Dziś premiera POLITYCZNA HISTORIA USA tom 1 Uzbrojona demokracja PIOTR ZAREMBA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Dziś do księgarń trafia książka Piotra Zaremby „Uzbrojona demokracja. Theodore Roosevelt i jego Ameryka”. Jest to pierwszy z wielu tomów politycznej historii USA od roku 1900. Autor ma już gotowe trzy dalsze. Książkę wydało wydawnictwo Neriton, specjalizujące się w pracach historycznych.

Jak wyjaśnia Piotr Zaremba:

Rozpoczynam opowieść w roku 1900, kończę w 1912. Ameryka pozostawała wtedy w cieniu niezwykłej postaci - Theodore’a Roosevelta, prezydenta z przypadku, który po prawie ośmiu latach rządów zostawił państwo Williamowi Taftowi, a potem próbował wrócić do władzy. Był uosobieniem dążenia swego narodu do- wielkości, ale też poszukiwania sprawiedliwszego modelu społecznego. Człowiekiem ambitnym do szaleństwa, czasem małostkowym, a czasem wybitnym. Chciał aby amerykańska demokracja stała się bardziej „uzbrojona”. Dla sprostania wyzwaniom zewnętrznym, ale i pilnowania zasad wspólnego dobra u siebie.

Gdy 30 kwietnia 1889 roku w Metropolitan Opera House w Nowym Jorku świętowano 100 rocznicę inauguracji George’a Washingtona, zauważono niestarego mężczyznę, który stojąc pośród rówieśników gestykulował, mówił charakterystycznym falsetem i pokazywał na sufit. – To młody Roosevelt zaprasza swoich towarzyszy w podróż do gwiazd – zauważył ktoś.

Czy Amerykanie przyjęli to zaproszenie?”

Dzięki uprzejmości wydawcy i autora prezentujemy rozdział wykładający podstawową myśl książki:

PIOTR ZAREMBA "UZBROJONA DEMOKRACJA. THEODORE ROOSEVELT I JEGO AMERYKA" (fragment)

Pochmurny wieczór 3 marca 1909 roku zapowiadał w stolicy złą pogodę. W obszernej sali jadalnej Białego Domu spotkały się na kolacji dwa małżeństwa: Theodore i Edith Roosevelt oraz William Howard i Irene Taft. Nie było wystawnie. Zresztą, Biały Dom w sennej mieścinie Waszyngton był wówczas zaskakująco skromnym budynkiem, a w jego ogrodach jeszcze wypasano krowy hodowane dla prezydenta USA. Ostatnią, nazwaną Pauline Wayne, podaruje Taftowi kilka miesięcy później senator z Wisconsin, Isaac Stephenson.

Dla obu par był to przełomowy moment. Roosevelt, krzepki, energiczny mężczyzna w binoklach skrywających ślepotę jednego oka, miał następnego dnia przestać być szefem wielkiego państwa. Namaszczony przez niego na następcę Taft, pyzaty, zbyt masywnej postury, szykował się do złożenia prezydenckiej przysięgi. Ta wymiana ról pomiędzy dwoma wąsatymi republikanami następowała teoretycznie w najlepszej harmonii. A jednak nie było miło.

Elihu Root, także zaproszony jako przyjaciel domu pełen gorących uczuć do odchodzącego gospodarza, do niedawna sekretarz stanu, pochlipywał. Ale czuło się napięcie, które przesłaniało melancholię typową dla takich rozstań. Jego głównym źródłem była pani Taft, która – zawsze niechętna Rooseveltowi – raczyła jego żonę opowieściami, co zmieni w wystroju budynku i kogo z personelu zwolni.

Roosevelt i Taft próbowali ratować sytuację dowcipami, jak to mężczyźni, ale coś dusznego wisiało w powietrzu. W późniejszych godzinach rozpętała się burza z piorunami. Historycy lubiący symboliczne sekwencje, traktują ją jako zapowiedź tego, co miało i musiało się, jak w greckiej tragedii, zdarzyć. I nie chodziło tu tylko o ambicje, choć może poprzedni lokator Białego Domu nie potrafił poradzić sobie z odejściem, a nowy miał kłopot z okazaniem mu uległości, choć to właśnie jemu zawdzięczał urząd.

