DZIŚ PREMIERA SKYFALL! Czytaj recenzję najnowszego Bonda!

"Skyfall" (mat. prasowe Forum Film Poland)
"Skyfall" (mat. prasowe Forum Film Poland)

Pisano to już przy okazji premiery „Casina Royale”, pierwszego filmu o 007 z Danielem Craigiem, ale dziś wypada powtórzyć: takiego Bonda nie znacie. Postarzały, o twarzy pokrytej siwą szczeciną, zniechęcony, zapijaczony i bardzo rozczarowany. Czym? Właściwie wszystkim. Trochę to zaskakujące, bo przecież w dwóch poprzednich filmach Craig grał bohatera bardzo bliskiego oryginalnym powieściom Iana Fleminga – nie pozbawionej uroku, ale jednak nieustępliwej maszyny do zabijania. Gościa, o którym jego twórca mawiał „narzędzie w rękach Imperium”. Po chwili zastanowienia okazuje się, że rzecz ma sens – „Casino Royale” kończyło się powrotem Bonda do pionu, zakończenie „Quantum Of Solace” już pokazywało, jak twardziel odkrywa, że zemsta smakuje jak popiół – teraz nadchodzi logiczny, kolejny krok: zupełne zwątpienie. Chcieliście Bonda bliższego życiu, od którego czuć smród zabijania, odór wódki, woń zaschłej krwi? A nie elegancika z gadżecikami, sypiącego pointami niczym Święty Mikołaj prezentami? No to go macie.

Nie zdradzę wielkiej tajemnicy – skoro widzieliście już w trailerze, że Bond chwali się, iż jego hobby to „zmartwychwstanie”, a jeden z przełożonych pyta go sarkastycznie „nie lepiej było pozostać martwym”, to nietrudno się domyślić, że 007 ginie (bardzo szybko), a to co napędza akcję jest bezpośrednio powiązane z powodem jego „ostatniej akcji”. Zostańmy na chwilę przy zwiastunach: zwykle mają pokazywać to, co w filmie najlepsze – tym razem także doskonale mylą trop, bo bardzo wiele rzeczy, o których myślimy po obejrzeniu trailera „aha, wiem o co chodzi”, zostaje w „Skyfall” odwrócone do góry nogami, łącznie z tajemnicą tytułu.

To mroczny film – zdrada czai się wśród przyjaciół (choć przecież ten koncept wykorzystywany był w serii wcześniej – patrz „Goldeneye”), a złe rzeczy dzieją już nie w egzotycznych lokacjach, lecz na ulicach Londynu (i pod nimi). Cóż, wybuch w centrali MI6 nie był przypadkiem. To nie jest pocztówkowy Bond (choć znajdziecie w nim przepiękną choć i przerażającą „wyspę złoczyńców”. To film epoki wojny z terrorem – groza czai się za rogiem, śmierć może dopaść cię w metrze, na ulicy, z rąk policjanta lub przypadkowego przechodnia. Jak rozpoznać kto jest kim?

Jak na „bondy” zadziwiająco wiele mamy tu scen nie-akcyjnych, aktorzy mają do zagrania dużo więcej niż zwykle, a film ma właściwie dwójkę głównych bohaterów: Bonda i jego szefową M, która traci w tym filmie majestat: zobaczymy ją wystraszoną, kruchą, wahającą się, nieco śmieszną. Sam 007 także nie jest facetem z żurnala (od czasu obsadzenia Craiga taki nie jest, ale w „Skyfall” – bardziej). W efekcie film bardziej przypomina momentami tradycyjne brytyjskie kino sensacyjne i szpiegowskie, A już zupełnym zaskoczeniem jest obszerna sekwencja, w której zastanawiamy się, czy to jeszcze film o Bondzie, czy już wariacja na temat „Nędznych psów” Sama Peckinpaha.

Reżyser „Skyfall” Sam Mendes nie jest specjalistą od kina akcji –to w końcu twórca „American Beauty” czy „Drogi do zatracenia” . Brak więc w tym filmie efektu „wow!” wywoływanego przez nieprawdopodobne sekwencje akcyjne. Ale mamy też do czynienia z wyczerpaniem formuły jako takiej – jak być oryginalnym i zaskakującym, kiedy widz oglądał już w poprzednich Bondach i wyścig motocyklami po dachach, i bitkę na dachu pociągu i inne atrakcje?

Filmowi dobrze zrobiło odświeżenie drugiego planu: Ralph Fiennes jako minister Mallory, Naomie Harris jako agentka sekcji 00 imieniem Eve no i gwóźdź programu: nowy Q (Ben Whishaw o młodzieńczym uroku podobnym do tego u Cilliana Murphy). Q jest przy tym dwa razy młodszy od Bonda – choć równie bezczelny jak James. No i mamy wreszcie głównego złoczyńcę, Raoula Silvę, granego przez ufarbowanego na blond Javiera Bardema. Zgodnie z kanonem serii jest to postać połamana psychicznie, z fizycznym defektem, choć bardziej niż w poprzednich filmach z Craigiem dryfująca w kierunku komicznej przesady. Czasem chyba za bardzo. To, co wydarzy się w trójkącie Bond – M - Silva jest najważniejsze dla „Skyfall”.

Co zaś w najnowszym Bondzie wydaje się mniej udane? Przyzwyczajeni zawsze byliśmy, że filmy z tej serii oferowały najwyższą jakość we wszystkim – tym razem niektóre dialogi brzmią bardzo banalnie, momentami film zaczyna się dłużyć. Im bardziej „Skyfall” robi się psychologiczny, tym bardziej zgrzytają w nim nachalne nawiązania do „starych, śmiesznych” Bondów. Trochę tak, jakbyśmy mieli do czynienia z próbą sklejenia dwóch tradycji: dzikości i surowości filmów z Craigiem oraz pastiszowości dawnych produkcji. Nie zawsze to wychodzi. Inna sprawa, że część owych nawiązań wygląda na rozprowadzanie dalszego resetu całej serii, zamknięcia definitywnie pewnych wątków z trzech craigowskich Bondów – o co chodzi, zorientujecie się na końcu.

„Skyfall” to film który wzbudzi namiętne kłótnie, czy „odnowa” w Bondzie nie poszło za daleko. Tak, wiem, spieraliśmy się o to już po „Casino Royale” – ale teraz naprawdę będzie powód do sporów (nie tylko dlatego, że można uznać iż Bond przyznaje się do doświadczeń homoseksualnych - a może tylko żartuje?). Po serii recenzji z prasy zagranicznej oczekiwałem rewelacji, po seansie byłem nieco rozczarowany. Widziałem w życiu kilka gorszych Bondów, to fakt. Ale widziałem także kilka lepszych.

I wychodząc z kinowej sali od razu pomyślałem o towarzyszącej „Skyfall” piosence Adele – kompozycji niby mocno bondowskiej, ze smyczkami jak należy i odrobiną zmysłowej tajemnicy oraz niepokoju. A jednocześnie pozbawionej tego rozedrgania, operetkowego melodramatyzmu, przesady która towarzyszyła najlepszym bondowskim tematom. I doszedłem do wniosku, że po prostu cały film jest taki, jak ta piosenka. Pozostaję więc nie bardzo wstrząśnięty, i niespecjalnie zmieszany.

Piotr Gociek

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych