Od bohatera robotniczej młodzieży, rockandrollowego kontestatora, po bogatego i kapryśnego członka brytyjskiego establishmentu - Christopher Andersen opowiada o życiu Micka Jaggera ze znawstwem, swadą i bez taryfy ulgowej. "Mick. Szalone życie i geniusz Jaggera" już w księgarniach.
WSTĘP
Kiedy w 2002 roku Justin Timberlake zrelacjonował swoje bolesne rozstanie z Britney Spears w Cry Me a River, Lizzy Jagger pokazała ów autobiograficzny teledysk ojcu. „Widzisz te sceny? – spytała. – To się wydarzyło naprawdę, tato”. Mick Jagger instynktownie wiedział, że zasady dotyczące innych gwiazd niekoniecznie dotyczą jego samego. „Gdybym ja napisał, jak naprawdę wygląda moje życie, wprost i bez ogródek – odparł – ludzie wpadliby w popłoch”.
Nie ma to żadnego znaczenia dla kilku pokoleń milionów fanów, dla których określenie „Jagger swagger”, czyli „krok Jaggera”, definiuje prawdziwą przebojowość i pewność siebie – nie tylko pięćdziesiąt lat temu, kiedy Mick po raz pierwszy stanął na scenie z Rolling Stonesami, ale także dziś. Stonesi świętują pięćdziesięciolecie swojej działalności, a współcześni artyści tacy jak Ke$ha, Kanye West i Black Eyed Peas składają muzyczny hołd Jaggerowi. Nikt nie zrobił tego bardziej wyraziście niż Adam Levine z Maroon 5 i Christina Aguilera, którzy dołączyli do chóru muzycznych wyrazów uznania piosenką Moves Like Jagger. Wykonana po raz pierwszy w „The Voice” – reality show stacji NBC – w czerwcu 2011 roku, szybko wspięła się na szczyty list przebojów. Dzięki teledyskowi ukazującemu szczupłego, wytatuowanego Levine’a, uwodzicielską Christinę i przykuwające wzrok archiwalne zdjęcia zwinnego Micka – prawdziwej gwiazdy tej produkcji – Moves Like Jagger zdominowało muzyczny świat aż do końca roku.
Czy Jagger to Jumpin’ Jack Flash? Street Fighting Man? Midnight Rambler? Man of Wealth and Taste? Jest nimi wszystkimi, a także, jak się okazuje, kimś znacznie, znacznie więcej. Według każdej definicji Mick to oryginał, jedna z najważniejszych postaci świata kultury naszych czasów. Pewny siebie, dumnie kroczący, czasem złowrogi, zawsze magnetyczny – pół wieku temu chwycił nas wszystkich za gardło i w przeciwieństwie do wielu swoich utalentowanych rówieśników nigdy nie puścił. Jagger jest bez wątpienia ostatnim z tytanów rocka, choć nawet to określenie nie oddaje mu sprawiedliwości. Przez ostatnie pół wieku – od niespokojnych lat sześćdziesiątych i hedonistycznych siedemdziesiątych, przez głośne osiemdziesiąte i rozhulane dziewięćdziesiąte, aż po niełatwy dla nikogo rok 2012 – Mick wsiąkł w pory popkultury jak mało kto.
Dla pokolenia baby boom i następnych był zniekształconym odbiciem każdej fazy, trendu, mody i ruchu. Kiedy Beatlesi parli ku sławie ze swoim grzecznym, uczesanym, młodzieńczym buntem, Stonesi chełpili się brudem, niechlujstwem, hałaśliwością i chamstwem. Studenci wychodzili na ulice protestować przeciwko wojnie w Wietnamie, a Mick dostarczał im przepełnionych gniewem hymnów. Żaden zespół nie uosabiał hasła „sex, drugs, and rock’n’roll”, motta tamtej psychodelicznej epoki, bardziej niż Stonesi. A kiedy dodano do tej mieszanki szczyptę okultyzmu, Mick nie przywdział szat byle mistyka, lecz karmazynowy płaszcz samego Lucyfera.
Porzuciwszy pozę macho-zabijaki, stał się ucieleśnieniem androgynicznej mody – malował oczy, nakładał szminkę i odkrywał swoją biseksualność. Ten okres z kolei przeszedł płynnie w erę disco – Mick oblókł swoje kościste ciało w biały satynowy kombinezon, kąpał się w brokacie i w przerwach między wciąganiem kokainy tworzył taneczne przeboje. Lata osiemdziesiąte, upływające pod znakiem Ronalda Reagana i hasła „just say no”, przyniosły kolejną zmianę image’u Jaggera. Teraz został głową rodziny i zdeklarowanym wrogiem narkotyków. „Ależ proszę państwa – twierdził z pokerową miną, jakby ostatnie trzydzieści lat nie miało miejsca. – Ja nigdy tak naprawdę tego nie robiłem”.
Jak się okazało, Mick nie tylko usta miał pokaźne. Wszystko, co robił, na scenie i poza nią, miało niesłychany rozmach. Jako wokalista Rolling Stonesów śpiewał, tańczył, puszył się, wił i – tak jest – kroczył przed większą liczbą ludzi niż ktokolwiek inny w dziejach. W 2010 roku na liście dziesięciu najbardziej dochodowych tras koncertowych wszech czasów Rolling Stonesi zajmowali miejsca pierwsze, trzecie, czwarte, piąte i dziewiąte.
Do tego oczywiście dochodziły płyty – oszałamiająca liczba dwustu pięćdziesięciu milionów sprzedanych albumów – oraz coroczne plebiscyty, w których Rolling Stonesi za każdym razem zostawali największym zespołem rockowym w dziejach. Co, siłą rzeczy, czyniło z Micka największego rockowego wokalistę.
Jagger nie rozczarowywał także poza sceną – wiódł życie prawdziwego sybaryty, aroganckiej, egoistycznej, nieokiełznanej gwiazdy rocka. Żarłoczna prasa drobiazgowo opisywała jego publiczne dramaty i osobiste rozterki, a także niemożliwy przepych, jakim się otaczał: rezydencje i limuzyny, prywatne odrzutowce i jachty, narkotyki, kobiety – a czasem także mężczyzn. Jednak głównie kobiety. Dzięki wiedzy zdobytej przez Micka w Londyńskiej Szkole Ekonomii zespół zarobił miliardy, a jego członkowie zbili niewiarygodne fortuny – w wypadku Jaggera majątek rzędu czterystu milionów dolarów. Mick dążył także nieprzerwanie do spełnienia swojego marzenia o przyjęciu do najwyższych kręgów brytyjskiego społeczeństwa – które to dążenie w końcu przyniosło mu tytuł szlachecki.
Praktycznie przez całe swoje dorosłe życie ów nieprzejednany wróg establishmentu żył zarazem na przyjacielskiej stopie z angielską arystokracją. To tylko jedna z trudnych do pojęcia sprzeczności, które składają się na osobowość Jaggera. Mick to uczniak z angielskiego przedmieścia, który przebojem wdarł się na scenę, śpiewając bluesa z serca Ameryki; syn nauczyciela gimnastyki, który stał się uosobieniem niepohamowanego hedonizmu; uliczny zabijaka o wyrafinowanym guście prawdziwego angielskiego dżentelmena; androgyniczny amator biseksualnej miłości z nieposkromionym heteroseksualnym apetytem; posiadacz tytułu kawalera, który przez pięćdziesiąt lat roztaczał wokół siebie image rock’n’rollowego buntownika; legendarny Lothario, którego najważniejszy i najdłuższy związek łączy z drugim mężczyzną, osobą, która twierdzi, że go w ogóle nie rozumie: Keithem Richardsem. Kiedy Rolling Stonesi świętowali pięćdziesiątą rocznicę istnienia zespołu, Jagger pozostawał jednym z najgłośniejszych, najczęściej opisywanych i omawianych ludzi na świecie. Przy tym wszystkim jednak udało mu się zachować to, co łączy wszystkie prawdziwe żywe symbole: magnetyczną tajemniczość.
Ostatecznie bowiem to właśnie ten wyjątkowy, ognisty żywioł, charyzmatyczna postać, która osiągnęłaby gwiazdorstwo ze Stonesami lub bez nich, hipnotyzuje nas, zachwyca i podnieca nieodmiennie od pięćdziesięciu lat. Skandal, pieniądze, dramat, muzyka, sława, narkotyki, seks i geniusz – wszystko to i więcej uosabia człowiek, którego nazwisko jest symbolem całej epoki. Ten człowiek to Jagger. Ten człowiek to Mick.
(...) ALTAMONT
Na razie wszystko wskazywało na to, że w Altamont zapanuje ten sam duch pokoju i miłości, który spłynął na Woodstock mniej więcej cztery miesiące wcześniej. Cały teren oświetlały zasilane z dieslowskich generatorów reflektory, a ludzie rzucali sobie frisbee i grali w futbol dotykowy. Większość jednak starała się ogrzać, tuląc się do siebie w śpiworach i pokrzepiając łykami ze wspólnych butelek taniego wina. Na zboczach wzgórz płonęły ogniska z desek wyrywanych z ogrodzeń pobliskich farm. Ci, którzy nie pomyśleli o przywiezieniu własnych posłań, wpełzali do przerdzewiałych wraków samochodów wyścigowych i modlili się o świt.
Upewniwszy się, że wszystko jest gotowe na największe przedstawienie na żywo wszech czasów, Mick i Keith wrócili do helikoptera i zostali odwiezieni z powrotem do apartamentu w hotelu Huntington na szczycie Nob Hill w San Francisco. Owa nocna wizyta i wydarzenia następnych dwudziestu czterech godzin zostały drobiazgowo uwiecznione przez filmowców Alberta i Davida Mayslesów (którzy później nakręcili film dokumentalny zupełnie innego rodzaju – Szare ogrody). Mick chciał odpłacić Warner Bros., które nie zgodziło się wypuścić pełnego scen seksu Przedstawienia, produkując film, który przyćmiłby natarczywie reklamowany dokument tej wytwórni o Woodstock. Film Gimme Shelter, jak się okazało, tego właśnie dokonał.
Od samego początku byli tacy, którzy ostrzegali, że koncert zakończy się katastrofą. Astrologowie zaglądali w swoje tabele i zwiastowali zagładę, ale – co ważniejsze – to samo mówili doświadczeni organizatorzy imprez, którzy twierdzili, że zbyt mało uwagi poświęcono bezpieczeństwu widzów. Jeden z nich, Bill Graham, szef sali koncertowej Fillmore West w San Francisco i Fillmore East w Nowym Jorku, nie ukrywał, kogo będzie winił, jeśli coś pójdzie źle; później nazwał Micka „samolubnym gnojkiem”, który musiał być w centrum uwagi bez względu na cenę. Na Szosie numer 50 samochody zaczęły cofać, a miejscowi DJ-e uprzedzali słuchaczy, że dojazdy na miejsce są zakorkowane na wiele kilometrów. Niezrażeni tym młodzi ludzie po prostu porzucali swoje auta przy drodze i szli dalej pieszo.
Do południa zebrało się trzysta pięćdziesiąt tysięcy fanów – chłonny rynek dla handlarzy narkotyków, którzy sprzedawali wszystko od trawki, spida i LSD po kokainę, grzybki halucynogenne i heroinę. Setki ludzi przedawkowało albo miało złe doznania; miejscowy personel medyczny robił, co mógł, żeby ustabilizować ich stan, a potem przewoził karetkami do małego, cierpiącego na braki kadrowe szpitala Livermore. Dla tłumu liczniejszego niż cała populacja Oakland ustawiono tylko dwanaście przenośnych toalet. Jak można się było spodziewać, wśród tysięcy ludzi czekających godzinami na skorzystanie z nich wybuchały bójki.
Po jakimś czasie sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej absurdalna. Członkowie Hare Kryszna, z ogolonymi głowami i w szafranowych szatach, sunęli przez tłum, machając kadzidełkami i śpiewając – a niekiedy przestępując przez pary uprawiające seks na ziemi. W tym samym momencie upalony trawką nastolatek oddalił się i wskoczył do betonowego akweduktu dostarczającego wodę na północ, do doliny San Joaquin. Jego ciało wyłowiono z przepustu prawie dwa kilometry dalej.
Chaos panował w najlepsze, jeszcze zanim z hukiem zjawiły się Anioły Piekieł. Budzący lęk gang motocyklistów gorąco polecił Mickowi Grateful Dead, a Jagger był zadowolony z tego, jak spisali się ich angielscy pobratymcy pilnujący sceny w Hyde Parku. Dusigroszowi Mickowi podobała się też cena: Anioły zgodziły się zadbać o bezpieczeństwo w zamian za miejsca pod sceną i tyle piwa, ile zdołają wypić. Gang wzmacniał także sataniczny image, który Jagger tak niestrudzenie budował. Wytatuowane, w skórach, groźnie spoglądające spod hitlerowskich hełmów i pirackich chust Anioły bezsprzecznie budziły grozę – doskonale nadawały się na zbrodnicze sługi Lucyfera.
Członkowie gangu nie zawiedli tych oczekiwań. Przyjechali w południe i z rykiem silników swoich harleyów wbili się prosto w tłum, rozpędzając ludzi na wszystkie strony. Ich pierwszym zadaniem było oczyszczenie drogi dla żółtego szkolnego autobusu wiozącego ich narkotyki, alkohol i broń – pistolety, noże, łańcuchy, obciążone ołowiem kije bilardowe – których zamierzali używać przez cały dzień. Pierwszą z gwiazd grających przed Stonesami była grupa Santana. Fani, rozpaleni gorącymi latynoskimi rytmami, naparli na scenę – i napotkali falangę dzierżących noże, wywijających łańcuchami Aniołów. Motocykliści kopali widzów butami o stalowych czubach i bili ich do nieprzytomności mosiężnymi kastetami i ołowianymi rurami.
„Jezu – powiedział Mick, patrząc z helikoptera Stonesów na licznie zebranych fanów. – Widzieliście kiedyś tylu ludzi w jednym miejscu?” Po wylądowaniu jego euforia szybko zgasła: jakiś człowiek wyskoczył z tłumu i wrzeszcząc „Nienawidzę cię! Nienawidzę cię!”, zdzielił Micka w twarz. Oszołomiony Jagger został odeskortowany do przyczepy zespołu, a Anioły ciężko pobiły napastnika.
Zespół Jefferson Airplane, który w tej chwili występował na scenie, miał swoje własne problemy. Podczas gdy Grace Slick grał ich przebój Somebody to Love, wokalista Marty Balin próbował pomóc młodemu Afroamerykaninowi bitemu przez Anioły i dostał od motocyklisty kijem bilardowym w głowę. Kij się złamał, a Balin stracił przytomność. Nawet kojące harmonie Crosby’ego, Stillsa, Nasha i Younga nie położyły kresu przemocy. Porwany hasłem „pokój i miłość” tłum naparł na scenę jeszcze mocniej, a motocykliści zaczęli tłuc ludzi z nową zaciekłością. Po trzydziestu minutach zespół przerwał występ i uciekł pierwszym wolnym śmigłowcem. „Tam na dole był po prostu Wietnam – opowiadał Graham Nash. – Bałem się jak cholera”. Grubo po północy Mick włożył swój charakterystyczny kostium Lucyfera – czarno-czerwony strój arlekina, stworzony przez brytyjskiego projektanta (i ulubieńca rodziny królewskiej) Ossiego Clarka – i zaśpiewał Jumpin’ Jack Flash. W połowie piosenki przerwał – nie przez fanów, lecz dlatego, że Anioły Piekieł wtargnęły na scenę tak licznie, że sam szatan ledwie mógł się ruszać.
Kilkoro nieszczęsnych widzów próbowało zbliżyć się do Jaggera i zapłaciło za to wysoką cenę. Pewien nastolatek zrzucił ubranie i zdołał wspiąć się na scenę, ale któryś z motocyklistów kopnął go w twarz i złamał mu szczękę. Podczas Sympathy for the Devil jakaś fanka – również naga – została poturbowana i zepchnięta w tłum głową w dół. „Zawsze, kiedy zaczynamy ten numer – powiedział Mick – dzieje się coś dziwnego”.
W rzeczywistości Jagger, który spuścił z łańcucha swoje odziane w skórę demony, nie wiedział teraz, jak nad nimi zapanować. Kiedy próbował wykonywać swoje słynne ruchy, po scenie biegał owczarek niemiecki, a Anioły Piekieł nie krępowały się szeptać mu do ucha, nawet kiedy śpiewał. Nawet najbliżsi Jaggera nie byli zabezpieczeni przed poturbowaniem przez szturmowców Stonesów. Kiedy jeden z motocyklistów opluł Pamelę Des Barres, ta odleciała pierwszym wolnym śmigłowcem. „Jak się okazało – wspominała – to była najrozsądniejsza rzecz, jaką można było zrobić”. Stonesi rozpoczęli właśnie Under My Thumb, kiedy wysoki czarnoskóry osiemnastolatek Meredith Hunter przebiegł przez tłum, ścigany przez motocyklistę, któremu nie spodobał się fakt, że dziewczyna Huntera była biała. Zapędzony pod scenę chłopak – doskonale widoczny w zielonym garniturze i wielkim kapeluszu – w rozpaczliwym geście samoobrony wyciągnął pistolet.Nawet w takim chaosie Mick zdołał zauważyć błysk lufy w blasku potężnych scenicznych reflektorów. „O kurwa – zawołał do Micka Taylora – jakiś wariat celuje do nas z pistoletu!” Jagger nie słyszał, jak dziewczyna Mereditha Huntera błaga swojego chłopaka, żeby nie strzelał; nie widział też rzezi, która rozpętała się kilka metrów od niego. Hunter wciąż wymachiwał pistoletem, gdy nagle jeden z Aniołów zatopił mu nóż w plecach. Kiedy raniony zatoczył się do przodu, inny motocyklista dźgnął go w twarz. Choć trudno w to uwierzyć, Hunter próbował uciec napastnikom, ale ścigali go przez tłum, zadając ciosy nożami, aż w końcu chłopak upadł na ziemię.
Otoczony przez Anioły Hunter podparł się ręką. „Nie chciałem do was strzelać” – powiedział. Jego prześladowcy pozostali nieprzekonani. „To po co miałeś broń?” – zapytał jeden i spuścił Meredithowi na głowę ciężki metalowy kosz na śmieci. Potem członkowie gangu na zmianę skakali po chłopaku, pozostawiając „cios łaski” – szybkie kopnięcie w twarz – temu, który pierwszy wyznaczył Huntera do unicestwienia. Motocyklista, wyraźnie z siebie zadowolony, przez kilka chwil stał na głowie nieszczęśnika, a potem spokojnie wrócił pod scenę, żeby wysłuchać do końca Under My Thumb.
Widzowie, którzy pospieszyli Meredithowi na pomoc, ujrzeli ziejące rany w jego plecach, boku i na prawej skroni. Mick, kiedy zobaczył nosze z Hunterem niesione nad głowami tłumu, przestał śpiewać i kazał sprowadzić karetkę. „To mógł być taki piękny wieczór – powiedział widzom. – Błagam was, opanujcie się. Anioły Piekieł, wszyscy… Uspokójmy się, wczujmy się w rytm…” Ale chaos trwał nadal. Kobieta bez bluzki, która próbowała wspiąć się na scenę, została skopana, pobita i zepchnięta z powrotem w publiczność w samym środku niepokojąco adekwatnej piosenki o „Bostońskim Dusicielu” Albercie DeSalvo, Midnight Rambler.
„Hej, hej, hej! – wołał Mick. – Hej, koledzy, hej, koledzy, wystarczy jeden z was, żeby sobie z nią poradzić, ludzie”. Nieświadomy, że zwłoki Mereditha Huntera leżą w budce komentatora, zaśpiewał odpowiedni do sytuacji refren Gimme Shelter – „Rape, murder, it’s just a shot away” [Gwałty, morderstwa są zaledwie o krok] – a potem zebrał róże, rzucone na scenę podczas Satisfaction i Honky Tonk Women. Stonesi zakończyli swój występ, wykonując Street Fighting Man. Zważywszy na masakrę, do której doszło tego dnia, Jagger nie mógł wybrać bardziej pasującego numeru na koniec.
Zanim zespół zszedł ze sceny, Mick nachylił się do publiczności i zaczął jej słać całusy. „Buziaki na do widzenia, wy też się pocałujcie na do widzenia – powiedział, jakby to był zwykły koncert. – Daliście czadu. Dobranoc”.
„Czad” był ostatnim słowem, jakie przychodziło Stonesom do głowy, kiedy salwowali się ucieczką do czekającego już helikoptera. „Cholera, niewiele brakowało – stwierdził Mick. – Ale będzie z tego diabelnie dobry film”.
Jagger wiedział, że kontrowersje wokół wydarzeń tego dnia sprawią, iż ich nowy album, którego premierę wyznaczono na ten właśnie termin, wystrzeli w górę na listach przebojów. Po Altamont jego tytuł nabrał nowego znaczenia, oddawał wszystko to, co Jagger i Stonesi chcieli symbolizować: Let It Bleed [Niech krwawi].
Niczym uciekinierzy z linii frontu – którymi w pewnym sensie byli – trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi, którzy zostali w ciemności, zebrało swój dobytek i ruszyło w długą i niebezpieczną drogę powrotną do cywilizacji. Nie wszystkim się to udało. Dwie osoby śpiące przy ognisku zostały zadeptane na śmierć, dwie inne odniosły ciężkie obrażenia, kiedy jeden z fanów, chcąc zdążyć przed korkiem, rozjechał je samochodem.
Darmowy koncert, który miał być wyrazem wdzięczności Stonesów dla Ameryki, można było opisać w najlepszym wypadku jako monstrualną katastrofę: cztery trupy, dziesiątki ciężko rannych i wymagających hospitalizacji, setki drobniejszych obrażeń i około dwóch tysięcy przypadków przedawkowania – od drobnych zaburzeń po stany agonalne.
Wróciwszy do hotelu w San Francisco, Mick palił trawkę z Keithem i ich kumplem Gramem Parsonsem, dawniej członkiem Byrds, teraz grającym we Flying Burrito Brothers. (Cztery lata później Parsons umrze w wieku dwudziestu sześciu lat po przedawkowaniu narkotyków). Jagger, wciąż w przebraniu arlekina, nie był już w euforycznym nastroju.
„To moja wina, mam pretensje do siebie – powtarzał Des Barres, która przyłączyła się do balujących niedługo po tym, jak Stonesi wrócili z koncertu. – Może powinienem dać sobie spokój z tym całym rock’n’rollem. Nie zasłużyłem na to, rozumiesz… Całe to gówno, które się tam dziś wydarzyło, to ja jestem za to odpowiedzialny…”
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/246850-mick-szalone-zycie-i-geniusz-jaggera-nowa-biografia-fragmenty-tylko-na-wnaspl
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.