Łatwo wyobrazić sobie ten film w wersji śmiertelnie poważnej – taka pewnie powstałaby, powiedzmy, 40 lat temu. Pomyślcie o takim oto kinie buntu: para zakochanych nastolatków ucieka z domu, zostawiając za sobą dysfunkcyjne rodziny, bezduszny aparat państwa i toksycznych rówieśników. Ich śladem podążałby szeryf z rozterkami oraz federalny agent bez skrupułów (lub odwrotnie), nad głowami uciekinierów krążyłyby helikoptery, cisze przerywały strzały snajperów a całość kończyłaby się tragicznie, bo w prawdziwym świecie nie ma miejsca na prawdziwą miłość.
„Kochankowie z księżyca” (Moonrise Kingdom) Wesa Andersona to wariacja na temat powyższego schematu wymyślona z maestrią, dużym poczuciem humoru i wielką delikatnością. Wychodzi z tego film tragikomiczny, w którym teatralna dziwaczność i ekstrawagancja (i tak dość stonowana, w porównaniu z innymi dziełami Andersona) pozwala śmiać się w chwilach, w których wypadałoby płakać. Zamiast ponurego dramatu społecznego otrzymujemy coś na kształt kolorowej bajki podszytej seansem psychoanalitycznym. Jak zwał, tak zwał, jedno jest pewne – to film nietuzinkowy, świetnie zagrany, prowokujący do myślenia i po prostu wzruszający.
Uciekinierzy z filmu Andersona to mieszkańcy wyspy u brzegów Nowej Anglii - dwunastoletni Sam i Suzy. On jest sierotą, którego właśnie wyrzekła się zastępcza rodzina (zgłosi się więc po niego demoniczna pani Opieka Społeczna (Tilda Swinton), pragnąca zamknąć go w poprawczaku i poddać elektrowstrząsom albo i lobotomii). Ona to najbardziej rezolutne dziecko z czwórki wychowywanej przez małżeństwo prawników - mocno nieszczęśliwą parę graną przez Frances Mc Dormand i Billa Murraya. Matka Suzy ma potajemny romans z lokalnym szefem policji (solidny Bruce Willis).
Okularnik Sam ucieka z obozu skautów, którym dowodzi Edward Norton, a Suzy porzuca dom. Wyposażeni w kapoki, wędki, namiot, adapter na baterię, walizkę książek fantastycznych i skrzynkę kociego żarcia (mają ze sobą i kota) ruszają w dzikie ostępy, ku położonej po drugiej stronie wyspy odludnej zatoce, która ma stać się ich prywatną Nibylandią.
Przez większą część tego filmu dorośli zachowują się jak dzieci, a dzieci niczym dorośli. Bohaterowie grani przez dorosłych aktorów to postacie które nie potrafią dać sobie rady z życiem, zrezygnowane, wypalone, bezwolnie poddające się wypadkom. Niczego już od życia nie oczekują – bo i niby czego jeszcze by mieli? Sam i Suzy wręcz przeciwnie – ich szczerość, chęć czynu, potęga uczucia jest tak inna, tak świeża, że faktycznie na tle generacji rodziców wyglądają jakby spadli z księżyca (przy okazji – tytuł „Kochankowie z księżyca” jest kompletnie idiotyczny i nawet w jednym procencie nie oddaje grepsu schowanego w oryginalnym „Moonrise Kingdom” – poczekajcie do ostatniej sceny filmu, to zrozumiecie dlaczego).
To, co dzieje się w drugiej części filmu, to właśnie efekt determinacji i szczerości małych uciekinierów. W ich uporze i racjach niby w lustrze zaczynają przeglądać się dorośli bohaterowie, co staje się z kolei powodem, dla którego niektórzy z nich przechodzą przemianę.
Przejaskrawione kolory, oniryczna atmosfera niektórych sekwencji i ostentacyjne mieszanie planów nadaje niezwykły klimat opowieści snutej przez Wesa Andersona. Mamy tu i występującego przed nami osobiście wszechwiedzącego narratora, mamy główny plan historii z głównymi bohaterami, mamy i sceny z amatorskiego przedstawienia teatralnego („Noe i wielka powódź”), którego temat, scena oraz obsada na kilka sposobów łączy się z losami małych bohaterów. W tym odrealnionym świecie najbardziej prawdziwe (a jednocześnie najbardziej przerażające) wydają się nagłówki i artykuły w gazetach.
Znajdziecie w „Moonrise Kingdom” olbrzymi ładunek delikatności i uczucia, których próżno szukać w gładkim, komercyjnym hollywoodzkim kinie, żyjącym ze sprawdzonych receptur naciskania guziczków emocji w precyzyjnie wysterowanych momentach przewidywalnej fabuły. Znajdziecie też klimat fantastycznej baśni i skrzących się czarnym humorem opowiadań Roalda Dahla skrzyżowany z motywami pożyczonymi od Stephena Kinga i z amerykańskiego kina czasów kontrkultury.
Wyspa (a nawet dwie), na której rozgrywają się perypetie bohaterów „Moonrise Kingdom” to kraina, w której czyste serce i szczerość uczucia silniejsze są niż ogień, woda, czas i przestrzeń. Miłość nas uratuje, jeśli tylko o niej nie zapomnimy, jeśli będziemy pamiętać o jej sile, jeśli się jej nie wyrzekniemy. Każdy chciałby żyć w tej krainie, nawet jeśli na horyzoncie majaczy huragan albo jeszcze groźniejsza Opieka Społeczna. Utopia, powiecie? Być może. Ale proszę zauważyć, że i sam Wes Anderson puszcza do nas oko w tej sprawie. Sami zdecydujcie oglądając ten film, w którym momencie uznacie tę opowieść za zakończoną – i w jaki sposób. Każdemu wedle potrzeby serca lub stopnia cynizmu.
Piotr Gociek
„Kochankowie z księżyca” (Moonrise Kingdom), reż. Wes Anderson, wyst. Kara Harward, Jared Gilman, Frances Mc Dormand, Tilda Swinton, Bruce Willis, Bill Murray, Edward Norton, Harvey Keitel i inni. USA 2012. Premiera 30 listopada. Dystrybucja w Polsce – KinoŚwiat.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/246816-premiera-wes-anderson-kochankowie-z-ksiezyca-wielkie-kino-z-wyspy-utopia
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.