PREMIERA Ben Affleck OPERACJA ARGO świetne, mądre kino NASZA RECENZJA

Teheran, rok 1980 - na jednych ulicach wiszą szyldy KFC, na innych trupy wrogów islamskiej rewolucji. W domu kanadyjskiego ambasadora od miesięcy ukrywa się sześcioro pracowników amerykańskiej ambasady, którzy zdołali zbiec przed rozwścieczonym tłumem szturmującym eksterytorialny budynek. Inni mieli mniej szczęścia – mieli pozostawać w niewoli „studentów” irańskich grubo ponad rok.

Ben Affleck poprzedza film krótką animowaną historyjką opowiadającą najnowszą historię Iranu – reformy roku 1950, obalenie rządu Mossadeka w 1953, rządy szacha Rezy Pahlawiego i wreszcie powrót z wygnania ajatollaha Chomeiniego. To, co dzieje się na ekranie później to wspaniała lekcja dobrego kina w starym stylu lat 70. – „Operacja Argo” jest konsekwentnie stylizowana na filmy Alana J. Pakuli, Roberta Bentona czy Sydneya Pollacka. Nawet logo Warner Bros otwierające „Operację Argo” wzięte jest z tamtej epoki.

Co ważne, Affleck-reżyser nie bawi się w pastisz, nie składa pustych hołdów. Styl „Argo” został po prostu idealnie dobrany do opowiadanej historii i perfekcyjnie dopasowany do czasu, o którym opowiada. A co zaskakuje – na ekranie pojawia się także Affleck-aktor i wypada naprawdę dobrze. Inna sprawa, że gęsta hippisowska broda i psychologiczny portret granego bohatera (inteligentny, zamknięty w sobie odludek) pomaga Affleckowi w kreacji, bo przecież gwiazda „Pearl Harbour” nie słynie z jakiejś gigantycznej palety środków wyrazu.

Antony Mendez, specjalista CIA ds. ekstrakcji (nie chodzi o zęby, ale wydobywanie ludzi z niebezpiecznych miejsc), zaproponował wywiezienie dyplomatów z Iranu na fałszywych papierach ekipy filmowej. Ale żeby przykrywka była wiarygodna, potrzebował prawdziwego producenta, prawdziwego scenariusza, prawdziwych pieniędzy i prawdziwej publicity. I tak się stało – CIA poprzez Hollywood uwiarygodniła swego wysłannika do Teheranu.

„Hollywoodzka” część filmu jest przepyszna, głównie dzięki wyśmienitym rolom Alana Arkina jako starego doświadczonego producenta oraz Johna Goodmana, grającego Johna Chambersa, prawdziwego mistrza charakteryzacji, który pomagał całą rzecz zorganizować. Bałem się trochę, czytając zapowiedzi filmu, że tych grepsów i taniego komizmu płynącego ze zderzenia fabryki celuloidu z prawdziwą tragedią może być za dużo – na szczęście i tu Affleck znalazł idealne proporcje.

Bo to wcale nie jest śmieszny film o Hollywood, choć przepojony jest miłością do kina (nawet gdy jest ono tandetne i głupie). Tej miłości nie brak w prawdziwym życiu cudownemu chłopakowi Benowi Affleckowi, nie brak jej i bohaterom filmu. „Argo” sprawdza się jednak także (a może przede wszystkim) jako rwący nerwy na strzępy thriller – rzecz trudna do zrobienia, kiedy od początku wiadomo, jaki będzie finał. Cały talent reżyserski Afflecka ujawnia się w tym, że potrafi tę historię opowiedzieć tak, żebyśmy nie mieli pojęcia co czai się za najbliższym zakrętem. Duże brawa.

Najciekawsze jest jednak to, co Affleck dodał w tym filmie od siebie (nie znajdziecie tej refleksji w artykule i książce które były podstawami scenariusza). To ukazanie, w jak ogromnym stopniu mass media i pop-kultura zmieniły metody prowadzenia polityki, dyplomacji międzynarodowej, a nawet wojny. Jest w „Operacji Argo” drobna scena, która może ujść uwadze widza, a która dla odczytania filmu jest kluczowa. To moment, w którym jeden z Amerykanów oglądając transmisję z Teheranu (piękne kobiety z karabinami „przypadkowo” wchodzące w kadr, „studentów” z perfekcyjnie przygotowanymi transparentami, tłum skandujący hasła równo, jakby był przeszkolony) pyta: „czy oni robią to wszystko dla kamer?”.

Otóż tak – przecież we współczesnym świecie już nie pojedynek ideologii, ale narracji, przekazu medialnego, decyduje o sukcesie i rozgłosie. Krwawe wydarzenia z Teheranu były prawdziwe, ale jednocześnie były spektaklem, dobrze wyreżyserowanym spektaklem, którego adresatami były zarówno amerykańskie władze, jak i opinia publiczna całego świata. CIA odpowiedziała własnym spektaklem – bo ich „filmowa” operacja to także, używając określenia producenta granego przez Alana Arkina „bullshit business”. W tym pojedynku oszustów używających dymów, luster i make-upu Amerykanie wygrywają małą bitwę . Jeśli idzie o całą wojnę, to jak wiadomo trwa ona do dziś.

Oczywiście są w filmie Afflecka i inne warstwy – jest nieodzowna w ostatnich latach refleksja na temat niefajnych działań chwiejnych polityków, którzy nie pozwalają fachowcom z cienia wykonywać swojej roboty, tylko swoim wieczną pogonią za słupkami poparcia i dobrym wizerunkiem wszystko rozpieprzają. Jest i nutka żalu, że prawdziwych bohaterów nigdy nie poznajemy, bo dla dobra (naszego i ich) muszą pozostać w ukryciu. „Cały kraj patrzy na ciebie. Tylko jeszcze o tym nie wie” mówi przełożony Mendeza w chwili, gdy szalona operacja dostaje zielone światło. Akurat w tym przypadku w roku 1997 prezydent Clinton odtajnił akta i prawda o „Argo” wyszła na jaw - inaczej nie byłoby filmu. I zwróćmy uwagę, że Affleck opisując także ciemne strony szpiegowsko-politycznego fachu nie idzie na łatwiznę wołając, że agenci i politycy to dwulicowe świnie. Jego bohaterowie błądzą, podejmują czasem głupie czy niewłaściwe decyzje, ale są patriotami. Walczą dla swego kraju - co do tego nie ma wątpliwości.

Jest wreszcie rozmowa Mendeza z sędziwym Alanem Arkinem, który opowiadając o swoim zrujnowanym życiu osobistym mówi: „Bullshit-business jest jak praca w kopalni. Wracasz do domu, ale nigdy nie dajesz rady zmyć z siebie tego wszystkiego”. Oto requiem dla szpiega – i dla hollywoodzkiego producenta. Tyle, że ten ostatni często w nagrodę dostaje fortunę i stado starletek. Dla szpiega zostaje kulka w łeb i bezimienna mogiła.

Piotr Gociek

„Operacja Argo” (Argo), reż. Ben Affleck, wyst. Ben Affleck, Alan Arkin, John Goodman i inni. USA 2012. Premiera polska 30 listopada 2012.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych