Pokolenie Legionów ONI WYWALCZYLI WOLNĄ POLSKĘ Roman Starzyński

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
mat. prasowe IW Erica
mat. prasowe IW Erica

Wspomnienia najstarszego z braci Starzyńskich – Romana, "Cztery lata wojny w służbie Komendanta. Przeżycia wojenne 1914–1918" (IW Erica 2012), to książka wyjątkowa. Opowiada o młodym człowieku, idealiście oddanym idei niepodległościowej idącemu na wojnę wbrew swojemu słabemu zdrowiu. Poznajemy go od lat jego wczesnej młodości w zaborze rosyjskim, śledzimy jego losy w Krakowie, a potem na froncie. Obserwujemy jak dojrzewa intelektualnie i politycznie. Widzimy jaki wpływ wywiera na niego postać Komendanta – Józefa Piłsudskiego.

"Cztery lata wojny w służbie Komendanta" jest nie tylko świetnie napisana (autor był polonistą z żyłką dziennikarską), ale też skrzy się nazwiskami, które wpływały na polską politykę i społeczeństwo przez następne kilkadziesiąt lat, np. jednym z jego nauczycieli był młody student – Marian Falski (późniejszy twórca najsłynniejszego polskiego elementarza), o Szefie Sztabu Generalnego (Stachiewicz) czy Komendancie Policji Państwowej (Zamorski) nie wspominając. Można zaryzykować stwierdzenie, że właśnie w Legionach tworzyły się przyszłe elity Drugiej Rzeczpospolitej.

Dzięki Instytutowi Wydawniczemu ERICA zamieszczamy fragmenty tej niezwykłej książki. Zacznijmy od słów, które mogłyby być manifestem pokolenia Legionów.

  • PRZEDMOWA

Pokolenie nasze nie może skarżyć się na brak wrażeń. Przeżyło Wielką Wojnę, uczestniczyło w szeregu rewolucyj i przewrotów, przetrwało kryzysy polityczne i gospodarcze, widziało wiele i wiele się nauczyło. W Europie nazwano je pokoleniem „Kombatantów”, które z tytułu zasług poniesionych dla swego kraju ma prawo decydować o jego losach. Nic więc dziwnego, że rządzi ono we Włoszech, w Polsce, w Niemczech, domaga się władzy we Francji…

Jednakże pokolenie to nigdzie nie przeżyło tylu przemian, co w Polsce. „Urodzone w niewoli, okute w powiciu” wychowywało się patrząc na krew i łzy bezbronnego społeczeństwa, wierzącego, że jedynie „pracą organiczną” można uratować imię narodu coraz bardziej przystosowującego się do noszenia obroży. Pokolenie to od dzieciństwa odczuwało przemoc wroga w obcej szkole i podświadomie „rozdrapywało rany polskie, aby się nie pokryły błoną podłości”. Gdy tylko nadarzyła się sposobność – wystąpiło do walki: najprzód o szkołę polską, później o sprawiedliwość społeczną, wreszcie o niepodległość narodu.

Toteż gdy przyszła „chwila osobliwa”, a „od krakowskiego gościńca zabrzmiał złoty róg” Komendanta Piłsudskiego – pokolenie to „rzuciło na stos swój życia los”, aby przynajmniej zaznaczyć wolę narodu do życia i bytu niepodległego, jeśliby jeszcze tym razem niepodległości nie udało się zdobyć.

Jako kilkunastoletni chłopcy wypowiedzieliśmy wojnę Rosji: najprzód drogą biernego oporu przeciw szkole rosyjskiej, później biorąc czynny udział w walce zbrojnej. Jako młodzieńcy walczyliśmy orężnie z Rosją, a równocześnie broniliśmy przed Austrią niezależności Legionów i prawa do własnego wojska. Jako doświadczeni żołnierze przeciwstawiliśmy się „niezwyciężonej” armii niemieckiej i poprzez obozy jeńców i internowanych, poprzez podziemia P.O.W. dotrwaliśmy chwili, gdy gołymi rękami można było rozbrajać żołnierzy niemieckich.

Nic więc dziwnego, że wśród nas zrodziła się ta „najdumniejsza”, jak ją nazwał Komendant, pieśń I Brygady, która najlepiej bodaj charakteryzuje nasze pokolenie. A pokolenie to można nazwać najszczęśliwszym spośród wszystkich pokoleń Polski, co najmniej od dwóch stuleci, bo przeżyło ono wszystko od mroków najstraszniejszej niewoli aż do jutrzenki wolności, która zaświtała pełnym blaskiem odzyskanej własnym wysiłkiem niepodległości.

Dlatego obowiązkiem naszego pokolenia jest przekazanie następcom tego wszystkiego, cośmy widzieli, cośmy przeżyli, w czym braliśmy udział jako żołnierze i wykonawcy idei Komendanta Piłsudskiego.

Tymczasem szeregi nasze powoli topnieją. Odchodzą najszlachetniejsze postaci naszego pokolenia, zabierając do grobu swe wspomnienia z czasów walk o niepodległość narodu. Toteż gen. Tadeusz Kasprzycki[1] wzywa rzeszę kolegów do przekazania swych doświadczeń następnym pokoleniom. Staję na rozkaz i jako jeden z szarych żołnierzy I Brygady oddaję do druku swe przeżycia z lat „górnych i chmurnych”. Praca moja nie ma charakteru pamiętników, bo częściowo tylko pisana była pod bezpośrednim wrażeniem wypadków, nie ma też charakteru wspomnień, gdyż oparta została na ścisłych notatkach, dzień po dniu prowadzonych w czasie pobytu na froncie. A więc są to po prostu – przeżycia wojenne.

Wychodząc na wojnę wziąłem ze sobą notes, w którym codziennie zapisywałem ważniejsze zdarzenia życia żołnierskiego. Notatki te robiłem podczas pobytu w polu, a gdy znajdowałem się na tyłach, spisywałem na podstawie tych notatek pamiętniki.

W roku 1915 w czasie kuracji w szpitalu w Rabce spisałem pamiętniki z lat 1914/15, w roku 1916 w czasie pobytu w Kozienicach uzupełniłem je wypadkami z roku 1916, wreszcie w roku 1917 w czasie pobytu w obozie internowanych w Beniaminowie spisałem wypadki z roku 1917.

W ten sposób powstały moje pamiętniki wojenne, które uzupełniłem wspomnieniami z czasów przedwojennych oraz z czasów po rozbiciu Legionów. Całość opracowałem w latach 1922–1924; praca ta przeleżała kilka lat w biurku. Dziś przerobiłem ją pod względem stylistycznym nie zmieniając treści, którą oddaję w ręce czytelnika w tej formie, w jakiej ująłem ją w swoim czasie. Nie prostuję błędów, nie koryguję poglądów pozostawiając je w nieskażonej postaci, jaką nadałem wypadkom w chwili, gdy je bezpośrednio przeżywałem.

W przeciwieństwie do innych prac tego rodzaju nie daję map ani szkiców, gdyż jako podoficer i młodszy oficer rzadko się nimi posługiwałem, nie daję również fotografii, bo zbiór moich fotografii zaginął na froncie w roku 1916, a inne były już wielokrotnie reprodukowane.

Roman Starzyński

  • ROZDZIAŁ I

W pierwszych dniach grudnia 1909 r. około północy z lokalu „Spójni”, stowarzyszenia akademickiej młodzieży postępowej w Krakowie, mieszczącego się wówczas w Rynku 9, wyszło dwóch akademików i mimo mroźnej nocy, brodząc w śniegu, wielokrotnie okrążali Rynek żywo o czymś rozprawiając.

Jeden z nich, starszy, przekonywał młodszego, młodszy słuchał uważnie z zaciekawieniem czy z niedowierzaniem.

Śnieg padał i wielkimi płatami kładł się na jesiennych, wiatrem podszytych paltach akademickich i słał się pod nogami w coraz to grubsze warstwy. Zegar z wieży Mariackiej wydzwaniał kwadranse, hejnał oznajmiał godziny, a dla nich czas nie istniał. Krążyli po Rynku na nic nie zważając.

Starszy mówił o konieczności przystąpienia do realizacji czynnej hasła niepodległości, o potrzebie przygotowywania się do wystąpienia orężnego, o konieczności szkolenia kadr powstańczych, o możliwości studiowania sztuki wojennej. Młodszy nie negował potrzeby walki, nie widział jednak możliwości „rzucania się z motyką na słońce”. Walkę traktował jako obowiązek, jako nakaz tradycji narodowej, ale obecnie po krwawym stłumieniu rewolucji 1905 r., w okresie szalejącej reakcji i upadku ducha w społeczeństwie Królestwa, nie widział możliwości podjęcia walki orężnej. Na razie trzeba przygotować grunt pod względem politycznym, trzeba przekonać opinię społeczną, obudzić ducha, psychicznie przygotować wolę czynu, a później dopiero przystąpić do prac technicznych, wojskowych. Starszy twierdził, że prace te muszą iść równolegle, że ktoś musi wreszcie dzieło rozpocząć i kadry instruktorskie przygotować. Wojny bez przygotowania prowadzić nie podobna, a my nie znamy dnia ani godziny, kiedy przyjdzie odpowiednia chwila. Przed rokiem podczas konfliktu Austrii z Rosją z powodu aneksji Bośni i Hercegowiny zdawało się, że lada chwila wojna wybuchnie i zastanie nas zupełnie nieprzygotowanych. Pokój w Europie nie jest trwały, lada moment może powstać nowy zatarg międzynarodowy, w którym zaborcy nasi znajdą się na przeciwległych frontach, a my będziemy musieli wyzyskać go dla naszych celów. Wojna wisi w powietrzu, rywalizacja Austrii z Rosją na Bałkanach jest zbyt silna, aby konflikt między tymi państwami mógł być zażegnany w drodze dyplomatycznej. Młodszy godził się z zasadą szkolenia kadr oficerskich, ale osobiście, nie mając ambicyj wojskowych, gotów był każdej chwili pójść jako szeregowiec, nie potrafił się jednak zainteresować na tyle studiami wojskowymi, aby się im poświęcić nie mając w tym kierunku żadnego pociągu.

Śnieg padał, a oni, pochłonięci dyskusją, nie zwracali nań uwagi. Dopiero, gdy hejnał z wieży Mariackiej zwiastował trzecią po północy, zorientowali się, że czas pójść do domu.

Chociaż z górą 25 lat minęło już od tej chwili, jakże żywo scena ta tkwi w pamięci! Bo starszym spośród dwóch akademików był Stanisław Rouppert, słuchacz IV roku medycyny, a młodszym byłem ja, „świeżo upieczony” słuchacz I roku filozofii. Dyskusja, którą wówczas toczyliśmy, bardzo mię przejęła, mimo że zagadnienia, które poruszaliśmy, nie były mi obce. Od dziecka wierzyłem, że kiedyś „wybije godzina powstania”, w którym naturalnie wezmę czynny udział. Matka moja, śp. Jad­wiga z Lipskich, od najmłodszych lat wychowywała mię w tym duchu. Przygotowując mię osobiście do szkół uczyła historii Polski, wpajała kult bohaterów powstań narodowych, a przede wszystkim jako najstarszemu synowi dała imię Roman, które nosił Jej ojciec, uczestnik powstania 1830 r. oraz Jej najstarszy brat, który jako 15 letni uczeń kl. 5 gimnazjum w Pińczowie poszedł i zginął w powstaniu 1863 r. Toteż w swej dziecinnej wyobraźni widziałem siebie jako ich następcę, który jak oni będzie walczył z powodzeniem lub bez powodzenia.

Będąc najstarszym z braci miałem jednak tyle rozsądku, że przy obcych nigdy o tym nie mówiłem. Natomiast brat mój młodszy, Mieczysław, który przysłuchiwał się nieraz, jak matka opowiadała mi o rozbiorach Polski, brał to bardziej bezpośrednio i po jednej z takich lekcyj, gdy wyszliśmy na podwórze, aby jak zwykle bawić się w piasku z córką mieszkającego w tym domu oficera rosyjskiego Wierą, oświadczył nagle, że więcej się z nią bawić nie będzie, „bo wyście nam ziemię zabrali”. Na próżno Wiera zapewniała, że ona bawi się swoim piaskiem, a naszego piasku nie ruszała, brat mój pozostał nieugięty i na zabawę z Wierą godzić się nie chciał. Sprawa oparła się o matkę Wiery, która też matce naszej zwróciła uwagę na niebezpieczeństwo wychowywania dzieci w tym duchu. Nie miało to oczywiście żadnego wpływu na dalsze nasze wychowanie. Toteż szkoła rosyjska, do której oddano mnie w roku 1899, miała we mnie od początku zdecydowanego wroga. Na ogół zachowywałem się i uczyłem dobrze, toteż nigdy karany nie byłem. Raz tylko „pedel” Aleksander Aleksandrowicz Macenko ukarał mię godziną aresztu za „polskij razgowor w koridorie”. Dumny byłem z tej godziny „kozy” i nigdy nawet z kolegami Rosjanami po rosyjsku nie rozmawiałem. Wychowawców swoich Kriczków, Czajków, Macenków nienawidziłem nie wyłączając nawet nauczycieli języka polskiego i religii. Język polski początkowo wykładany był po rosyjsku, a nauczyciel ucząc nas pisowni stale wołał „pieriewodi na russkij”, co mnie do pasji doprowadzało, a prefekt wykładał wprawdzie po polsku, ale takim językiem: „ty (tu następowało nazwisko stale po rosyjsku wymawiane np. Starżynskij) taki owaki, po dachach chodzisz, gołębie łapiesz, ja tobie jedynicę z wnimanija postawię”.

Nic więc dziwnego, że naukę w szkole traktowałem jak ciężkie roboty. Kupowałem sobie polskie podręczniki matematyki i nauk przyrodniczych i w domu przyswajałem sobie polską terminologię. Z biblioteki szkolnej nie korzystałem, książek rosyjskich nie czytałem. Zaczytywałem się natomiast trylogią Sienkiewicza, powieściami z epoki napoleońskiej Gąsiorowskiego, „Popiołami” Żeromskiego. (...)

W roku 1904, gdy byłem w kI. IV, starszy mój kolega i korepetytor, Roman Markiewicz, wprowadził mnie do tajnej Organizacji Młodzieży Narodowej. Byłem dumny, że nareszcie biorę udział w „spisku”. Kiedy jednak przyjrzałem się bliżej organizacji, rozczarowałem się do tej roboty. Wydawało mi się, że organizacja tajna może mieć tylko jeden cel – odzyskanie niepodległości. Tymczasem o tym nie było mowy. Było to raczej kółko samokształcenia, w którym zajmowano się historią Polski i to w bardzo popularnym zakresie (,,24 obrazki”), którą ja znałem dokładniej. Wykłady prowadził jeden ze starszych kolegów, który sam historię znał słabo, toteż nieraz musiałem go poprawiać. Czułem, że w organizacji czegoś brak. Z Warszawy przyjeżdżali czasem studenci, którzy nie wnosili jednak ducha walki z zaborcą, mówili o konieczności „utrzymania” stanu posiadania narodowego, o walce z socjalistami, z żydami, ale nie o walce z zaborcami.

Dopiero demonstracja zbrojna na Grzybowie jesienią 1904 r. zrobiła na mnie silniejsze wrażenie. Od tej chwili nabrałem szacunku dla socjalistów, do czego przyczynili się również trzej najbliżsi mi koledzy szkolni: Eugeniusz Jeleniewski, Jerzy Roszczycki i Gustaw Frydberg, z których pierwszy był członkiem Związku Młodzieży Socjalistycznej, a dwaj pozostali sympatykami Z.M.S. Toteż, gdy po strajku szkolnym nastąpił rozłam w O.M.N., byłem jednym z pierwszych, którzy wraz z Romanem Markiewiczem wystąpili z O.M.N. i wspólnie z kolegami z Z.M.S. założyli w Łowiczu – Związek Młodzieży Postępowej.

Jeszcze przed strajkiem szkolnym życie organizacyjne na terenie szkoły realnej w Łowiczu było silnie rozwinięte. Prócz wspomnianych wyżej dwóch organizacyj ideowo-politycznych istniała „Samopomoc Koleżeńska” i „Sądy Koleżeńskie”. Wprawdzie i do tych organizacyj nie należeli wszyscy koledzy, lecz były to organizacje szersze, na terenie których dobierano członków do organizacyj politycznych. Toteż grunt do strajku szkolnego był należycie przygotowany. Nadszedł wreszcie upragniony dzień, w którym jawnie wypowiedzieliśmy posłuszeństwo znienawidzonym władzom szkoły rosyjskiej.

31 stycznia 1905 r., gdyśmy przyszli rano do szkoły, o niczym innym się nie mówiło, jak o strajku szkolnym, który miał wybuchnąć w Warszawie, a podobno również w Piotrkowie i Pułtusku. Po pierwszej lekcji języka rosyjskiego, gdy chcieliśmy już wychodzić ze szkoły, koledzy z wyższych klas: VI i VII polecili nam czekać sygnału. O godzinie 11 ktoś zawołał „Wychodzimy”. W mgnieniu oka porwaliśmy tornistry i wybiegliśmy na korytarz. Szkoła zajmowała ogromny budynek poklasztorny, w którym od frontu mieściła się tylko klasa wstępna, inne klasy były w oficynie poprzecznej, kl. VII i VI na I piętrze, pozostałe klasy na parterze. Nasza klasa V znajdowała się w samym końcu korytarza, tuż obok pokoju nauczycielskiego („uczitielskoj”), a więc „terenowo” niekorzystnie położona. Mimo to zdołaliśmy wydostać się na podwórze razem z uczniami klas VI i VII. Młodszych kolegów zatrzymano.

Co do nas, to pędem wybiegliśmy na dziedziniec i przez frontowe wejście usiłowaliśmy wydostać się na zewnątrz. Wybiegło jednak zaledwie kilkunastu uczniów. Resztę zatrzymano zatrzaskując ciężkie drzwi dębowe od zewnątrz. Kolega mój, Jan Szretter, usiłował drzwi rozbić, ale bezskutecznie. W czasie tej czynności schwytał go inspektor Ławrentjew wołając ironicznie „Maładiec, Szretter, maładiec”. Został on potem wydalony ze szkoły z tzw. wilczym biletem. Tymczasem my, widząc, że nie wydostaniemy się przez główne drzwi, rzuciliśmy się do bocznego wyjścia, prowadzącego do prywatnych mieszkań inspektora i pedli. Tu znowu zagrodził nam drogę Ławrentjew. Koledzy, którzy już byli na ulicy, przyszli nam z pomocą. Jeden z nich, śp. Józef Kacperski, wybił szybę tornistrem, raniąc stojącego przy drzwiach inspektora. To zdecydowało o naszym zwycięstwie. Drzwi wyłamaliśmy i wybiegliśmy na ulicę, a połamawszy palemki szkolne udaliśmy się pochodem przez Stary Rynek (dziś Rynek Kościuszki) i ul. Podrzeczną (dziś ul. Piłsudskiego) do Progimnazjum Żeńskiego, mieszczącego się wówczas w gmachu teatru miejskiego.

W progimnazjum przerwaliśmy wykłady i uczennicom klas, znajdujących się na parterze, pomogliśmy wyskoczyć przez okna na ulicę. Następnie udaliśmy się do szkoły miejskiej, przerywając i tam naukę, a o godzinie 12, gdy młodsi koledzy wyszli na ulicę, powstrzymaliśmy ich od powrotu do szkoły. Po południu zwołany został wiec strajkującej młodzieży w jakimś nowobudującym się domu przy szosie do Arkadii. Gdy wracaliśmy z wiecu, natknęliśmy się na naczelnika powiatu Budiłowicza, który stojąc na Rynku kierował policjantami, mającymi rozkaz wyłapywania wszystkich uczniów, którzy nie mieli palemek na czapkach. Między innymi i ja dostałem się do „kozy’. Ponieważ areszt miejski nie mógł pomieścić wszystkich zatrzymanych, zebrano nas wszystkich w wielkiej sali Magistratu, gdzie Budiłowicz wygłosił do nas przemówienie wzywając do powrotu do szkoły. Zaznaczył ponadto, że każdy uczeń schwytany na ulicy bez palemki na czapce zostanie niezwłocznie aresztowany. Przemówienie swoje zakończył zwrotem dość niespodziewanym dla nas: „Wam zachatiełoś Polszi, a my iz Polszi sdziełajem Germaniju”.

W ten sposób w 14 roku życia stałem się zdecydowanym „rewolucjonistą”. (...)

Po ukończeniu oddziału realnego szkoły Konopczyńskiego w roku 1908 i zdaniu dodatkowych egzaminów z języków starożytnych, znalazłem się w roku 1909 w Krakowie celem rozpoczęcia studiów polonistyczno-historycznych, nie bardzo wiedziałem, w którą stronę się zwrócić.

Jako „realista” na Uniwersytecie Jagiellońskim nie znalazłem swych szkolnych kolegów, prócz jednego rolnika – Witolda Rabka, oraz znajomej mojej z czasów łowickich, Jadwigi Pogorzelskiej. Oboje należeli do postępowej „Spójni” i ten fakt raczej, a nie przekonania polityczne, zdecydował o moim przystąpieniu do tego stowarzyszenia.

W Krakowie były wówczas tylko dwa stowarzyszenia ideowo-polityczne, do których należeli Królewiacy: narodowe „Zjednoczenie” i postępowa „Spójnia”. Dwa pozostałe stowarzyszenia: demokratyczny „Związek Akademicki” i ludowa „Czytelnia Akademicka” były stowarzyszeniami czysto „galicyjskimi”.

Zapisałem się więc do „Spójni”, ale nie czułem się tam jak u siebie w domu. Wprawdzie koleżanki Kazimiera i Zofia Bujwidówny usiłowały stworzyć miłą atmosferę i nastrój koleżeński, ale bez większych rezultatów. „Spójnia” nie była bowiem stowarzyszeniem wyłącznie polskim. Należeli tu Rosjanie i Żydzi, którzy się do polskości nie przyznawali, byli Litwini i Ukraińcy. Wprawdzie przewodniczącym Zarządu był osobiście bardzo miły i powszechnie lubiany słuchacz IV roku filozofii, Witold Suchodolski, ale większość członków stanowili zwolennicy S.D.K.P.iL. oraz niewiele od nich różniący się zwolennicy lewicy P.P.S. na czele ze znanymi dziś działaczami komunistycznymi lub dygnitarzami Z.S.R.R., jak Stefan Heltman, Roman Jabłonowski, Julian Leszczyński, Eugeniusz Przybyszewski lub wieczny medyk, śp. Józef Kuć. A choć wielu z nich zerwało później z tym kierunkiem, jak Mieczysław Czarnecki, Jan Łazowski, Bolesław Mitkus, Roman Ciborowski, ale w owe czasy wszyscy byli jednomyślni.

Znalazłem się znowu w dobrze znanej mi z lat 1905–1907 atmosferze, rzekomo rewolucyjnej, kiedy to wszystkie partie socjalistyczne prześcigały się w „czystości” doktryny marxowskiej, „prawdziwej” klasowości i zwalczania istotnie świadomych, rewolucyjnych dążeń niepodległościowych, odsądzonej od czci i wiary frakcji rewolucyjnej P.P.S. Największą pogardą otoczone było w „Spójni” słowo „frak”, co znaczyło tyleż co „reakcjonista”, „pseudosocjalista”, zgoła „burżuj”. Zebrania i odczyty kończyły się stale „pryncypialną” dyskusją na temat scholastycznych różnic w programach i taktyce poszczególnych lewicowych partii politycznych, na temat takiego czy innego pojmowania „ewangelii” Marxa i materializmu historycznego. W jednym wypadku „esdecy” wszystkich autoramentów, „lewicowcy” i „bundowcy” szli ręka w rękę, gdy chodziło o „frakcję”, która nigdy nie mogła mieć racji. Dążenie do niepodległości uznawane było jako hasło „reakcyjne”, odciągające uwagę klasy robotniczej od walki klasowej o jej wyłącznie ekonomiczne interesy, rzekomo wymagające organicznego wcielenia Królestwa Polskiego do Rosji, „objawionego” przez Różę Luxemburżankę.

Nieliczni zwolennicy „frakcji” rzadko zabierali głos, ale gdy któryś z nich przemówił, to przemówienie odbijało swoją młodością, tężyzną, rozsądkiem od „ględzenia” młodocianych starców. Toteż od razu przylgnąłem do tej nielicznej garstki. Poznałem ich i zbliżyłem się do nich. I jeden z nich, wspomniany wyżej medyk, Stanisław Rouppert, w dość oględnej zresztą formie, zapoznał mię z robotą wojskową, prowadzoną już wówczas w Krakowie przez nieznany mi jeszcze z nazwy Związek Walki Czynnej. Drugi z tej grupy, również medyk, Kazimierz Sawicki, namówił mię do uczęszczania na odczyty działaczy frakcji rewolucyjnej P.P.S., których cykl organizowało właśnie „Zjednoczenie”. W tym samym bowiem czasie, gdy w „Spójni” rozwielmożniały się prądy, które z czasem przybrały nazwę „komunizmu”, w „Zjednoczeniu” powiał nowy duch. Zwolennicy Romana Dmowskiego, reprezentowani przez Romana Rybarskiego i Bohdana Winiarskiego, znaleźli się w mniejszości, a przewodniczącym „Zjednoczenia” został przedstawiciel „secesji”, reprezentujący nowy prąd w O.M.N. – Sławomir Czerwiński.

