szumu, słuchacz odkrywa nowe wymiary metafor autora „Siekierezady”:
Przyjdź do mnie jawnogrzesznico
będę cię rozdzierał powoli
na wszystkie nadzieje kolorów i zespolenie
może zakwitniesz nad ranem
piękną duszą słonecznika …
W urwanym finale, Budyniowi towarzyszą już instrumenty. To epigramatyczna uwertura do pozostałych jedenastu rock – song – wierszy. Wędrówka przez ścieżki albumu „Sted” jest pasjonująca. Płyta zaskakuje mnogością odniesień do różnych stylów muzycznych. Frazy jazzowe (nieśmiertelny „Jak (cudne manowce)”) mieszają się z nutami country i bluesa (brawurowa wersja „Bójka z L.”), korzenny rock zacieniony jest elektronicznymi beatami, a pierwiastki etno i wschodniej ornamentyki („Niemowa”) i folk zgodnie koegzystują z garażowymi, przesterowanymi gitarami („Człowiek człowiekowi”, z pełną pasji, bólu i krzykliwego buntu wokalizą Budynia). Melanż dźwięków i stylów dopełnia niespokojne, nawiedzone przez duchy dobra i zła metafory Stachury. Czy w ogóle jeszcze ktokolwiek czyta Tego Poetę? Czy ktokolwiek poza utartym sformułowaniem, że „Stachura wielkim poetą był”, powie coś więcej o Nim (jako osobie), o Poecie (jako o Nim)? ...
Jestem przekonany, że dzięki Bajzlowi i Budyniowi młodzież facebookowa i cyberprzestrzenna sięgnie po książki autora „Się”.
Od pierwszego przesłuchania płyty poraża „Boska Akademia”. Selektywny „twardy” bas i dęciaki wplątane są w Bajzlowe „klaskańce”. Tekst Steda nabiera nowego wymiaru, przez dodanie dodatkowych lini wokalnych. Metafory poety melorecytowane i skandowane są w różnych tempach i skali niż czyni to główny przewodnik poetyckiego zdarzenia – Budyń.
Zasłuchani, do ostatniego dźwięku „Boskiej Akademii” zostajemy z wklepanym w dno duszy i pytaniem:
/.../
Tylko dlaczego tak jest o bogowie
Tylko dlaczego tak jest.
Całość wieńczy melodyjna, przebojowa i pogodna (nomen omen) wersja „Białej lokomotywy”.
„Sted” to kopalnia muzycznych dźwięków podana ze świeżością i bez sztampy gatunkowych szuflad. Muzycznie Budyń i Bajzel przydali wierszom Stachury życia i skrzydeł. Jeżeli ten album nie otrzyma Fryderyka AD 2012 w kategorii piosenka poetycka, to stwierdzę stanowczo, iż akademicy nie mają pojęcia... O poezji i muzyce...
BaBu Król „Sted”, Zły Pies 2012
Tomasz Wybranowski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/246976-zlota-dziesiatka-najlepsze-plyty-rocku-2012-wybieratomasz-wybranowski-czesc-1