PREMIERA KINOWA Michaela Haneke chory film o miłości NASZA RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Jean-Louis Trintignant i Emmanuelle Riva (mat. prasowe Gutek Film)
Jean-Louis Trintignant i Emmanuelle Riva (mat. prasowe Gutek Film)

W zakresie formy i środków realizacji film Michaela Haneke „Miłość” jest bardzo prosty. W sferze emocjonalnej – to tortura. W sferze przesłania – prawdziwa bomba, którą wypada nazwać antychrześcijańską do szpiku kości. Austriacki reżyser wyrzuca za okno wszelką metafizykę, koncentrując się na fizycznym procesie umierania. Ten film męczy – bo taki jest jego cel. Chodzi o to, byśmy po długiej męczarni potraktowali jako wyzwolenie sugestię reżysera, że skrócenie czyjegoś życia jest usprawiedliwione. Żebyśmy zakrzyknęli: chcemy eutanazji! Oto jest naturalne rozwiązanie!

Żeby uwiarygodnić tę figurę przez dwie godziny epatowani jesteśmy wirtuozerią pary aktorów (Jean-Louis Trintignant i Emmanuelle Riva), którzy na naszych oczach przechodzą katusze – fizyczne i uczuciowe. Ona to staruszka dotknięta wylewem, częściowo sparaliżowana, skarżąca się na nieustający ból, on – to jej wieloletni mąż, który towarzyszy jej w tych chwilach, wspomaga, obdarza spojrzeniami pełnymi tyleż miłości, co rozpaczy.

„Miłość” budzi mój gwałtowny sprzeciw, bo nie toleruję tego rodzaju emocjonalnej manipulacji jaką jest film Hanekego.

Wyjaśnijmy: przy próbie opowiedzenia o sytuacjach granicznych (eutanazja, samobójstwo, aborcja, zabójstwo) chwytem często stosowanym przez autorów jest dowolne przesuwanie po emocjonalnej mapie słówka „ale”. Przesuwanie go tak długo, aż zostanie umiejscowione w miejscu pozwalającym na skuteczny emocjonalny szantaż. Oczywiście nie dotyczy to tylko dzieł mierzących się z eutanazją - wskazuję tu metodę, a nie temat. Na przykład: raczej trudno byłoby wykrzesać nam z siebie entuzjazm dla faceta, który nagle wychodzi na ulicę ze spluwą i zaczyna rozwalać osobników, których podejrzewa o to, że są źli. I tu pojawia się manipulacja słowem „ale”: „ale przecież zabili mu żonę”, „ale przecież policja nie chciała nic zrobić”, „ale te bandziory tak strasznie oszpeciły jego córkę” – i nagle, wciągnięci w mechanizm manipulacji zaczynamy się z samotnymi samowolnym mścicielem utożsamiać, dając mu na wszystko moralne przyzwolenie.

Zauważmy – Haneke także manipuluje nami ustawiając sobie wygodnie, pod tezę, słówko „ale”. I jest to metoda stale obecna w filmach o eutanazji: owszem, niby zabijać nie można „ale ona tak bardzo cierpi”, albo „ale on sam by tego chciał, gdyby mógł mówić”. U Hanekego pytanie jest postawione w najbardziej prowokacyjny ze sposobów: ale gdyby przyjąć, że zadanie komuś śmierci jest najwyższym aktem miłości? Cóż, pójdźmy konsekwentnie dalej – czyż nie oznaczałoby to, że Jezus chcąc okazać ludzkości miłość nie powinien aby wybić jej w całości?

Odcinając Miłość od jej sióstr (Wiary i Nadziei), Haneke jednocześnie okrutnie chybia. No bo właściwie niby dlaczego mielibyśmy się specjalnie przejmować cierpieniem i wyborami przedstawionej na ekranie pary, jeśli wszystko to ma wymiar jedynie fizjologiczny? Skoro chodzi tylko o to, czy jedna umęczona istota przestanie cierpieć wskutek działań innej umęczonej istoty, i w dodatku wszystko to nie ma absolutnie żadnego innego wymiaru: myślowego, religijnego; skoro celem owej prowokacji jest jedynie wspomniane już pytanie o mord jako akt miłości – to po co właściwie mamy oglądać ten film?

Piotr Gociek

"Miłość" (Amour), reż. Michael Haneke, wyst. Jean-Louis Trintignant i Emmanuelle Riva, premniera 2.11.2012, dystr. Gutek Film.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych