Ziemkiewicz o Frankensteinie. TYLKO U NAS

Literaturą rządzą dziwne przypadki. „Robinson Crusoe”, jedna z najsławniejszych powieści wszech czasów, nie powstałby, gdyby pod koniec XVII wieku pewien angielski inżynier nie udoskonalił dzwonu nurkowego. Dzięki temu zdołał wydobyć paręnaście skrzyń złota z wraku hiszpańskiego galeonu, spoczywającego u brzegów wesołej Anglii od czasów Wielkiej Armady; zysk, jaki wypłacił potem akcjonariuszom przedsięwzięcia, wyniósł 10 000 procent od wkładów. W londyńskim „city” wszystkim na widok takiej dywidendy wypadły gały, cała Anglia krzyknęła z pazerności gorączkowo rzuciła się na akcje powstających jak grzyby po deszczu „towarzystw wrakowych”, co, naturalną koleją rzeczy, skończyło się „bańką giełdową”, wielką spekulacją, krachem i serią bankructw, w których młody obiecujący makler Daniel Defoe wtopił nie tylko cały swój majątek, ale też sporo kasy klientów. I, ponieważ na giełdzie był po tym dożywotnio spalony, musiał zacząć zarabiać na życie jako pisarz. To były, swoją drogą, czasy... Próbuję sobie wyobrazić jak dziś ktokolwiek spłaca giełdowe długi z honorariów autorskich i tylko mnie śmiech pusty ogarnia.

Równie pokręcony związek przyczynowo-skutkowy legł u korzeni współczesnej fantastyki, i to w dwóch jej głównych odmianach: science fiction i fantastycznego horroru, który anglosasi określają mianem fantasy (to, co my nazywamy fantasy, to dla nich „sword and sorcery”, „magia i miecz”). Obie zawdzięczają swe powstanie parowym krosnom, bałaganowi w pracowni pewnego włoskiego profesora oraz koszmarnej, deszczowej pogodzie nad jeziorem genewskim w wakacje roku pańskiego 1816.

Parowe krosna, i, szerzej, cała rewolucja przemysłowa, w połączeniu z przestawieniem produkcji rolnej na hodowlę owiec, tak zwanym „wielkim grodzeniem” oraz masową migracją ludności do miast, podkopały dotychczasową potęgę brytyjskiej arystokracji. Jej dochody malały, a nikt oczywiście nie redukował stosownie do tego wydatków. Ludzie z zasady nie godzą się na obniżenie poziomu życia, do jakiego przywykli, choćby nie wiem jak oczywiste było, że żyją ponad stan; wystarczy popatrzeć, co dzieje się dziś w Zachodniej Europie, gdy któryś z rządów próbuje ograniczyć socjale. Koniec końców, wyznawane przez tę warstwę społeczną od wieków ideały zupełnie przestały pasować do czasów, w których co bardziej rzutki kupiec lub przemysłowiec, nie mówiąc o żydowskim bankierze, mógł bez nadmiernego ekspensu wykupić długi połowy Izby Lordów. Ze wszystkich atrybutów znaczenia w szybkim czasie pozostał rodowej arystokracji już tylko jeden: jej salony nadal ustanawiały mody. Tyle, że do głosu doszło w nich pokolenie, które swych czcigodnych ojców przyprawiać musiało o palpitacje serca.

Potomkowie podupadłych nagle arystokratycznych rodów, tak jak parę razy wcześniej i później w historii świata, upodobali sobie albowiem nastroje dekadenckie i mroczne. Chętnie kupowali płynące z kontynentu „miazmaty” rewolucji francuskiej, ale nie stawali się pod ich wpływem prawdziwymi społecznymi radykałami, tylko upozowanymi na takowych skandalistami. Szczególnie przypadła im do gustu stworzona przez francuskie oświecenie legenda ciemnego, okrutnego średniowiecza. Z tą różnicą, że o ile oświeceniowi twórcy tego mitu chcieli mrokami średniowiecza straszyć i w kontrapunkcie do nich głosić światło Rozumu - to dekadenckim arystokratom czarna wizja „mrocznych wieków” bardzo się spodobała. W taki sposób na przełomie XVIII i XIX stulecia szczytem mody stała się na salonach literatura, nazwana potem „powieścią gotycką”. Był to ni mniej, ni więcej, tylko zaczątek nowoczesnej fantasy, choć dzisiejszy fan nad „Zamczyskiem Otranto” Walpole’a, „Tajemnicami Udolpho” (też nazwa zamku) Radcliffe albo „Mnichem” Lewisa padłby z nudów; w owych czasach ludzie mieli mnóstwo czasu na czytanie i grube tomiszcza zapełnione rozwlekłymi dialogami tudzież deklamowanymi w nieskończoność monologami wewnętrznymi nikogo nie odstraszały.

Kto chce, niech poczyta - wymieniłem akurat te trzy powieści, bo zostały one przełożone na polski i wydane przed laty w serii fantastyki i grozy (zwanej nieoficjalnie „białą serią”) Wydawnictwa Literackiego. Kto nie chce, pojęcie o sprawie zyskać może z samych tytułów gotyckiego nurtu: w kółko pojawiają się w nich słowa „zamek”, „grobowce”, „klątwa”, „lochy” czy „klasztor”. Wśród ulubionych wątków królowało kazirodztwo, zemsta zza grobu, ukryte skarby wraz z ciążącym na nich przekleństwem i strzegącymi ich upiorami, czary, diabeł we własnej osobie i per procura, czyli w osobach opętanych, zazwyczaj pięknych kobiet, oczywiście drwiący sobie z usiłowań egzorcystów - i temu podobne. Autorzy gotyckich powieści swe fabuły, mroczne i dreszczem przejmujące (dziś, po zombich i szatkowaniu bliźnich piłami łańcuchowymi sprawiają one wrażenie dobrotliwych bajęd, ale swego czasu musiały robić wrażenie) obowiązkowo lokowali w średniowieczu, ale, jak już wspomniałem, nie było to średniowiecze, które miałoby cokolwiek wspólnego ze średniowieczem prawdziwym. Historiografia nie stała wówczas wysoko, rodziła się dopiero myśl, że historyk powinien rzetelnie badać archiwa i wykopaliska pod kątem ustalenia obiektywnej prawdy, zamiast, jak wcześniej, bajdurzyć o bohaterskich przodkach dla przysporzenia chwały panującemu domowi bądź znalezieniu dowodów słuszności wyznawanej ideologii. Co za tym idzie, o owej najciekawszej epoce w dziejach Europy nie wiedziano wówczas tak naprawdę nic. To co Wolter, Diderot i inni Encyklopedyści wysysali z palca, żeby odstręczało od monarchii i religii, dla kształtującej się właśnie duszy romantycznej było po prostu malowniczym bajerem. W taki sposób okrzepł i ustalił się na długo stereotyp „ciemnego średniowiecza”, ze skwierczącymi często-gęsto na stosach heretykami i niewinnymi ofiarami polowań na czarownice, z lochami inkwizycji, gdzie fanatyczni mnisi o surowych twarzach szarpać mieli rozpalonymi cęgami apetyczne ciała seksownych a omdlewających dziewic, i z pałacowymi komnatami wypełnionymi korowodami polityczno - miłosnych intryg w których nieustannie pracowały sztylety i trucizny. Właśnie za sprawą rodzącej się wówczas literatury popularnej ów idiotyczny, ale malowniczy schemat został tak głęboko wdrukowany w europejską świadomość, że tkwi tam do dziś, kpiąc sobie z ustaleń historyków. Taka cholerna, mitotwórcza siła w niej tkwi.

Jeśli jest dziś jakiś powód, by przekopywać się przez stronice tych grafomańskich w większości powieścideł, to taki, że nic lepiej nie pozwala wczuć się w nastroje ekipy, jaka w roku 1816 spędzała lato w pensjonacie „Villa Diodatti” nad Jeziorem Genewskim. Nie wiemy i nie dowiemy się już, ile osób się wówczas przez pensjonat przewinęło. W ogóle prawie wszystko, co wiemy zawdzięczamy wstępowi do drugiego wydania „Frankensteina” Mary Shelley; Ken Russel, który o owych sławnych wakacjach nakręcił film „Gothics” po prostu zdrowo popuścił wodze fantazji, acz w pełni trzymając się prawdopodobieństwa. W każdym razie trzon towarzystwa stanowili na pewno George Byron i Percy Bysshe po żonie Shelley, dwóch głośnych poetów; a głośni poeci zajmowali wówczas w sercach publiki to samo miejsce, co dzisiaj idole estrady. Obaj byli doskonałymi przykładami wyrodnych synów z arystokratycznych rodów, zbuntowanych, robiących na wszystkie strony dzieci i skandale, odurzających się na umór i puszczających z fantazją resztki kasy zgromadzonej przez pokolenia arystokratycznych przodków. Obaj wyróżniali się z tłumu podobnych sobie dziewiętnastowiecznych dzieci-kwiatów wielkimi talentami, obaj cieszyli się już wtedy znaczną popularnością - zwłaszcza w odniesieniu do Byrona użycie słowa „idol” jest jak najbardziej uzasadnione - i wreszcie, obaj mieli niebawem źle skończyć. Nie minęło sześć lat, jak Percy mało chwalebnie utopił się wypadłszy za burtę podczas szalonej wycieczki morskiej, a wkrótce po nim Byron pojechał na ochotnika oddać życie za niepodległość Greków, choć do końca życia nie krył, iż, jak przystało na arystokratę, nawet zdegenerowanego, uważa ich za śmierdzącą czosnkiem hołotę. Tak naprawdę Grecja i jej niepodległość głęboko mu zwisały, równie dobrze, a mniejszym zachodem mógłby się po prostu powiesić na lejcach, ale miał facet wyczucie własnej legendy - jedyny drobny zgrzyt, że nim zdążył podleźć jakiemuś Turkowi pod lufę, ukatrupiła go, mało romantycznie, pospolita czerwonka.

Czy ktoś zdziwił się, gdy napisałem, że znany pokoleniom romantyczny poeta Percy Bysshe nazywał się Shelley po żonie? I owszem, przyjęcie nazwiska pierwszej żony było jedną z jego obyczajowych prowokacji, zresztą z tych pomniejszych. Czego spodziewać się po facecie, który jako młodzian wysłany do szkół posłał pewnego dnia rodzicom list, że cznia serdecznie wszystkie ich normy i zasady, zamierza poświęcić życie „walce z królami i kapłanami”, Oxfordu ma wyżej uszu, zresztą właśnie go stamtąd wylano za ateizm, w związku z czym pieniądze, które dostał na czesne zużyje w rozsądniejszy sposób, a dla pokazania rodzicielom, gdzie ich ma, ożeni się z pierwszą dziewką służebną, jaką spotka w najbliższej knajpie. Co uczynił. Małżeństwo owo nie trwało zresztą długo, bo młody poeta szybko doprowadził Bogu ducha winną wiejską dziewuchę do samobójstwa. Zresztą drugie małżeństwo, ze wspomnianą już Mary Wollstonecraft Shelley, zawarł nie czekając nawet, aż pierwsza żona raczy mu tę drobną uprzejmość wyświadczyć.

Nie można się dziwić - Mary była córką niejakiego Williama Godwina, głośnego w całej Anglii anarchisty, wywrotowca i wariata (przy okazji autora deprawatorskiej, a uważanej przez niektórych za pierwszy kryminał powieści „Kaleb Williams”), oraz równie skandalizującej pre-feministki Mary Wollstonecraft (tu z kolei drobną obyczajową prowokacją było zachowanie przez córkę panieńskiego nazwiska matki). Córką, dodajmy, nieodrodną, więc przy swoich upodobaniach Percy po prostu musiał się zakochać w niej na zabój. Zwłaszcza, że choć miała dopiero piętnaście lat, już była w ciąży, co nie przeszkodziło jej zostać natychmiast jego kochanką.

Wiemy jeszcze o dwóch osobach, nieważnej i ważnej. Nieważną była niejaka Claire Clairmont, nieletnia kuzynka Mary, o której obecności w „Villa Diodatti” wiemy tylko dlatego, że lord Byron raczył był ją przy tej okazji albo krótko potem zbrzuchacić. Ważną natomiast niejaki John Polidori, z zawodu lekarz, od paru lat stanowiący nieodstępne towarzystwo Byrona. Bynajmniej nie dlatego, by sławny poeta trząsł się nad swym zdrowiem. Polidori swą medyczną wiedzę pożytkował w sztuce przyrządzania rozmaitych odurzających dekoktów, którymi towarzystwo zaprawiało się, gdy już kac gigant zmuszał je do czasowego odstawienia alkoholu.

Taka to była ekipa - jakby Jim Morrison i Jenis Joplin wraz z ich dworami w ostatnim stadium zaćpania. Poza wieczną balangą i kontestowaniem porządku społecznego, któremu zawdzięczali, że ich na tę balangę było stać, interesowało wszystkich tylko jedno: pisać literaturę jeszcze bardziej odjechaną niż ich życie i żyć w sposób jeszcze bardziej odjechany, niż ich pisanina.

To właśnie Mary miała zaproponować dla zabicia czasu konkurs, kto wymyśli lepszą opowieść grozy; twierdziła potem, że zainspirował ją sen. Ponieważ lało parszywie, pomysł został podchwycony. O dziwo, w konkursie nie wykazali się niczym specjalnym ani Byron, ani Percy. Natomiast Mary zaprezentowała towarzystwu opowiadanie, które potem rozwinęła w wydaną w 1818 roku powieść science fiction „Frankenstein, czyli Nowy Prometeusz” - powieść, którą tylko idiota by tu na moim miejscu streszczał, bo do dziś wszyscy ją znają, choć poza garstką masochistów nikt jej od lat nie czytał. Do tego stopnia, że nazwiskiem głównego bohatera i narratora powieści uparcie obdarza się dziś stworzonego przez niego, a w powieści bezimiennego, potwora.

Miasteczko Frankenstein, dziś zwane Ząbkowicami Śląskimi, od pewnego czasu usiłuje odwojować sobie historyczną zasługę, jakoby do napisania wiekopomnego dzieła zainspirowało panią Wollstonecraft Shelley właśnie ono. Istotnie, w kronikach miejskich Ząbkowic zapisano proces zakończony poćwiartowaniem i spaleniem grupy czarowników, których przyłapano podczas wykopywania na miejscowym cmentarzu trupów − jak zeznali oni, po stosownych operacjach skłaniających do mówienia − po to, aby przy użyciu trupich fragmentów sprowadzić na bogobojnych mieszczuchów zarazę. Roszczenia ząbkowiczan wydają się prawdopodobne, zważywszy, że opisywane tu towarzystwo uwielbiało podobne kawałki, Mary wspomina wręcz, że od nudy ratowały ich w Szwajcarii jakieś bliżej nieokreślone „niemieckie opowieści o duchach”, a „historya wielce prawdziwa” o niecnych profanatorach grobów z dobrego miasta Frankenstein miała wszelkie dane i dość czasu by rozejść się po jarmarkach całych Niemiec.

Inne, bardziej popularne domniemanie każe nazwisko tytułowego bohatera wywieść od zamku Frankenstein koło Darmstadt, skąd pochodził żyjący dobre sto lat wcześniej Johann Konrad Dippel − szalony fizyk, alchemik i czarownik, poszukujący przez całe życie eliksiru nieśmiertelności i ponoć często wykorzystujący do swych badań, ku przerażeniu okolicy, zwierzęce oraz ludzkie trupy. Bez wątpienia bywał on bohaterem jarmarcznych broszur i żona poety mogła o nim i jego pasjach przeczytać albo słyszeć podczas zwiedzania Niemiec. Możliwe zresztą, że słyszała i o procesie w dzisiejszych Ząbkowicach, i o Dipplu − cytowane sformułowanie „niemieckie opowieści o duchach” to jedyne, co na ten temat wiemy.

Tak czy owak, głównej inspiracji bez wątpienia dostarczył Mary kto inny. A mianowicie niejaki Luigi Galvani, włoski lekarz i fizjolog, który o pokolenie wcześniej zaprezentował eksperyment na tyle głośny, że nazwany jego imieniem. Bogiem a prawdą, owa „galwanizacja” była dziełem czystego przypadku - profesor po coś tam akurat gmerał w preparowanych stworzeniach i niechcący dotknął przygotowaną do sekcji zdechłą żabę jednocześnie dwoma przyrządami z dwóch różnych metali, a ta, choć zdechła, drgnęła. Osiem lat zajęło Galvaniemu docieczenie przyczyn tego fenomenu - w końcu skojarzył, że pomiędzy miedzią a cynkiem połączonymi z jednej strony jego ręką, a z drugiej martwą żabą, wytwarza się prąd elektryczny: kiedy użył butelki lejdejskiej, żaba zaczęła trzepotać odnóżami, jakby chciała dać nogę z własnego pogrzebu. Przez wiele lat zresztą doświadczenie to powtarzano w szkołach, dopiero niedawno uznano, że zmuszając dzieci do krojenia zdechłego płaza można by spaczyć młode osobowości i uniewrażliwić je na problematykę ekologiczną.

W roku 1816 nie istniały jeszcze prądnice ani akumulatory, a z maszyny elektrostatycznej i butli lejdejskiej prądu dawało się uzyskać akurat tyle, co do kieszonkowej latarki. Nie można więc było zweryfikować naukowych dociekań Erazma Darwina (dziadka sławnego Karola, twórcy teorii ewolucji), który w elektryczności chciał widzieć poszukiwaną od wieków „siłę życiową”. Jeśli niewielki impuls elektryczny jest w stanie ożywić truchło żaby na chwilę, to odpowiednio silniejszy ożywiłby nieboszczkę na dobre, a idąc dalej, gdyby udało się wyprodukować prąd o napięciu naprawdę potężnym, moglibyśmy ożywić martwego człowieka, tym samym zyskując upragnioną nieśmiertelność i przy okazji definitywnie niszcząc hamujący ludzkość w rozwoju religijny zabobon. Logika tego rozumowania wydawała się nie do podważenia, dzieło Darwina-dziadka zyskało więc chwilowo wielką popularność i Mary musiała je znać.

To istotne, bo choć dziś powieść wydawać się może nie mieć nic wspólnego z nauką, to w chwili powstania była ona od początku do końca fantazją naukową, opartą na hipotezie jeszcze nie zweryfikowanej doświadczalnie, ale zgodnej ze stanem wiedzy ścisłej. Aparatura ściągająca pioruny, skonstruowana przez Frankensteina, jak również sposób ożywienia pozszywanego z trupów Człowieka Doskonałego nie wzbudziłyby zastrzeżeń nawet samego Johna W. Campbella, gdyby ów prawodawca hard-SF w owych czasach już żył. Sposób zaś, w jaki od wątku fantastycznego odbiła się autorka do rozważań o skutkach nadmiernej wiary w moc ludzkiego rozumu to po prostu fantastycznonaukowy standard, odrabiany potem przez całe pokolenia.

Powiedzmy jednak szczerze - „Frankenstein” zdobył sobie sławę nie ze względu na swe filozoficzne przesłanie, ujęte zresztą, w stylu epoki, w nużących i rozwlekłych dialogach. Zresztą, powiedzmy jeszcze bardziej szczerze: początkowo w ogóle nie zdobył sławy. Pierwsze wydanie przeszło bez echa, dopiero drugie coś jakby kogokolwiek zainteresowało, a i to bardziej z uwagi na fakt, że autorka była wdową po modnym poecie. „Frankenstein” okazał się należeć do tych dzieł, które nabierają popularności z wiekiem. Tak naprawdę popkulturową ikoną uczynił go dopiero film i genialna charakteryzacja, machnięta na jego użytek Borysowi Karloffowi (mówiąc nawiasem, jej twórca dostał za nią 25 dolarów − miliony zarobiła i nadal zarabia zatrudniająca go wytwórnia. Przed podpisaniem umowy o dzieło dobrze jest skonsultować się z prawnikiem).

Jak na razie, zwycięzcą konkursu w „Villa Diodatti” okazał się, najnieoczekiwaniej, kompletny debiutant - wspomniany wcześniej prywatny specjalista Byrona od miksowania narkotycznych drinków, doktor Polidori. Dotąd zadowalał się on towarzyskim obcowaniem z artystami, ale zachęcony, napisał powiastkę, właściwie opowiadanie pod wszystko mówiącym tytułem „The Vampyre”. Było to pierwsze pojawienie się w literaturze (poza może obiegiem wspominanych już jarmarcznych broszur, o którym nie wiemy nic) postaci wampira. I to w zasadzie wszystko, co można o tekście powiedzieć - ale też tyle wystarczyło do sławy. Tytułowy wampir, demoniczny lord Ruthven, przemieszcza się po całym świecie, to tu, to tam, a gdzie się pojawi, jakaś piękna a cnotliwa panna więdnie w oczach i umiera z tajemniczymi ranami na szyi. Narzeczony jednej z ofiar odkrywa tajemnicę Ruthvena, ale nie jemu podskakiwać do wampira - ten jest albowiem niezniszczalny i nieuchwytny, wysysa piękne panny na prawo i lewo i śmieje się urągliwie. Merytorycznie wynika z tego mniej więcej tyle samo, co z „Niedoli cnoty” De Sade’a: że zło jest silniejsze od dobra, a już szczególnie przechlapane mają ładne i niewinne panienki. Z tą różnicą, że u wcześniejszego o kilkadziesiąt lat zboczonego markiza były przynajmniej momenty.

Niemniej, wydany drukiem, „Wampir” Polidoriego okazał się hitem sezonu, publiczność na pewien czas dosłownie oszalała. Bardzo źle się ta sława skończyła dla autora: uwierzywszy, że jest pisarzem, porzucił lekarską praktykę, zaczął produkować jedna po drugiej zupełnie denne, grafomańskie i przez nikogo nie chciane powieści, aż w końcu umarł w nędzy, na skraju szaleństwa, nigdy już nie odniósłszy sukcesu.

Tymczasem, gdy Polidori, ongiś szanowany młody lekarz z widokami, zdeprawował się i tak nisko stoczył, Mary Wollstonecraft Shelley - odwrotnie. Za młodu, jak się rzekło, skandalistka i balangowiczka, po śmierci męża gładko przeistoczyła się w jedną z licznych w historii literatury czcigodnych wdów, pilnujących spuścizny po artyście i przygotowujących jej krytyczne wydania. Względną popularność „Frankensteina” zdyskontowała jeszcze bardziej od niego ponurą powieścią „Ostatni człowiek” i kiedy umarła w niezbyt sędziwym wieku 54 lat (trochę zdrowia jednak za młodu poszło), na pogrzebie nie zabrakło czołowych literatów i tzw. czynników oficjalnych. Co pozwala mi niniejszym doszyć do tej historii głęboko pozytywny morał: nawet najlepszą balangę, drogie dziateczki, trzeba umieć w porę przerwać i spoważnieć.

Rafał Ziemkiewicz

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych