Do księgarń trafiła nowa książka Jana Grzegorczyka "Jezus z Judenfeldu. Alpejski przypadek księdza Grosera" (Zysk i S-ka 2012). Grzegorczyk to autor takich książek jak "Niebo dla akrobaty", "Chaszcze" czy "Puszczyk". Jego trylogia o przypadkach księdza Grosera - "Adieu"(2003), "Trufle"(2005), "Cudze pole"(2007) - wywołała wiele sporów i dyskusji. Przełamywała tabu w mówieniu o problemach wiary Polaków i polskim księdzu.
Pomimo olbrzymiego sukcesu rynkowego cyklu Jan Grzegorczyk przez lata nie chciał się dać namówić do jego kontynuacji, powtarzając, że przygodę ze swoim bohaterem zakończy "Dekalogiem księdza Grosera" - dziesięcioma opowiadania z różnych etapów jego życia. W trakcie pisania jednego z nich okazało się, że zebrany materiał może pomieścić tylko powieść, stąd "Jezus z Judenfeldu". Groser, jadąc rowerem przez Alpy do Rzymu, ma wypadek i nieoczekiwanie ląduje na protestanckiej parafii. Natrafia tam na historię człowieka, który był esesmanem, a jednocześnie przyszło mu odegrać rolę Jezusa.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Zysk i S-ka prezentujemy jeden z rozdziałów powieści.
JAN GRZEGORCZYK "JEZUS Z JUDENFELDU" (fragment)
Po południu w Judenfeldzie lało jak z cebra. Deszcz z gradem. Uliczki zamieniły się w rwące potoki. Konopiuki zrezygnowali z wyprawy w góry, a raczej pogoda zrezygnowała za nich. Siedzieli w saloniku przy herbatce i placku z wiśniami, który podrzuciła im Karin, zaprzyjaźniona katoliczka. Żyła w tak zwanym małżeństwie lewirackim. Po tragicznej śmierci męża wyszła za jego brata. Ale nowy mąż był mężem tylko w nocy, w ciągu dnia zajmował się stuhektarowym gospodarstwem. Tak więc Karin często przesiadywała u Konopiuków.
— Zdenerwował niebiosa — wyjaśniła Agnieszka, patrząc w tonący świat za oknem. — Ilekroć głupio gada, prędzej czy później leje. Mateusz siedział skruszony, ale uśmieszek nie schodził mu z kącików ust.
— Trochę z tą świnią dzisiaj przesadziłeś. Heidrun dostałaby zawału.
— No widzisz, tyle radości byłoby z powodu jednego nieudanego kazania. — Zasłonił dłonią usta. — Nie powinienem tak żartować — skarcił siebie. — Nawet jędze mają swoją godność. — A potem zwrócił się już poważnie do Wacława: — Słuchaj, tu dla 99 procent Austriaków Bogiem są góry i narty. To jest ich alfa i omega. Muszę zrobić coś takiego, żeby którejś niedzieli zamiast w góry wybrali się do kościoła. To jest moja jedyna szansa. Inaczej będę gadał do pustych ścian. A raczej w ogóle nie będę gadał, bo rada parafialna mnie zwolni.
— Wyluzuj, chociaż w niedzielę. Nie zwolnią cię, nie masz konkurencji. — Agnieszka udała, że bolą ją zęby od tego gadania.
Konopiuk wzniósł oczy do nieba.
— I jak tu nie zazdrościć katolickim kolegom celibatu. — Spojrzał udręczony na Wacława. — Pokażę ci coś. — Kiwnął palcem, podrywając się od stołu. — Nasze cytrynowe listy...
— Twoje — poprawiła go żona.
Zniknął, a po chwili przyniósł czerwony kartonik, z którego wyciągnął spięte gumką koperty.
— Listy do moich rodziców pisane z Tauplitz albo inaczej z White Shirt.
— Tauplitz to znaczy White Shirt?
— White Shirt to znaczy biała koszula, ale powoli... Pewien Austriak, w czasie wojny działający w konspiracji, poradził mi, jak pisać listy do Polski, żeby obejść cenzurę. Mówię o czasach stanu wojennego. Zobacz. — Mateusz wyciągnął dwukolorowy list, jedna linijka pisana długopisem, druga jakimś kiepskim brązowym cienkopisem.
Wacław spojrzał pytająco.
— Pisałeś na lipę — objaśnił Konopiuk — a między linijkami wstawiałeś prawdziwy tekst sokiem cytrynowym. Nadawca bierze, prasuje to żelazkiem i wyłaniają się literki. To rodzaj sympatycznego atramentu.
— Proste.
— No nie tak bardzo, zadziałało dopiero po paru miesiącach. Początkowo ojciec nie zorientował się, że list ma dwie warstwy. I zobacz ten nagłówek: White Shirt, 21 stycznia 1982.
— To jakaś wioska obok Tauplitz?
— Zaraz ci wytłumaczę. Ojciec nie rozumiał zupełnie, dlaczego piszę mu takie bzdury. Tekst długopisem: „Pogoda u nas wspaniała. Cały czas słońce. Jedyne zmartwienie, że tego roku jak zwariowane powychodziły mi piegi. Nigdy przecież nie miałem piegów. Kolega jednak dał mi sposób i piję dużo soków z selera. Bardzo was proszę, byście do mojego przyjazdu podlewali fikusa”. A teraz zobacz tekst pisany cytryną: „Od dwóch miesięcy siedzimy w Tauplitz. Pracuję w stolarni i czekam na wizę do Australii. Kolega, który już zainstalował się w Melbourne, rozmawiał w mojej sprawie z proboszczem polonijnej parafii... Czy doszła paczka z proszkiem i oliwą? Ostatnia paczka była za ciężka o 5 deko i musiałem wszystko rozpakowywać. Austriacy są strasznymi skrupulantami, bez odrobiny szaleństwa”. Przez pierwsze miesiące ojciec nie chwytał, o co chodzi. Po tym liście o piegach napisał mi, że księdzu nie przystoi się martwić o takie rzeczy. I że mam uważać, bo sok z selera wzmaga potencję i mogę mieć kłopoty.
— A to dobre! — roześmiał się Groser.
— Nie miałem pojęcia, że ten sok tak działa. — Mateusz rozłożył ręce. — Chlapnąłem cokolwiek. Dowiedziałem się, że w Wolnej Europie czytają najważniejsze informacje od emigrantów do ich rodzin. No więc wysłałem list na skrzynkę pocztową do Monachium. Wiedziałem, że ojciec słucha „frajerki” dzień w dzień, no i doszło do niego: „Mateusz z Austrii prosi ojca, by koniecznie prasował białe koszule żelazkiem”. Cud, zadziałało, chyba za drugim razem ojciec zrozumiał. Po jego śmierci matka dała mi te listy.
— O Agnieszce też napisałeś mu sokiem cytrynowym?
— Nie... Dowiedzieli się o niej tu, na miejscu. To znaczy w Wiedniu. Dotarli do nas, a raczej do mnie w 87 roku. Maluchem, który rozkraczył im się na autostradzie i musieliśmy go ściągać. Kiedy dowiedzieli się, że przyjechali na nasz ślub, to znaczy, że w ogóle istnieje Agnieszka, o mało nie padli trupem. Gdyby maluch nie był zepsuty, pewnie natychmiast by wracali. Mieszkaliśmy wtedy w kawalerce. No więc przez sześć tygodni w czwórkę byliśmy ra50 zem na dwudziestu pięciu metrach kwadratowych. Ja z Agnieszką spaliśmy w kuchni.
— Ładna mi kuchnia. To była po prostu wnęka. — Agnieszka otrząsnęła się ze wstrętem na to wspomnienie.
— Podziwiam... — skomentował Groser.
— Raczej powinieneś współczuć. Nie wiem, jak to przeżyliśmy. Ojciec całymi dniami reperował na chodniku malucha. Ponumerował sobie płytki chodnikowe i porozkładał na nich części. Przechodnie zgłupieli. Nie widzieli takiego zjawiska. A on jeszcze na dodatek słuchał na cały głos Wolnej Europy. Wacław kręcił głową z niedowierzaniem.
— No ale rozumiem, że po ślubie rodzice zmiękli — próbował znaleźć rozwiązanie.
— Nie, dla ojca ślub był protestancki, więc go nie przyjmował do wiadomości. Zamiast życzeń powiedział Agnieszce, że zniszczyła mi życie... A potem pił razem z „pastorem”. Słowo „ksiądz” by mu nie przeszło przez usta. Rozdzielił tę rzeczywistość. Powiedział: „Trudno, zaplanowałem przyjazd na sześć tygodni i trzeba to przeżyć”.
Groser nie mógł się powstrzymać od uśmieszku.
— Co jest? — spytał zdezorientowany Mateusz.
— Przepraszam, ale przyszedł mi do głowy pewien tekst Erazma z Rotterdamu...
— Jaki?
— Coś takiego, że niektórzy nazywają reformację tragedią, a on ją nazywa komedią, bo jak w komedii, wszystko kończy się małżeństwem.
— Wiedziałem od początku, że w końcu się odsłonisz — rzekł z udawaną goryczą Mateusz.
— Wybacz... — Wacław udał skruszonego. Na twarzy Konopiuka malował się rodzaj ciepłego, tajemniczego dystansu wobec całej historii. Agnieszka wyszła zatelefonować.
— Ojciec nie przeczuwał, że w twoim życiu jest kobieta? — spytał Wacław, gdy zostali sami.
— Nie, nikt nie wiedział oprócz dwóch osób. Przyjaciółki Agnieszki i mojego dziadka. Dziadek był jednocześnie moim ojcem chrzestnym. Był więc jakoś odpowiedzialny za moją duszę... Pamiętam naszą ostatnią rozmowę. Siedziałem z nim na murku płotu. Zdradziłem mu, że nie wyjeżdżam sam. Uśmiechnął się i powiedział, że to jest najlepsze, co w życiu robię. „Chłop bez kobiety nie wytrzyma”. Był założycielem PPS w naszym powiecie. Dziadek żył od naszego przyjazdu do przyjazdu. Ojciec nie mógł tego zdzierżyć. Zemścił się. Dziadek chciał umrzeć, kiedy będę w Polsce. Wyobraź sobie, że na trzy dni przed wyjazdem do Austrii, w środę siedzimy w pokoju i nagle lampa pękła, rozsypała się w drobny mak. Po jakimś czasie przybiega brat ojca. Mieszkał razem z dziadkiem jakieś dwieście metrów od nas. „Dziadek umarł”... Nie wierzę w takie rzeczy, te znaki, ale tak się zdarzyło.
Lampa pękła. Musieliśmy wyjechać najpóźniej w sobotę, bo w niedzielę miałem pierwsze nabożeństwo po wakacjach. Nikt nie był w stanie mnie zastąpić. Byłem przekonany, że pogrzeb będzie w sobotę, ale ojciec zarządził, że odbędzie się w poniedziałek. Wszyscy musieli mu być posłuszni. Zemścił się, uderzył w to, co było dla mnie najcenniejsze... Prócz zemsty był drugi powód, dla którego to zrobił. Rodzina nie mogła zobaczyć Mateusza-protestanta i jego ateistycznej — jak mówił — rodziny. Naszych dzieci nigdy w życiu nie przytulił, nie wziął na kolana. Wszystko w nich go denerwowało. „Szwargoczą te małe ateisty... Luterki”...
Mateusz odpłynął. Przeżywał na powrót gorzkie chwile. Po minucie spytał:
— A wiesz, że ojciec Lutra dopiero, gdy ten mu pokazał wnuka, wziął dzieciaczka w ramiona i powiedział synowi: „Teraz wiem, że życia nie zmarnowałeś”. A całe życie z nim walczył... (...)
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/246755-wielki-powrot-ksiedza-grosera-jezus-z-judenfeldu-tylko-u-nas-fragment
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.