W erze postarantinowskiego kina niewiele filmów potrafi jeszcze szokować swoją amoralnością i brutalnością. Niespodziewany zdobywca nagrody na festiwalu w Wenecji „Killer Joe” jest nawet trudny do ocenienia. Takiego zła na ekranie nie widziałem dawno.
Ilekroć słyszę o tym, że jakaś matka zamordowała własne dziecko, albo o tym, że ktoś zabił bliźniego dla kilku złotych, zadaje sobie pytanie o banalność zła. To samo pytanie towarzyszyło mi podczas seansu „Zabójczy Joe” Williama Friedkina, który właśnie ma premierę na DVD. Film, który zdobył Nagrodę Specjalną na festiwalu w Wenecji jest w jakimś stopniu odpowiedzią na moje pytanie. W filmie Friedkina, opartym na sztuce teatralnej Tracy Lettsa, nie ma ani jednej pozytywnej postaci. Bohaterowie filmu to grupa amoralnych, nihilistycznych, zdegenerowanych, głupich i barbarzyńskich ludzi żyjących na dole społecznej drabiny w Teksasie. Wszystko co robią, jest brudne i odrażające. Na dodatek nikt z nich nie ma świadomości zła jakie czyni.
Chris musi spłacić dług miejscowemu gangsterowi. W tym celu wpada na pomysł by zabić własną matkę, która ma polisę na życie wartą 50 tysięcy dolarów. Do planu wciąga swojego ojca, który żyje z inną kobietą oraz siostrę Dottie. Zdegenerowana moralnie rodzina wynajmuje gliniarza z Dallas, tytułowego Joe Coopera, który ma pozbyć się matki alkoholiczki. Kowboj jednak domaga się zapłaty za zlecenie z góry. Ojciec z synem nie mają 25 tysięcy dolarów, więc oddają mu pod zastaw dziewicę Dottie.
Film Friedkina jest określany jako czarna komedia. Ja się na nim jednak nie zaśmiałem ani razu. To nie jest czarny jak smoła, albo kawa z powiedzonka Talleyranda humor znany z makabrycznych filmów braci Coen, czy nawet z „Prostego planu”. „Zabójczy Joe” nie ma również w sobie nic z komiksowego dystansu Roberta Rodrigueza bądź Quentina Tarantino. Friedkin wbrew pozorom jest śmiertelnie poważny. Jego filmowi bliżej jest do belgijskiego „Człowiek pogryzł psa” niż do „Wściekłych Psów”. Obraz poraża dosłownością „Savages” albo „Drogi przez piekło” Olivera Stone’a. W przeciwieństwie jednak do tamtych filmów, nie ma on w sobie nawet szczypty pozytywnych wartości, takich choćby jak przyjaźń między bandytami. U Friedkina nawet łagodna dziewica jest zdezelowaną wewnętrznie psychopatką.
Na dodatek nawet mizogin Lars von Trier nie posunął się do nakręcenia tak poniżającej kobiety sceny jak Friedkin. Zezwierzęcenie i upodlenie, jakie prezentuje nam twórca sztuki jest porównywalne do tego co widzieliśmy we francuskim „Zgwałć mnie!”. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że rzeczywistość codziennie dowodzi nam, że autor „Zabójczego Joe” nie jest fantastą. Oglądając „Killer Joe” można mieć zresztą takie same mdłości, jakie towarzyszą nam podczas lektury opisów zbrodni w biograficznej książce „Prawdziwy gangster”.
William Friedkin powiedział, że „Killer Joe" to pokręcona love story o księżniczce, która szuka w życiu księcia, a kiedy go znajduje – książę okazuje się być płatnym mordercą. Jest to bardzo poprawna politycznie interpretacja. Moim zdaniem „Zabójczy Joe” jest filmem o banalności zła, skrajnej głupocie i upadającym społeczeństwie. Ostatnia scena filmu daje nam malutką nadzieję na to, że pozytywne emocje i miłość może zwyciężyć. To niestety jedynie ślepa nadzieja. Czy film Friedkina dowodzi, że pewnych ludzi nie da się uratować? Czy jest on swoistym ( to daleko idąca interpretacja oczywiście) głosem za karą śmierci, która eliminuje niereformowalne jednostki? Nie jestem zwolennikiem najwyższej kary, jednak oglądając zło, jakie pokazał Friedkin, zastanawiam się czy przypadkiem jedyną możliwością eliminacji zła nie jest wypalanie go żelazkiem.
Bez wątpienia William Friedkin powrócił na ekrany w filmowo dobrym stylu. Friedkin jest twórcą dwóch arcydziełek kina- „Egzorcysta” i „Francuski łącznik”. Reżyser przez lata nie potrafił nawet zbliżyć się do poziomu tych wielkich filmów, robiąc mniej lub bardziej przeciętne obrazy w stylu „Nożownika” czy „Regulaminu zabijania”. „Zabójca Joe” pokazuje, że odzyskał on artystyczną formę. Natomiast najmocniej w filmie lśni Matthew McConaughey jako Joe Cooper. Widać, że ten przystojny blond surfer zaczyna wychodzić ze swojego aktorskiego wizerunku. Cooper jest psychopatą, który mógłby się spokojnie odnaleźć w „Blue Velcet” Davida Lyncha. Aktor zmienia od jakiegoś czasu repertuar, i wyraźnie chce wejść do czołówki aktorskiego świata. Niebawem zobaczymy go jako umierającego na AIDS człowieka. Wysportowany McConaughey schudł ponad 15 kilo do roli, i wygląda naprawdę przerażająco. Możliwe, że właśnie narodził nam się na ekranie nowy Christian Bale. Choćby dla niego warto sięgnąć pod „Zabójcę Joe”, bo sam film dobrą rozrywką nie jest. Nie powinni go na pewno oglądać pesymiści, którzy tracą wiarę w ludzkość.
Łukasz Adamski
"Zabójczy Joe", reż. William Friedkin, wyst: McConaughey Matthew, Hirsch Emile, Temple Juno, Haden Church Thomas, dystr: Monolith
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/246802-zabojczy-joe-brutalny-perwersyjny-szokujacy-nasza-recenzja-dvd
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.