Theodore Roosevelt był erudytą, nie tylko czytał, lecz także pisał historyczne książki, a nawet zajmował się recenzowaniem dzieł literackich – po odejściu z urzędu będzie zastanawiał się, czy nie stanąć na czele sławnego uniwersytetu harwardzkiego, którego był absolwentem. Zarazem uprawiał amatorsko pięściarstwo – to przez nie stracił wzrok w lewym oku. Co więcej, gdy w młodości był członkiem nowojorskiej legislatury, pokazał, co potrafi: kiedy pewien demokrata próbował wyśmiewać jego głos i gestykulację, republikanin Roosevelt bez wahania zdzielił go pięścią, powalając na ziemię.

Roosevelt był uosobieniem wigoru, ale i brutalnej bezceremonialności, typowej dla ówczesnej Ameryki. Taft – układny otyły prawnik – różnił się od niego. W tym wciąż jeszcze bardzo pierwotnym świecie ponad siłę musiał stawiać grę z otoczeniem, ratować się żartami. Ale styl tych żartów, wychodzących z ust człowieka kulturalnego, pochodzącego z kulturalnej rodziny, także pokazywał szczególny klimat młodego kontynentu.

Oto, kilka lat wcześniej, senator z Nowego Jorku, uwikłany po uszy w biznes Chauncey M. Depew poklepuje Tafta po dużym brzuchu. „Jak je nazwiesz, kiedy przyjdzie na świat? – sili się na dosadny żart, jak to polityk wobec polityka. Zagadnięty znajduje natychmiast odpowiedź: – Jeśli to będzie chłopiec, nazwę go Will. Jeśli dziewczynka – Theodora [aluzja do Roosevelta]. Ale jeśli okaże się, że to tylko wiatry, nazwę je Chauncey”.

Ta scena doskonale oddaje ducha amerykańskiej polityki, choć o polityce nie ma tu ani słowa. To teatr, ale dość jarmarczny, szybki refleks i skojarzenia podszyte wulgarnością. Raniące tak, aby do końca nie zranić. Jak między dziećmi w szkole.

A jednak wojna między Rooseveltem a Taftem okaże się wojną serio, o kierunki rozwoju państwa, o kształt społeczeństwa. Mówiono, że w Europie XX wiek zaczął się wraz z wybuchem I wojny światowej. Ale w Stanach Zjednoczonych początkiem nowych czasów był mniej więcej rok 1900. To około tej daty, rok czy dwa lata wcześniej, zaczęła się kariera USA jako światowego mocarstwa, patrzącego dalej niż plaże na wybrzeżach obu oceanów.

Mniej więcej w roku 1900 zakończył się też okres, który pisarz Mark Twain nazwał nie bez ironii Gilded Age – wiekiem pozłacanym. Czas stabilizacji po tym, jak w roku 1876 rząd federalny zaniechał wojskowej okupacji Południa. Czas nieskrępowanego rozwoju, ale i brutalnego pragmatyzmu. Wielkiej biznesowej przygody. Ale też lekceważenia publicznej służby.

Zgodnie z prawidłowością dziejów Stanów Zjednoczonych przyziemną krzątaninę zastępowało, niczym w cyklu koniunkturalnym, moralne ożywienie. Więc w pierwszych latach XX wieku zaczął się znów, jak w czasach walki z niewolnictwem, pęd ku reformom. Jego katalizatorem stały się warunki ekonomiczne, ale i naturalne cechy demokratycznego społeczeństwa ryzykantów, którzy wprawdzie nie przestali wierzyć w amerykański mit, ale wreszcie zaczęli się niepokoić, a w niektórych przypadkach – mieć wyrzuty sumienia.

Uosobieniem obu tendencji – ku imperializmowi i ku reformom – stał się Roosevelt, jeden z gigantów tamtej epoki. Był punktem odniesienia zarówno wówczas, gdy pełnił urząd prezydenta, jak i jako wielki nieobecny, a także gdy próbował wrócić z hukiem na scenę.

Taft, przez lata wierny współpracownik, a nawet przyjaciel Roosevelta, wyrósł z kolei – odrobinę z przypadku – na głównego obrońcę tradycyjnego modelu państwa. Na ich zażartej batalii wygra ten trzeci: demokrata Thomas Woodrow Wilson. Zaś jej emocje pokażą, że demokracja nie kłóci się ani z wielkimi namiętnościami, ani celami. Choć Alexis de Tocqueville pisał o niej w poprzednim stuleciu z perspektywy starej i zarozumiałej Europy, że nie sprzyja wielkości. (...)

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych