Laureat tegorocznej Złotej Ryby specjalnie dla portalu wNas.pl - o tym, jak bardzo nie cierpi Daniela Craiga jako Jamesa Bonda. Łukasz Warzecha odrzuca ostatnie trzy filmy o 007.
Ile było części przygód Jamesa Bonda? Z mojego punktu widzenia – dwadzieścia. Perypetie najsłynniejszego agenta jej królewskiej mości zakończyły się na filmie „Die Another Day”, ostatnim, w którym wystąpił Irlandczyk Pierce Brosnan.
Owszem, potem ktoś zaczął się podszywać pod słynną, pięćdziesięcioletnią już teraz markę. Powstał film, w którym wystąpił jakiś mydłkowaty, niewyrośnięty blond bubek o twarzy wieloletniego oficera KGB. Nie był to jednak z całą pewnością film z serii o Jamesie Bondzie, mimo że nosił tytuł „Casino Royale”, będący zarazem tytułem jednego z opowiadań Iana Fleminga.
Skąd wiem, że nie był to film o Bondzie? Otóż Bond – ten prawdziwy – w toku dwudziestu poprzednich obrazów zbudował swoją osobistą historię. Ci, którzy Bonda (prawdziwego) znają i traktują jak dobrego kumpla, doskonale pamiętali, że w szóstej części ten oficer MI6 (grany jeden jedyny raz przez George’a Lazenby’ego) nie tylko znowu się zakochuje, ale nawet żeni (jego wybrankę Tracy di Vicenzo grała Diana Rigg), tyle że jego świeżo poślubioną małżonkę w jednej z ostatnich scen zabijają skrytobójcy na polecenie złowrogiego Ernsta Stavro Blofelda. Pamięć o niej tu i tam przewija się w kolejnych częściach. Blofeld ginie na początku filmu z Moorem – „For Your Eyes Only”.
Obok Bonda istnieją postaci, sygnalizujące ciągłość. Jest oczywiście Moneypenny (w tej roli aż 14 razy Lois Maxwell, która zmarła w 2007 r.), są szefowie Bonda (M grany 11 razy przez Bernarda Lee, w ostatnich filmach zaś przez rewelacyjną Judi Dench), jest oczywiście zrzędliwy Q (w tej roli niezapomniany Desmond Llewelyn), zastąpiony następnie przez Monty Pythona R (John Cleese). Mało kto pamięta, że Q miał spore zasługi we wspomnianym „For Your Eyes Only”, gdzie opuścił swoje laboratorium i włączył się w akcję.
Otóż we wspomnianym fałszywym Bondzie „Casino Royal” nie było ani Moneypenny, ani Q. Mało tego, Bond został zresetowany. Nagle pozbawiono go całej jego historii. Stał się jakimś narwanym nowicjuszem, który nigdy nie zmagał się z Blofeldem ani żadnym innym groźnym przeciwnikiem i w ogóle nie miał jeszcze licencji na zabijanie. Wniosek był prosty: to nie Bond, ale jakiś uzurpator.
Był wreszcie kolejny dowód, że bohater „Casino Royale” nie ma nic wspólnego z Jamesem Bondem: całkowity brak poczucia humoru i dystansu do siebie. W tym do siebie jako postaci filmowej. Owszem, prawdziwy Bond z początku serii bywał brutalny, twardy, szorstki. Ale z czasem nabierał do siebie rezerwy. Na początku „On Her Majety’s Secret Service”, po bójce na plaży, Lazenby jako Bond zwracał się wprost do widza z nieco zdziwionym: „This never happened to the other fella”. Tym „other fella” był wcześniejszy Bond Sean Connery. Roger Moore dobrze zaczynał, uskuteczniając bieg po łbach krokodyli w „Live And Let Die”, a potem z filmu na film stawał się coraz bardziej pastiszem własnej postaci, co wcale mi nie przeszkadzało. Tę tendencję skutecznie zastopował Timothy Dalton. Brosnan na nowo zaczął zerkać z ekranu bezpośrednio na widza. W „Die Another Day” z morza wychodzi Halle Berry, ubrana jak Ursula Andres z „Dr. No”, a Bond, leniwie przeszukując półki z książkami, trafia na pozycję „Ptaki Indii Zachodnich” pióra… Jamesa Bonda. Od nazwiska autora tejże naukowej publikacji wziął Fleming nazwisko swojego bohatera.
W 21. części (tak zwanej 21. części) żadnych mrugnięć okiem ani dwuznaczności nie było. Wszystko poważne jak w sowieckim dramacie wojennym. Sam tak zwany Bond też zresztą przypominał sowieckiego lejtnanta. Choć niektórzy twierdzą, że wyjątkowo podobny jest do osoby nieco wyżej postawionej w rosyjskiej hierarchii – do samego Władimira Władimirowicza.
Oglądając „Casino Royale” cały czas łapałem się na tym, że oglądam niezły film sensacyjny, ale na pewno nie jest to kolejny Bond. Na „Quantum of Solace” w ogóle już nie poszedłem. Byłoby to nielojalne wobec komandora Bonda, tego prawdziwego. Iść na „Skyfall”? Recenzje są entuzjastyczne. Trochę się łamię. Ale jeśli pójdę, to raczej tylko po to, żeby potem ponarzekać. Jak to malkontent.
Łukasz Warzecha
(autor jest publicystą dziennika "Fakt")
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/246447-bondow-bylo-20-ostatnie-trzy-to-tylko-podrobki-lukasz-warzecha-jako-anty-craig
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.