Rafał Ziemkiewicz o fantastyce i wznowieniu WŁADCY SZCZURÓW

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Dziś premier nowej i starej jednocześnie książki Rafała A. Ziemkiewicza. Z okazji trzydziestolecia jego prasowego debiutu (1982) wydawnictwo Fabryka Słów wznowiło pierwszy zbiór opowiadań RAZ-a "Władca szczurów" (oryginalnie wydany przez Alfę w roku 1987). Książkę uzupełniono o opowiadania napisane pod koniec lat 80. i na początku 90. (m.in. "Szosa na Zaleszczyki" i "Źródło bez wody"). Całość opatrzona została przez Ziemkiewicza obszernym posłowiem, w którym bardzo ciekawie objaśnia swoje związki z fantastyką, a także związki polskiej fantastyki z prawicą (czy może odwrotnie?).

Dzięki uprzejmości Autora i Wydawcy portal w Nas.pl zamieszcza premierowo ten tekst.

RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ - POSŁOWIE DO KSIĄŻKI "WŁADCZA SZCZURÓW"

„Autora publikowanych w tym tomie opowiadań już nie ma. Niepostrzeżenie przemienił się w kogoś innego, kto na jego młodzieńcze furie patrzy po części z rozbawieniem, a po części z zazdrością. Ale mam nadzieję, że choć część czytelników odnajdzie w tych rozegzaltowanych historiach siebie i zechce przyjąć to, co wpychający się uparcie do literatury młodzian miał im do zaoferowania.” Uśmieją się Państwo, jak i ja się w tej chwili uśmiecham, ale powyższe słowa napisałem w roku 1990, w iście matuzalemowym wieku 26 lat. Zamykały one krótki, odautorski wstęp do zbioru opowiadań „Zero złudzeń” (który miał pecha ukazać się podczas najgłębszej zapaści rynku księgarskiego, tak że większość nakładu wprost z magazynów wydawnictwa powędrowała na przemiał). Książką tą − i wspomnianym wstępem − żegnałem się wtedy z pisarskim dzieciństwem, które w moim wypadku przypadło na lata osiemdziesiąte.

Jeśli chodzi o sprawy publiczne, nie był to dobry okres do wchodzenia w dorosłość: stan wojenny i długie gnicie „realnego socjalizmu” (tym dłuższe, że dziesięć lat pomiędzy piętnastym a dwudziestym piątym rokiem życia to o wiele więcej, niż pomiędzy, na przykład, czterdziestym a pięćdziesiątym), czas społecznej apatii oraz ostatecznego rozbezczelnienia „władzy ludowej”, która już zupełnie bezwstydnie oparła się wyłącznie na pałach i straszeniu „bratnią pomocą” zza Buga. No i na, jak to ujął Jan Krzysztof Kelus, „rodzimej kanalii”, nie silącej się nawet, by do swego zeszmacenia dorabiać bodaj pozory jakiejś ideologii. Lata, które powinny być w życiorysie najweselsze, upływały nam w peerelowskim syfie, wśród obłażących murów, obszczanych klatek schodowych, „hot-dogów z pieczarkami”, wyrobów czekoladopodobnych, dżemu pomarańczowego z dyni z etykietą zastępczą oraz kartkowych alkoholi o smaku i aromacie karbidu. Kawałki normalnego świata można było sobie co najwyżej pooglądać tęsknym wzrokiem po drugiej stronie lady „Peweksu”. Ale cóż, nikt sobie swojego czasu nie wybiera. Zresztą, słuchając opowieści Taty, któremu analogiczne lata przypadły na sam rozkwit stalinizmu, trudno mi było sobie krzywdować.

Natomiast jeśli chodzi o wchodzenie do literatury, był to czas wcale niezły. Pod warunkiem, że się wiedziało, gdzie jej szukać.

Nie należało tego robić w oficjalnym Związku Literatów, i tak zwanym „głównym nurcie”, który marniał tak samo, jak cała oficjalna rzeczywistość. U swego schyłku komuna nie żądała już od dotowanych literatów peanów na cześć socjalizmu i Związku Sowieckiego, ale wciąż mając ich czym straszyć i czym kupować, dbała, by powstrzymali się od używania piór przeciwko niej. Najwygodniejsze okazało się dla Partii oddanie władzy nad życiem literackim koterii postawangardowej, by polska literatura w tym ważnym momencie zajmowała się rozmaitymi „eksperymentami formalnymi” i całkowicie dla reżimu bezpiecznymi rewolucjami artystycznymi czy językowymi. I by piórami krytyków, redaktorów oraz recenzentów wewnętrznych, decydujących w tamtym ustroju o łasce druku i nakładu (już nie mówiąc o wysokości honorariów, zależnych od przyznawanej przez czynowników „kategorii artystycznej”) wyrokowała surowo, że nie ma nic bardziej odległego od prawdziwej, wysokoartystycznej literatury, niż „publicystyka”.

„Ja mam gdzieś i »Trybunę Ludu«, i »Tygodnik Mazowsze«” − epatował wówczas nas, studentów polonistyki, artystowskim zblazowaniem sławny i poważany arbiter od literatury na świecie − „jedno i drugie tak samo nie ma nic wspólnego z prawdziwą literaturą”. Dziś wiem, że człowiek ten był jednym z najbardziej zasłużonych tajnych współpracowników bezpieki w pisarskim światku, i że w licznych donosach i „konsultacjach”, które po sobie pozostawia, deklarował przekonania zupełnie odmienne − gorące zaangażowanie ideowe po stronie władz PRL i literatury, jak w nich określał, „naszej”, czyli postępowej, socjalistycznej. Które z tych wcieleń było prawdą, a które tylko maską, pozostawmy jego biednemu sumieniu. Wspominam o facecie tylko dlatego, że z tą pozą, jaką wobec studentów prezentował, był jednym z dyktatorów salonowej mody. Pisarza, zwłaszcza młodego, nie namawiano wtedy do bycia „za”, ale ze wszystkich sił zachęcano, by był „ponad”, by w swej twórczości bujał w postawangardowych abstrakcjach, starannie unikając dostrzeżenia rzeczywistości za oknem. Za to były nagrody, zachwyty recenzentów, no i przede wszystkim − druk.

Ktoś niezorientowany pomyślałby, że w takim razie fantastyka − potocznie postrzegana jako bajki o UFO, kosmosie i robotach, słowem, rzeczach od rzeczywistości jak najdalszych − powinna się stać pieszczochem. Jeśli jednak ktoś taki zada sobie trud przejrzenia starych roczników prasy literackiej (bo coś takiego jeszcze wtedy istniało) zobaczy, iż rzecz miała się wcale inaczej. Owszem, kręcący życiem literackim krytycy znajdowali czasem dobre słowo dla SF, ale wyłącznie złej, sztampowej. Jako „dobrą literaturą rozrywkową” chwalili taką fantastykę, która znała swoje miejsce − nie miała literackich ambicji, powtarzała konwencjonalne szablony, mnożyła pif-paf, ba-bang i „momenty”. Dzieł uważanych w środowisku za udane krytyka albo nie zauważała, albo zbywała je wysokoartystycznym „phi”. Pisałem wtedy, że „dobra Science Fiction” brzmi w ustach peerelowskich krytyków jak „dobry czarnuch” w ustach zeszłowiecznego plantatora bawełny z amerykańskiego południa.

Tymczasem ta Science Fiction, od której zaczynałem swoją pisarską drogę i której na wiele lat pozostałem wierny, nie chciała być „dobrym czarnuchem”. Miała świadomość swej odmienności, miała poczucie własnej wartości i wolę buntu. Chcę skorzystać z okazji, jaką jest dla mnie ten wybór juweniliów, dokonywany w trzydziestolecie debiutu, żeby Państwu pokrótce opowiedzieć, w czym jako jeden z wielu młodych ludzi brałem udział w latach osiemdziesiątych. Bo − oceńcie Państwo sami − coś ważnego z tej historii wynikło.

*

Klasyczna Science Fiction, w spolszczeniu zwana czasem fantastyką naukową, ukształtowała się w latach trzydziestych i czterdziestych w amerykańskich czasopismach − wyspecjalizowanych w tym gatunku magazynach literackich. Wbrew stereotypowi, nie była jedną z wielu dziedzin literatury popularnej, rządzącą się takimi samymi prawami jak western czy kryminał. Wydawcy, zwłaszcza uważany dziś za ojca „złotego wieku SF” John W. Campbell, narzucili jej wcale spore ambicje. Tyle, że nie były to ambicje literackie, ale − jak to ująć? − poznawcze, intelektualne, a co najmniej dydaktyczne. Science Fiction chciała być forpocztą nauki, postępu naukowego i nowoczesności. Chciała prorokować, namawiać, przestrzegać, a nade wszystko w przystępnej formie literackiej stawiać i rozważać hipotezy na razie zbyt śmiałe, albo zawierające zbyt wiele niewiadomych, by mogła się nimi zajmować uniwersytecka nauka. Była literaturą, jak ujął to jeden z jej klasyków, „już dziś szukającą odpowiedzi na pytania, które staną przed ludzkością jutro”. Bardzo wiele mówi o sposobie myślenia Campbella fakt, że choć miał w swej autorskiej stajni wszystkich najsławniejszych mistrzów gatunku, za największy edytorski sukces uznawał zupełnie zapomniane i literacko mierne opowiadanie niejakiego Cleve’a Cartmilla „Deadline”, opowiadające o grupie fizyków eksperymentujących − ze strasznym skutkiem − nad rozszczepieniem jądra atomowego. Po publikacji tego opowiadanka wparowało bowiem do redakcji FBI, które długo nie chciało uwierzyć, iż upublicznienie przez magazyn SF szczegółów ściśle tajnego „Projektu Manhattan” było wyłącznie dziełem przypadku i że młody entuzjasta nauki wpadł na to wszystko sam.

Właśnie dla entuzjastów nauki, dla młodych naukowców, studentów i hobbystów dziedzin ścisłych była ówczesna SF przeznaczona, i mało kto poza nimi rozumiał, na czym polega jej wartość i atrakcyjność.

Dzięki stworzeniu własnego czasopismiennego obiegu (potem, gdy wydawcy zaczęli ryzykować wydawanie fantastyczno-naukowych książek, tę samą rolę pełniły krzykliwe okładki i wyraźne emblematy serii wydawniczych) amerykańska SF mogła pokonać zasadnicze ograniczenie, z którym nie poradzili sobie pisarze z Europy. Bo przecież w owych czasach entuzjazmu dla postępu i nauki także na starym kontynencie pisano zarówno „romanse naukowe” w stylu Verne’a i naszego Umińskiego, jak i ambitniejszą prozę futurystyczną, by przywołać choćby Wellsa, Huxleya i Żuławskiego. Ale tu pisarz wchodzący z fantastyką do „normalnego” obiegu za każdym razem musiał opowiadać historię przyszłości od nowa. Musiał tłumaczyć czytelnikowi podstawy swojego świata, musiał przykrawać głównego bohatera do wzorca doktora Watsona, któremu wszystko trzeba bezustannie tłumaczyć od podstaw (najchętniej obsadzano w tej roli człowieka współczesnego, przeniesionego jakimś mniej lub bardziej naukowo uzasadnionym cudem w daleką przyszłość – ale ile razy można było odtwarzać ten schemat?). Powstawały w ten sposób dzieła przegadane, przeciążone opisami technicznymi, niekończącymi się wykładami, nierzadko upstrzone rysunkami, przekrojami, czy nawet wzorami matematycznymi − nawet jeśli talent pisarza pozwalał się z tym uporać, po odrobieniu jazdy obowiązkowej brakowało już miejsca na wyższe piętra literackiej budowli. Dopiero Amerykanie dorobili się dzięki magazynom czytelników, którzy podstawową wiedzę o fantastyczno-naukowym świecie już mieli z poprzednich lektur.

Klasyczna SF stała się więc jakby serialem, którego każdy odcinek odwoływał się do innych odcinków. Nie tracąc czasu na powtarzanie podstawowych informacji, mogła zabudowywać fantastyczny świat skutecznie i ciekawie. Ale nic za darmo: czytelnik niewtajemniczony, nie pochłaniający SF nałogowo, odbijał się jak od ściany od niezrozumiałego dlań słownictwa: jakieś protofazony, antyprotony, lasery, napędy fotonowe i skoki nadprzestrzenne, chronoklazmy… (co prawda, pamiętam też publicystę, który wykpiwając słowotwórcze dziwolągi SF jako przykłady podał terminy „laryngofon” i „serwomotor”). W biografii Raymonda Chandlera (skądinąd w naszym środowisku wprost uwielbianego) znalazłem list, który napisał w latach pięćdziesiątych do swego agenta: „Ciekaw jestem, czy przeczytałeś już coś z tego, co nazywają Science Fiction. Można umrzeć ze śmiechu. To idzie mniej więcej tak: »wrzuciwszy drugi bieg mojej czasowyrzutni przedzierałem się przez jasnoniebieską trawę mandy. Włączyłem pręty ogrzewania i Brylle szybko pobiegły na swoich pięciu odnóżach, pozostałych dwóch używając do emitowania krejlonowych drgań. Ciśnienie stało się trudne do wytrzymania, ale dzięki przezroczystym błonkom mego ręcznego komputerka udało mi się ustalić granicę zasięgu broni. Nacisnąłem spust, nagła jasność obróciła mną i zobaczyłem, że Czwarty Księżyc już wzeszedł. Miałem dokładnie cztery sekundy na rozgrzanie dezintegratora…«”

W środowisku nazwano ten problem „gettem SF”. Obcowanie z literaturą korzystającą ze wspólnej składnicy wątków, rekwizytów i całych światów nie tłumaczących się w obrębie jednego utworu wymagało szczególnej inicjacji, osoby wprowadzającej, która zachęciła początkującego, podsunęła mu właściwe na początek lektury i objaśniła je. A także pewnej dozy uporu, aby się w fantastyczno-naukowy świat wgryźć. Można znaleźć w literaturze świadectwa takich udanych inicjacji; na przykład, opowieść amerykańskiej badaczki Very Graaf, której wydana w połowie lat siedemdziesiątych przez PIW książka „Homo Futurus” na długi czas pozostała jedyną na polskim rynku pozycją krytycznoliteracką poświęconą gatunkowi. Graaf odkryła SF dzięki przyjacielowi i choć w pierwszym odruchu też uznała, że „można umrzeć ze śmiechu”, po uważniejszym zapoznaniu się z dziełami gwiazd gatunku uległa fascynacji. Podobnie do jej opowieści brzmiały wyznania Jamesa Grahama Ballarda, który po książki w jaskrawych okładkach sięgnął z rozpaczy podczas nudnej służby wojskowej w jakimś zapyziałym garnizonie, i − jak to opisuje − nie posiadał się ze zdumienia, że w powszechnie lekceważonych książeczkach znalazł tyle mądrej i ciekawej literatury. Nazwał wtedy SF „literaturą przezroczystą”.

Piszę o tym, bo „getto SF” było pierwszą z najważniejszych okoliczności, kształtujących mnie i podobnych mi debiutantów lat osiemdziesiątych. Dla każdego z nas SF była odkryciem, skarbem odnalezionym gdzieś, gdzie zwykli ludzie spodziewali się tylko śmieci. Mając ten skarb, trudno było nam nie patrzeć z góry na mędrków, którzy nie umieli zauważyć pisarskiej wielkości Bradbury’ego, Dicka czy Lema i nie potrafili dostrzec rzeczy najoczywistszej, że fantastyczne uniwersa są metaforami, chwytami pisarskimi umożliwiającymi radzenie sobie z problemami trudnymi do wyrażania w powieści współczesnej, zwłaszcza po jej okaleczeniu przez awangardy. Że tu przecież nie chodzi o żadne „zielone ludki” i czy „przylecą czy nie”, tylko poprzez metaforę My − Obcy dotyka się samej istoty człowieczeństwa i społeczeństwa; że metafora robota pozwala w atrakcyjny sposób opisać problemy pomiędzy nami a stwórcą, i to w sposób przewrotny, bo obsadzając w roli stwórcy człowieka... I tak dalej. A tu weźmie jeden głupek z drugim do ręki znakomitą książkę, zobaczy niezrozumiałe dla niego słowo „laryngofon” i rechocze, jakie to muszą być „głupoty”, skoro on, wielki intelektualista, ani w ząb nie rozumie…

Wzmacniał tę naszą wyniosłość fakt, że science fiction, z którą mieliśmy wtedy w Polsce do czynienia i z której czerpaliśmy wzorce, lokowała się znacznie powyżej swej światowej przeciętności. Możliwości wydawnicze były bardzo ograniczone, wydanie zachodniej książki wymagało po pierwsze, zgody z Ministerstwa Kultury, a po drugie przydziału „cennych dewiz” z Ministerstwa Finansów. Udawało się je zdobyć rzadko, więc ludzie, którzy w wydawnictwach za SF odpowiadali (tacy, jak niezmiernie na tym polu zasłużony Lech Jęczmyk) wybierali dla polskiego czytelnika najlepsze książki najlepszych autorów. Nie było takich ograniczeń w wypadku fantastyki sowieckiej, ale ta akurat, na czele z braćmi Strugackimi, bardzo często stała na wysokim poziomie. A nasze rodzime wzorce wyznaczał dorobek wspomnianego już Stanisława Lema.

Lem, odcięty od współczesnej sobie amerykańskiej SF, mając za przykład tylko Verne’a, Wellsa i Żuławskiego, właściwie wymyślał u nas fantastykę naukową od zera. Nie on jeden. Kiedy po październiku 1956 Zbigniew Przyrowski tworzył czasopismo „Młody Technik”, usłyszał od kogoś, że w USA istnieje pewien rodzaj prozy adresowanej do entuzjastów nauki i techniki, że nazywa się to science fiction, i że Amerykanie zachęcają do czytania tej literatury studentów politechnik i kierunków ścisłych, uważając, iż bardzo rozwija ona niezbędną w tych dziedzinach wyobraźnię. Zaczął więc szukać w Polsce autorów, mogących zapełnić literacką rubrykę miesięcznika. Lem, między innymi, zaczął pisać dla niego „Opowieści o pilocie Pirksie”, a wśród laureatów kolejnych konkursów pojawił się wkrótce Janusz A. Zajdel.

Nie od razu zauważył Przyrowski coś, co po latach uznał za jedno z zasadniczych dla polskiej SF uwarunkowań. Otóż w kraju podbitym przez bolszewizm wielu młodych ludzi wybierało studia na kierunkach ścisłych i technicznych nie dlatego, że ich tam akurat najbardziej ciągnęło, ale po to, by uciec przed marksistowską indoktrynacją. Zwłaszcza w latach pięćdziesiątych, potomkowie żołnierzy AK, ludzie wychowywani w tradycji patriotycznej, katolickiej, wbrew talentom i upodobaniom zamiast na zupełnie w tych czasach niestrawnej filozofii czy polonistyce lądowali na fizyce albo inżynierii.

Dla takich właśnie inżynierów i naukowców z historycznego przypadku, science fiction była wręcz wymarzonym sposobem realizowania humanistycznych ciągot. Wspomniany już Janusz Zajdel, gorący patriota i antykomunista, fizyk jądrowy o pisarskim zacięciu, był czołowym przedstawicielem tej formacji. Tak jak inni autorzy „Młodego Technika”, zaczynał od opowiadań, które dziś wydają się błahostkami, lekkich, dydaktycznych. Ale opanowawszy gatunkowy warsztat, zaczął z czasem coraz skuteczniej używać go przeciwko komunie, najpierw nakłuwając ją jadowitymi aluzjami, a z czasem tworząc model fantastyki, wyrażającej te emocje, których powieść współczesna wyrazić nie mogła, bo jej w PRL zwyczajnie nie było, wiadomo, z jakiego powodu.

Zajdel, a i Lem, który też potrafił nieźle „realny socjalizm” pod figurą kosmicznych czy robocich historyjek wyszydzić i sponiewierać, znaleźli naśladowców o pokolenie od nich młodszych, a od nas tyleż samo starszych. Dla Oramusa, Żwikiewicza, Parowskiego, Wnuka Lipińskiego SF też była odkryciem. Odkryciem było, że jest i taka fantastyka, jak „1984” Orwella, i odkryciem było, że istnieje wcale liczna widownia, łaknąca takiej prozy, że ludzie ci, spotykający się w klubach SF, tak samo myślą, tak samo mają gdzieś komunę i jej „szarą rzeczywistość” (jak to ujął zespół „De Zerter”), słowem − rozumieją się wpół słowa.

Z punktu widzenia takich startujących do literatury młodzian, jakim byłem w latach osiemdziesiątych ja, Jarek Grzędowicz, Jacek Piekara, Tomek Kołodziejczak i inni bywalcy spotkań warszawskiego „SFAN-klubu”, SF była nie tylko odkrytym przez nas skarbem, ale też azylem dla mających zdrowy stosunek do komuny i entuzjastycznie nastawionych do Sierpnia oraz „Solidarności”. W klubach SF spotykało się wtedy wielu ludzi mających mnóstwo ciekawych rzeczy do opowiedzenia i przekazania młodszym, często zablokowanych w swych głównych specjalnościach przez władzę (Wnuk Lipiński napisał powieść SF, bo nie mógł swych rozważań o naturze władzy PRL i jej perspektywach zawrzeć, jak zamierzał, w pracy naukowej; Oramus i Parowski sięgali po nią dla ominięcia cenzury, co ten drugi opisał w ważnym dla zrozumienia historii gatunku eseju „Kilkunastu Hamletów”. Obaj zresztą zostali w stanie wojennym „zweryfikowani” negatywnie i pozbawieni możliwości pracy w prasie). No i co najważniejsze: w klubach byli nasi czytelnicy. Rówieśnicy, patrzący na świat tak samo, tak samo go przeżywający, wychowani na tych samych książkach i podzielający te same emocje.

Napisałem, i podtrzymuję, że tym, czym dla pokoleń poprzednich bywały różne Piwnice pod Baranami, Bim-Bomy, STS-y i „Hybrydy”, dla części mojego pokolenia stały się właśnie kluby SF. W momencie swej największej aktywności organizowały w ciągu roku, jak wtedy policzyłem, 69 ogólnopolskich zjazdów, „konwentów”, niekiedy gromadzących i kilkaset osób. Wydawały − mocno na bakier z prawem, ale władza była zbyt zajęta łapaniem „Solidarności”, by na to reagować − dziesiątki amatorskich periodyków i książek, sięgających nakładów kilkutysięcznych. Ile się przez ten obieg przewinęło ludzi, trudno mi policzyć. W „Fantastyce” pomiędzy jej powstaniem w październiku 1982 a upadkiem PRL zadebiutowało w każdym razie ponad trzystu autorów, przeważnie bardzo jak na pisarzy młodych (ja sam i moi przyjaciele ze SFAN-a mieliśmy w chwili debiutu po osiemnaście lat). Opowiadanie SF pisało się wtedy tak, jak w innych pokoleniach pierwsze i często jedyne młodzieńcze wiersze.

Przez wiele lat natykałem się potem na ludzi, którzy się przez fantastykę przewinęli. W Unii Polityki Realnej, gdzie byłem jednym z „misjonarzy konserwatywnego liberalizmu” (nawiasem mówiąc, Janusz Mikke, jeszcze bez przydomka „Korwin”, też napisał do „Fantastyki” opowiadanie w roku 1983 czy 1984), w środowisku „Gazety Polskiej” i w całym szeroko pojętym ruchu, który przyjęło się u nas nazywać, niezbyt ściśle, prawicowym. Jakoś nigdy nie widziałem ich po stronie przeciwnej.

Dziś myślę, że to zrozumiała prawidłowość. Kto w latach osiemdziesiątych pozostawał pod wpływem „autorytetów” i szukał dla swej twórczości miejsca w pierwszym czy drugim, ale „wysokooarystycznym” obiegu, względnie zadawał się z różnymi punko-anarchistami, lądował potem po stronie udecji i „Gazety Wyborczej”. Kogo kształtowały kluby SF, trafiał na prawicę. I było to zupełnie naturalne. Złóżcie państwo do kupy wszystkie tworzące fantastykę lat osiemdziesiątych czynniki, o których wyżej pisałem − poczucie odrębności, posiadania skarbu, który inni przegapili, wynikające z niego poczucie zarazem odrzucenia przez salony i wyższości nad nimi oraz podejrzliwość wobec oficjalnych autorytetów, gorąca afirmacja wartości przez te autorytety negowanych, tradycji i swoistej plebejskości (choćby, na razie, szło tylko o wartości literackie) i wreszcie zdecydowane odrzucenie PRL oraz komunizmu − a przyznacie sami, że tam, w science fiction, ukształtował się model konserwatywnej kontestacji, który nie tylko mnie jednego popchnął do podejmowania w III RP takich właśnie, a nie innych wyborów. Może niezbyt praktycznych, na pewno utrudniających karierę i życiowe „ustawienie się”, ale dla człowieka, którego STS-em, Bim-Bomem i Jarocinem były SFAN i „Polcony”, po prostu oczywistych i jedynych.

*

Samoświadomość przyszła z czasem. Na początku było po prostu tworzenie, z wypiekami na policzkach, pierwszych własnych światów i własnych historii. Wymienianie się najnowszymi tekstami z przyjaciółmi. Marzenia o debiucie literackim, o zdobyciu uznania, szukanie pisarskiego „kamienia filozoficznego”, organizowanie warsztatów, próby wydawania własnego pisma, zawzięte polemiki. I oczywiście bezbrzeżna wiara, że musi się udać… Łza się kręci w oku.

Każdy z nas doszedł do odkrycia fantastyki naukowej swoją drogą. W moim wypadku zadecydował o tym, jak o wszystkim, co w moim życiu ważne, Ojciec. Pewnie nielicho by się zdumiał, gdyby mógł te słowa przeczytać, bo w jego zainteresowaniach fantastyka się nie mieściła, ale tak było. Chłopak z Czerwińska, który w czasie służby wojskowej w latach pięćdziesiątych trafił do lotnictwa, wyuczył się pilotażu i latał przez pewien czas w eskadrze bombowej, a potem został relegowany jako element niepewny (pisałem o tym w jednej z książek − szło o noszenie pod mundurem krzyżyka) przez całe późniejsze życie tęsknił za lataniem. I opowiadając o tym tak zajmująco, jak o niczym innym (do dziś pamiętam jego rozmarzony wzrok, gdy mówił o szukaniu szybowcem prądów powietrznych) nieświadomie mnie tą swoją tęsknotą zaraził. Jako kilkulatek bawiłem się samolocikami, potem zaczytywałem się Meissnerem i Arctem, kleiłem modele i kto wie, gdyby nie wykryto u mnie astygmatyzmu, czy nie startowałbym w końcu, mimo histerycznego sprzeciwu matki, do szkoły lotniczej.

A od fascynacji lotnictwem nie było daleko do fascynacji kosmonautyką. A od książek o pierwszych lotach programu „Mercury”, lądowaniu „Apolla” i astronomii − do fantastyki naukowej, najpierw tej przystępniejszej, dziecięcej, a potem podkradanej z półki starszemu bratu.

W szkole moje zainteresowania spotykały się czasem z kpinami, ale szybko okazało się, że nie jestem w swojej fascynacji odosobniony. Z Grzędowiczem i Piekarą zaczęliśmy się przerzucać pierwszymi (zlituj się, dobry Boże) próbami literackimi, a po pewnym czasie uznawszy, że piszemy już całkiem-całkiem, zapragnęliśmy pochwalić się (ale i zaznać konstruktywnej krytyki) na jakimś szerszym forum. Tak trafiliśmy do SFAN-a, gdzie szybko ogłosiliśmy się szumnie „grupą autorską TRUST” − bo co, był kiedyś Skamander, były inne tam Żagary czy Orientacje Hybrydy, dlaczegóż niby mieliśmy być gorsi? Zresztą, nazwa się przyjęła.

Jeśli ktoś z Państwa doczekał się już potomstwa, wie, że nie sposób powiedzieć, zwłaszcza po latach, kiedy dziecko przestaje być dzieckiem. Pamięta się gugająca istotkę w pieluchach, a patrzy na wyrośniętą pannicę albo młodzieńca, i próżno zachodzić w głowę, kiedy to się stało. Podobnie, nie umiem opowiedzieć, kiedy i pod wpływem jakich zdarzeń moje pisanie zwróciło na siebie uwagę, a tym bardziej − kiedy na nią zaczęło zasługiwać. Pamiętam, że dwa pierwsze teksty zyskały uznanie jury konkursu „Naszej Księgarni”, „Młodego Technika” i Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, zamkniętego z końcem roku 1981 (w prezentowanym zestawie pozostał jeden z nich, „Pilot”, wyceniony wtedy na wyróżnienie − tego, który dostał nagrodę, nie mam już ochoty wznawiać). Że „Człowiek w pociągu” dostał ex aequo jedną z nagród „Fantastyki” za opowiadanie roku 1984. Ale jak miało się to do innych zdarzeń? Kiedy się zachwyciłem słowami Chandlera, że dopisywanie suplementów do tego, co wielkie, nie ma sensu, natomiast wziąć się za literaturę uważaną za podrzędną i udowodnić, że i ona potrafi być wielka, to właśnie zadanie godne prawdziwego mężczyzny? Kiedy doznałem olśnienia nad wskazaniem Norwida, że rolą literatury jest „oddanie fatalności historycznej bądź socjalnej, wiekowi lub narodowi jakiemuś wyłącznie właściwej”? Naprawdę nie pamiętam.

Pamiętam tylko dziwną przygodę, jaką było pisanie przez siedemnastolatka opowiadania „Władca Szczurów”. Opowiadania, do którego nie miałem „pomysłu”, tak jak go rozumiano w ówczesnej SF, miałem tylko nastrój. Bo, wyznam swoją warsztatową słabość, tak u mnie zwykle jest, że jeszcze nie wiem, w jakim kierunku ma pójść akcja, co się właściwie przydarzy bohaterom, ale czuję, w jaki nastrój ma rozpoczynana historia wprowadzić czytelnika (pewnie to nieodwracalny skutek zauroczenia Bradburym). Miałem więc, zasiadając do pisania, mgliste wyobrażenie jakiejś planety, gdzie bohater odkrywa w zakazanych podziemiach ślady pradawnej cywilizacji, która została przez ludzi głupio zniszczona. Cała reszta rodziła się na bieżąco, pod długopisem.

Potem się okazało, że napisałem opowiadanie „anty”, i to tak „anty”, że w „Fantastyce” w ogóle nie było co próbować, a w „Przeglądzie Technicznym” zostało zdjęte przez cenzurę. Co mnie oczywiście napełniło bezbrzeżną dumą.

Ale prawdziwy triumf przyszedł jakiś czas później. Redaktor Jerzy Klawiński, następca Zbigniewa Przyrowskiego w „Młodym Techniku”, który opublikował w dwóch kolejnych numerach opowiadanie „Historia” opowiedział mi przygodę z wakacji. Oto spotkał w górach pewnego emeryta, bardzo miłego w obyciu, erudytę, z którym przyjemnie sobie gawędził, dopóki nie przyznał się gdzie pracuje. Wtedy emeryt zaczął na niego krzyczeć za publikowaną w „Młodym Techniku” SF, a szczególnie za druk wspomnianego opowiadania, które raczył uznać za mącenie w głowach młodzieży i godzenie w podstawy światopoglądu marksistowskiego. W furii oznajmił Klawińskiemu, że gdyby coś podobnego zdarzyło się „za jego czasów” kazałby pismo natychmiast zamknąć, a tego Ziemkiewicza „po prostu rozstrzelać”. Trzeba dodać, że swego czasu wspomniany emeryt naprawdę mógł to zrobić − nazywał się Zenon Kliszko.

Kiedy nasładzałem się tą opowieścią, uświadomiłem sobie, że towarzysz Kliszko, mimo podeszłego już wtedy wieku, był jak zawsze klasowo czujny. Tak, my naprawdę godziliśmy w podstawy marksizmu i pod pozorem tak zwanej Science Fiction sączyliśmy w młode, rówieśnicze umysły zdrowy antysocjalistyczny jad. A najważniejsze było, że robiliśmy to zupełnie bezwiednie.

Dzisiaj to strasznie poważnie brzmi, że polska SF była taka albo taka, że kontestowała, dążyła, wyrażała… Jedni mówią to z dumą, uzasadnioną zresztą, inni, bo zdarzają się i tacy, szyderczo i lekceważąco. Cóż, prawda była taka, że byliśmy, jacy byliśmy, ale pisać chcieliśmy dla samego pisania i nie uważaliśmy Science Fiction za cokolwiek więcej niż Science Fiction. Zaczęło się od tego, że po prostu wymyślaliśmy historie. Historie dla rzeszy podobnych nam czytelników i dla siebie samych, historie, które miały zabawić, odstresować, skłonić do zadumy, no, także coś tam powiedzieć ważnego, ale to przy okazji. Nie sadziłem się − ani moi koledzy − na fantastyczno naukową „Dziadów część III”, na pogardzaną przez środowisko literackie „publicystykę” ani żadne inne, jak to się wtedy topornie ujmowało, „głębsze treści”. Pisarska samoświadość przyszła potem. Na początku, w czasach, z których pochodzą zebrane tu teksty, była tylko jedna zasada − a właściwie, Zasada − której przestrzegaliśmy: to ma być nowe. Oryginalne, własne − prawdziwe, a nie powtórzone po kimś.

Do dziś mogę powtórzyć za bardzo modnym w owych czasach Stachurą: „I tego trzymać się trzeba”.

Rafał A. Ziemkiewicz

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych