Wiadomości o tym, że w święta Bożego Narodzenia na ekranach telewizorów znów zagości „Kevin sam w domu” albo „Potop” przestały być już nawet obiektem kpin. Felietoniści i satyrycy jeszcze kilka lat temu buntowali się przeciw tej modzie o obśmiewali ją ile wlezie – teraz nawet oni się poddali. Cóż, z rzeczywistością nie wygrasz.
Prawda jest taka, że świąteczny program telewizyjny mogłaby dziś ułożyć średnio ułożona małpka, wystarczy, by rozłożono przed nią kilkanaście tele-magazynów z ostatnich dekad i nakłoniono do serii przypadkowych skoków. Gdzie łapka się odciśnie, taką atrakcję ładujemy do ramówki. Jaki byłby efekt?
Oczywiście koncert kolęd – jeden musi być w miarę tradycyjny (jakiś chór, obojętne jaki, dobrze by było w ludowych serdakach albo choć w garniturach), kolejne to już mogą być wokalne popisy gwiazdek znanych z tego, że są znane. Wspomniany „Kevin sam w domu”. Koniecznie jakiś film Jerzego Hoffmana, pod warunkiem, że według Sienkiewicza. Bezwzględnie dwie-trzy wersje „Opowieści wigilinej” według Karola Dickensa. No i animacje dla dzieci – o tym jak renifer, chomik, Shrek, mrówka, zajączek albo inny kolega uratował święta. Nie zapomnijmy o świątecznej biesiadzie kabaretowej, w której usłyszymy te same dowcipy, co podczas letnich nocy kabaretowych, tylko że opowiadane na tle dekoracji ze śnieżynkami i bombkami. A powodem do śmiechu ma być już to, że się znany satyryk pojawi w przydużych czerwonych porciętach i czapce Mikołaja.
Zauważmy też, że wciąż trwają próby poszerzania kanonu – ni stąd, ni zowąd jednym z tradycyjnych hitów „świątecznych” stał się dowolny fabularny film o Asterixie i Obelixie, ewentualnie nowa część Harry’ego Pottera. Jedna z telewizji komercyjnych zainwestowała nawet we własnych „świąteczny” przebój – i komedię „Listy do M.” będzie mogła powtarzać co roku. bez nadwyrężania kiesy na zakupy w hollywoodzkim sklepiku Kevina.
Wydawać by się mogło, że ten żelazny zestaw atrakcji powinien znudzić się widzom już dawno, dawno temu. Że na pierwszy widok Arnolda Schwarzeneggera znów próbującego kupić swemu dziecku plastikowego Turbo-Mana („Świąteczna gorączka”) albo dźwięk dobrze znanych słów „jestem duchem świąt minionych” („Opowieść wigilijna”) zirytowany obywatel powinien odwrócić się od telewizora albo choć rzucić w niego pilotem. Tymczasem jest odwrotnie – co roku stare, sprawdzone tytuły nabijają telewizjom bardzo dobrą oglądalność. Czyżby tak łatwo było nami manipulować? Czy może wszystkie te atrakcje zaspokajają jakąś potrzebę, której nic innego nie jest w stanie zaspokoić?
Jak zwykle w przypadku przedsięwzięć komercyjnych - a święta w telewizjach są przecież przedsięwzięciami komercyjnymi – z liczbami (milionami widzów) nie ma co dyskutować, lepiej przyjrzeć się temu „jak to się robi”.
Zacznijmy od tego, że święta to czas idealnie dopasowany do samej natury medium, jakim jest telewizja. Telewizja upraszcza i sprowadza do wspólnego mianownika. To, co nadmiernie dziwaczne, trudne, zbyt krwawe lub zbyt mądre nigdy nie miało w niej swojego miejsca. Kto od ruchomych obrazków oczekiwał myślowych prowokacji lub artystycznych doznań, ten wybierał się do kina. Dziś –coraz częściej sięga po propozycje stacji kodowanych, jak choćby HBO. Telewizja ogólnodostępna zawsze zaś musiała oferować – i oferowała - produkt uśredniony, coś dla widza cztero-, czterdziesto- i stuczteroletniego. A to oznacza, że chwila, kiedy zebrana na wspólne świętowanie rodzina włącza telewizor, to dla telewizyjnej stacji moment żniw doskonałych. Musi tylko pamiętać o tym, żeby właściwie – to znaczy bezboleśnie dla każdej grupy odbiorców – konstruować swoją ofertę.
Zdecydowana większość produkcji świątecznych (mam tu na myśli cały biznes filmowo-rozrywkowy z premedytacją sięgający po świąteczne motywy) to takie propozycje wyważone idealnie: nie za straszne, nie za nudne, trochę śmieszne, trochę wzruszające. Są przyzwoicie lub nawet świetnie zrealizowane, nie wywołają w nimi gwałtownej niechęci, a w dodatku pełnią inną ważną rolę – świątecznego znacznika. Nawet ktoś, kto ich nie ogląda, odbiera je jako ważny punkt orientacyjny w przestrzeni mass-mediów – tak samo jak „świąteczne” piosenki w radiu, czy zmienione plansze „reklama” w telewizji albo świąteczny wystrój sklepowych wystaw.
Niebywała popularność animowanych superprodukcji w telewizyjnym okresie świątecznym to inny dobitny dowód na poszukiwanie wspólnego mianownika. Efektowne hollywoodzkie hity spod znaku „Shreka”, „Wpuszczonego w kanał”, „Potworów i spółki” czy „Aut” to przecież jedyne dziś dokonania komercyjnego kina z premedytacją produkowane tak, by (na różnych poziomach) podobać się wnukom, rodzicom i dziadkom. Nie ma lepszego momentu na serwowanie tych produktów niż święta, kiedy wszystkie pokolenia na równi leczą się z przejedzenia przed telewizorem. A hity takie jak „Harry Potter” czy „Władca pierścieni” choć mają własną, specyficzną, fanowską widownię, także stały się (w wersji kinowej) pop-kulturowymi fenomenami dla wszelkich grup wiekowych. Podobny los spotkał wciągnięte do świątecznej wirówki recyklingu filmy o Asterixie, i podobny los czekać może właściwie każdy „feel good movie” o ile tylko będzie spełniał podstawowy warunek: bawił lub wzruszał więcej niż jedno pokolenie. Święta w telewizji to bowiem operacja tylko na bardzo dużych liczbach (widzów).
Świąteczny seans „Potopu” czy „Pana Wołodyjowskiego” albo „Krzyżaków” to ciut inna sprawa. Tutaj do czynienia mamy z poszukiwaniem jeszcze innego rodzaju wspólnoty – historycznej, narodowej, patriotycznej. Niedawno w wywiadzie dla portalu wNas.pl (zamieszczonym także na łamach „W Sieci”) Rafał Ziekmkiewicz przypominał, jak ważne były ekranizacje Sienkiewicza (podkreślmy – ekranizacje, a nie książki) dla kształtowania modelu polskości w czasach PRL.
„Dla tworzenia się polskiej tożsamości po 1945 roku ważna była nie nowa tradycja socjalistyczna, bo ona spłynęła po nas z wierzchu, ale właśnie sienkiewiczowski model polskości, który obejrzało kilkadziesiąt milionów peerelczyków” mówił Ziemkiewicz. „To był wzorzec, nie tylko opowieść „dla pokrzepienia serc”, jak chciał przed laty sam autor, ale to była cała postawa życiowa wielu kolejnych pokoleń.”
Ekranizacje Sienkiewicza niejako „wdrukowano” nam w głowy przez te dekady, a przecież w czasach III RP proces ten był kontynuowany – mogła sobie „Gazeta Wyborcza” dekonstruować patriotyzm ile chciała, ale nawet sto artykułów Michnika z pierwszej strony „GW” nie ma takiej siły, jak jedna powtórka „Potopu’ w czasie najlepszej oglądalności. Nawet artystycznie i realizacyjnie dużo słabsze „Ogniem mieczem” nakręcone w 1999 roku doszlusowało szybko do świątecznego kanonu filmowego. Filmy Jerzego Hoffmana, jakby to dziwnie nie zabrzmiało – wciąż są przykładem takiego pop-kulturowego wspólnego mianownika polskości dla kilku generacji. A jako takie idealnie nadają się do emisji w świąteczne, rodzinne popołudnie.
Uważny czytelnik zauważył zapewne, że dotąd nieustannie używałem w tym tekście słów „święta” lub „świąteczny”, ale ani razu nie napisałem „Boże Narodzenie”. Nie stało się tak z powodu terroru poprawności politycznej nakazującej podmianę kartki z Jezusem na pocztówkę z ”zimowymi feriami”, ale dlatego, że rzeczywiście wszystko, o czym dotąd wspomniałem, z Bożym Narodzeniem nie ma wiele wspólnego.
Zauważmy: jeszcze 10, 15 lat temu żelaznym punktem świątecznego programu był seriale lub filmy religijne. Różnej bywały produkcji i różnej jakości, jednak nie wyobrażano sobie bez nich telewizyjnej ramówki świątecznej. Dziś pojawiają się coraz rzadziej i w dodatku emigrują do mniej oglądanych kanałów – często tematycznych - całkiem jakby chrześcijanie stanowili jakąś egzotyczną mniejszość o której potrzeby wypada zadbać, ale niespecjalnie ostentacyjnie. Wielki event telewizyjny jakim jest bożonarodzeniowa ramówka telewizyjna coraz częściej obchodzi się bez Bożego Narodzenia. Z filmów świątecznych, familijnych, romantycznych komedii i wesołych animacji możemy się najwyżej dowiedzieć, że jest to „magiczny czas” albo „czas cudów” – ale właściwie na czym ta magia czy cuda polegają – o tym już cicho, sza! Nic więc dziwnego, że Boże Narodzenie w telewizji zamienia się coraz bardziej w czas czarodzieja Dumbledora, Gandalfa czy zaczarowanej królewny Fiony i kociołka z magicznym napojem druida z wioski Asterixa.
Niepostrzeżenie staliśmy się więźniami telewizyjnej wersji „kiczu pojednania”. To oczywiście bardzo ważne, by być razem, by rodziny zbierały się przy jednym stole, by różne pokolenia łączyła miłość nie tylko do wspólnej miski, ale i wspólnego seansu TV. Ale bycie razem tylko dla samego bycia razem, bez pamiętania na czyją pamiątkę spotykamy się z bliskimi w wigilijny wieczór, to najlepszy sposób na przerobienie Bożego Narodzenia w Winter Holiday. I nie ma co się wściekać na armię laicyzujących kontynent urzędników z Brukseli – władcy naszych telewizorów i nasza ślepe w owe telewizory zapatrzenie dokonują dzieła zniszczenia (zapomnienia) dużo skuteczniej.
Dotykamy tutaj największego paradoksu świątecznych telewizyjnych ramówek: włączamy telewizor, by wpatrzeni w te same co zwykle filmy i śpiewogry upewnić się, że nic się nie zmieniło. Tymczasem to właśnie jest dowodem na to, jak wiele rzeczy uległo zmianie.
Piotr Gociek
(tekst możesz przeczytać także w świątecznym numerze dwutygodnika "w Sieci")
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/246957-swiateczna-goraczka-przed-telewizorem-czyli-dlaczego-kevin-znowu-zostanie-sam-w-domu
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.