Nowy prezes zorganizował cykl odczytów działaczy niepodległościowych z N.Z.R. i P.P.S. frakcji rewolucyjnej, wśród których, o ile sobie przypominam, byli: śp. mecenas Kułakowski, Michał Sokolnicki, Leon Wasilewski, śp. Witold Jodko-Narkiewicz, Władysław Studnicki i inni.

Grupa niepodległościowa kolegów ze „Spójni” pilnie uczęszczała na te odczyty, zapoznające nas z dziejami walk rewolucyjnych ostatnich lat i szczegółami śmierci bohaterów walki o niepodległość: Montwiłła-Mireckiego, Stefana Okrzei, Henryka Barona, Kopisia i innych.

Na jednym z tych odczytów poznałem Tadeusza Szpotańskiego. Był on członkiem frakcji rewolucyjnej P.P.S., ale do „Spójni” nie należał. Uważał, że jeśli szukać terenu do pracy na gruncie akademickim, to raczej znaleźć go można w „Zjednoczeniu” niż w esdeckiej „Spójni”. Tadeusz Szpotański był tym, który pierwszy zwrócił mi uwagę na osobę „tow. Mieczysława”. Nie wiedziałem wówczas, kto to jest. On powiedział mi, że jest to twórca i kierownik Organizacji Bojowej, członek Centralnego Komitetu Robotniczego P.P.S. i wódz Polski rewolucyjnej. Nie powiedział mi jedynie, że jest on równocześnie duszą Związku Walki Czynnej.

Gdy wreszcie przyszła kolej na odczyt „tow. Mieczysława” sala była przepełniona. Wszyscy oczekiwali prelegenta z jakimś naprężeniem, które mimo woli i mnie się udzieliło. Nie wiedziałem, że na sali byli wszyscy ówcześni członkowie krakowskiego oddziału Z.W.C.

Wreszcie na salę wszedł szybkim, miarowym krokiem – oczekiwany prelegent. Jego postać z brodą, jaką wówczas nosił, stanowcze, pewne, choć łagodne spojrzenie spod krzaczastych brwi, akcent litewski, specjalny styl i sposób mówienia, ale przede wszystkim niezwykła siła, jaka biła z każdego słowa – przejmowała dreszczem. Tak sobie wyobrażałem wodzów powstania 63 roku, tak musieli wyglądać ci, którzy na swe barki brali losy narodu.

Słyszałem później wiele innych odczytów Komendanta, ale to pierwsze wrażenie pozostało na zawsze najsilniejsze, niezapomniane. Dzisiaj nie pamiętam już treści odczytu, pamiętam natomiast tę ciszę, jaka zapanowała na sali. Komendant mówił, a każde Jego słowo zapadało gdzieś w głąb duszy, gdyż czuło się, że mówi Człowiek, który nie słowem żyje, lecz czynem.

Komendant zawsze przy pierwszym zetknięciu wywierał od razu najsilniejsze wrażenie. Toteż i ja byłem odczytem tym oczarowany, zachwycony, zdecydowany na wszystko. Od tej chwili byłem przekonany, że obóz, który ma takich ludzi, musi zwyciężyć. Gdyby mi kto wówczas powiedział o istnieniu Z.W.C., ani chwilibym się nie wahał i niezwłocznie przystąpiłbym do pracy. Ale ja byłem na gruncie krakowskim człowiekiem nowym i nieznanym. Nikt mi też nic bliższego o organizacji nie powiedział, nie znałem jej nawet z nazwy, choć wiedziałem, że coś istnieje, co identyfikowałem wówczas z Organizacją Bojową P.P.S. (...)

(fragmenty książki Romana Starzyńskiego "Cztery lata wojny w służbie Komendanta. Przeżycia wojenne 1914–1918" zamieszczamy dzięki uprzejmości wydawcy, IW Erica)

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych