Premiera DVD Jennifer Beals w filmie NOC TYGRYSÓW nasza RECENZJA

Jennifer Beals w filmie "Noc tygrysów"
Jennifer Beals w filmie "Noc tygrysów"

Znacie wszyscy ten rodzaj opowieści, każdy w życiu obejrzał przynajmniej jedną. Występuje w różnych wersjach – ponurych i wstrząsających jak „Festen” albo kolorowo-nostalgicznych jak amerykańskie komedie o szkolnych spotkaniach po latach. Wesele, impreza rodzinna, dwudziesta rocznica balu maturalnego, spotkanie przyjaciół po latach – idzie o to, by zebrać z takiej okazji w jednym miejscu bohaterów związanych na różne emocjonalne sposoby, a potem rozegrać między nimi psychodramę (gdzieś na innym biegunie tego narracyjnego chwytu mamy dramat Wyspiańskiego, który był także wehikułem politycznym i historycznym).

Film kanadyjskiego debiutanta Terry’ego Milesa „Noc tygrysów” pokazywany dwa lata temu na festiwalu w Toronto (recenzje były pochwalne) czerpie właśnie z takich inspiracji (tu akurat nie mówię o Wyspiańskim). Oto „rodzina na skraju załamania nerwowego” spotyka się na smutnym wieczornym party by pożegnać jeden ze swych filarów – Jack następnego poranka ma zgłosić się do więzienia i odsiedzieć 5 lat. Żaden z niego wielki bandzior czy król gangsterów – stanął w obronie gwałconej kobiety i przekroczył granice obrony koniecznej zabijając napastnika.

Jack ma dwóch braci i adoptowaną siostrę Karen. Wokół tego twardego jądra rodziny mamy jeszcze krąg kochanek i przyjaciółek który także pojawi się na pożegnalnej imprezie. Zgodnie z regułami gatunku dojdzie więc do licznych wyznań komplikujących sytuację między bohaterami, a w punkcie kulminacyjnym – do wyrzucania z siebie emocji i rodzinnych tajemnic.

Nie byłoby o czym mówić, gdyby nie aktorzy, przede wszystkim zaskakująco dobra Jennifer Beals jako Melanie - żona Jacka. Gwiazda „Flashdance” (znana też z dobrej roli w „Bagnie Los Angeles” u boku Denzela Washigtona) od pierwszej sceny filmu, w której widzimy ją w sklepie muzycznym, daje lekcję dobrego aktorstwa. Zresztą w ogóle „Noc tygrysów” stoi świetnymi żeńskimi rolami, bo i Lauren Lee Smith (Karen), i Kathleen Robertson (gra ową uratowaną przez Jacka kobietę) przykuwają wzrok, kiedy tylko pojawiają się na ekranie.

Panowie zdają się w tym towarzystwie nijacy i bezbarwni – poza grającym irytującego reżysera i kobieciarza Tyghem Runyanem. Kobiety cierpią w tym filmie najbardziej, mężczyźni zaś zachowują,jakby do końca nie mieli świadomości, że głęboko je ranią. Całe to towarzystwo zdaje się wyjęte z jakiejś skandynawskiej sztuki teatralnej albo z filmów Wesa Andersona – nie są może tak ostentacyjnie pokręceni jak u tego ostatniego, ale z pewnością zwyczajni też nie są.

„Noc tygrysów” to małe kino próbujące mówić o dużych sprawach, film nakręcony za bodaj pół miliona kanadyjskich dolarów. Tzw. „produkcja festiwalowa”, ale na szczęście nie tonąca w otchłani artystycznego bełkotu. Kto jest ciekaw jak wygląda ambitne kino obyczajowe powstające z dala od Hollywood, ale i z dala od Europy, może po obraz Milesa sięgnąć bez obaw.

Było już wiele filmów o ludziach którzy krzywdzą się nawzajem, bo nie potrafią ze sobą żyć. Ten wyróżnia się tym, że opowiada o nich bez histerii. Nie wszystko jest w nim udane (mamy na ekranie przynajmniej jedną postać, o której nie wiadomo właściwie jaką ma pełnić rolę), można kłócić się o to, czy w drugiej części reżyser królikami z kapelusza nie ułatwił sobie zanadto sprawy. Ale przede wszystkim „Noc tygrysów” przypomina, że żeby zrobić kawałek ciekawego kina wystarczy kawałek przyzwoitego scenariusza, paru dobrych aktorów i facet za kamerą, który im nie przeszkadza. Czy ktoś mógłby przełożyć tę zasadę na język polski? Paru naszym twórcom bardzo by się przydała.

Piotr Gociek

„Noc tygrysów” (A Night For Dying Tigers), reż. Terry Miles, wyst. Jennifer Beals, Gil Bellows, Lauren Lee Smith, Kathleen Robertson, Tygh Runyan i inni, Kanada 2010, dystr. w Polsce Monolith, premiera DVD 18 października 2012.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych