ZIEMKIEWICZ skąd się wziął Sherlock Holmes i jego czapka TYLKO U NAS

Rafał Ziemkiewicz marzył latami o napisaniu tomów esejów o literaturze popularnej. Nie udało się: zawsze coś stawało na przeszkodzie. Z projektu pozostały jednak dwa teksty, które RAZ udostępnił redakcji wNas.pl. Dziś pierwszy z nich - prawdziwa historia Sherlocka Holmesa.

Skąd wziął się Sherlock Holmes (i jego czapka)

Sir Artur Conan Doyle szczerze nienawidził Sherlocka Holmesa. Znienawidził go już po pierwszych sukcesach, jakie mu opisanie tego bohatera przyniosło. Zachowane listy pisarza i relacje jego przyjaciół nie pozostawiają wątpliwości: im bardziej jego bohater stawał się sławny, tym większą wzbudzało to irytację w autorze. W pewnym momencie postanowił on nawet Holmesa uśmiercić, ale w końcu tysiące listów i nieugięta postawa wydawców zmusiły go do wskrzeszenia detektywa, przez co zresztą znienawidził go jeszcze bardziej.

Skąd się wzięła ta niechęć? Pisarz wcale nie ukrywał żalu, że Holmes bez reszty przesłonił jego "poważną" twórczość. On sam uważał się przede wszystkim za autora monumentalnych powieści historycznych. Detektywistyczne historyjki, podobnie jak opowieści fantastyczne, pisywał po prostu z biedy, aby dorobić sobie do skromnej pensyjki młodego, prowincjonalnego lekarza. Irytowało go niepomiernie, że do historii przeszły nie dzieła, którym poświęcił większość czasu i sił, ale zwykłe, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, chałtury.

Osobiście sądzę, że ta przyczyna nie była jedyną. Istniała druga, może nawet ważniejsza, choć Conan Doyle zapewne nigdy by się do niej publicznie nie przyznał. Otóż w głębi ducha musiał on czuć, że akurat w wypadku Holmesa nie do końca zasłużył na sukces. W gruncie rzeczy bowiem, tworząc detektywa, dokonał jedynie kompilacji cudzych pomysłów, bardzo niewiele dodając od siebie. Tylko dziwny kaprys historii sprawił, że właśnie on, naśladowca, trafił w odpowiedni moment i zebrał laury, których nie doczekali się prekursorzy. Konkretnie, stało się tak dzięki rozwojowi kolei żelaznej.

Dziwna teza? Już się zabieram do jej udowadniania.

To samo, co sir Artur Conan Doyle nazwał "sztuką dedukcji", żyjący pół wieku wcześniej Edgar Allan Poe określił mianem "myślenia analitycznego". Pisarz ten, uchodzący słusznie za ojca aż kilku gatunków współczesnej literatury popularnej, miał także w dorobku trzy opowiadania doskonale spełniającej wymogi nie istniejącej jeszcze za jego czasów literatury kryminalnej (czyli, wyjaśnijmy, żeby uniknąć problemów definicyjnych - opowiadającej o wyjaśnianiu zagadkowej zbrodni). Wszystkie trzy traktowały o przygodach Augusta C. Dupina. Młodzieniec ów z zamiłowania rozwiązuje zagadki, wobec których policja pozostaje całkowicie bezradna, a w wolnych chwilach popisuje się przed przyjacielem, podążając, dzięki logicznej analizie zachowania towarzysza, za tropem jego niewypowiedzianych myśli. Ów anonimowy przyjaciel jest zarazem narratorem wszystkich opowieści, i oczywiście bohater musi za każdym razem tłumaczyć mu (a przy okazji czytelnikowi) jaką drogą doszedł do wyjaśnienia tajemnicy.

Dewizą Augusta C. Dupina jest stwierdzenie, że aby rozwikłać najbardziej nawet skomplikowany problem, wystarczy wszystkie znane fakty połączyć w niesprzeczną logicznie całość i odrzucić interpretacje, które do niej nie pasują. By metoda ta mogła zajaśnieć pełnym blaskiem, musi zostać skontrastowana z prowadzącym donikąd myśleniem rutyniarskim, bazującym na schematach - do zaprezentowania którego oczywiście doskonale nadaje się oficjalna policja. Stąd, nawiasem mówiąc, już u zarania prozy detektywistycznej zrodzi się charakterystyczny dla niej podział pracy pomiędzy tkwiącym w schematach policjantem a dyskretnie wyręczającym go detektywem - amatorem. Stąd też, mówiąc nawiasem, umieszczenie akcji opowiadań o A. C. Dupinie we Francji. Nawet nie dlatego, że amerykański pisarz rozgrywający swą fabułkę w Paryżu przydawał jej wówczas poloru dokładnie tak samo, jak obecnie Polak piszący o Nowym Jorku; Ameryka, o czym łatwo zapomnieć, była wszak w połowie XIX wieku zabitą dechami prowincją. Ale przede wszystkim dlatego, że w owej ze wszech miar prowincjonalnej Ameryce tej niezbędnej dla kryminału zawodowej policji w czasach Poe’a po prostu jeszcze nie było. Byli tylko wybieralni szeryfowie, skrzykujący w razie potrzeby pospolite ruszenie uzbrojonych obywateli, oraz łowcy nagród, dorabiający sobie łapaniem, a najchętniej odstrzeliwaniem przestępców za którymi ogłoszono listy gończe. System średnio skuteczny, skoro ludziom owych czasów amerykańskie pogranicze wydawało się dziedziną bezprawia i nazwali je „Dzikim Zachodem”; inna sprawa, że w porównaniu ze statystykami przestępczości w dzisiejszych metropoliach ów Dziki Zachód mógłby robić za luksusowy park dla starców.

Bohater zredukowany jedynie do bezbłędnie funkcjonującego mózgu mógłby czytelnikom przywykłym do wyrazistych sylwetek awanturników z królujących wówczas niepodzielnie romansów przygodowych wydać się postacią nieciekawą, Poe obdarzył więc swego detektywa szeregiem malowniczych dziwactw. Dupin jest nieznośnym ekscentrykiem i zarozumialcem, na dodatek nie znosi światła, z domu wychodzi jedynie nocą, a całe dnie spędza leżąc przy szczelnie zaciągniętych zasłonach i myśląc. Nie tylko uatrakcyjnia to bohatera, ale i uprawdopodobnia go - wiadomo wszak, że geniusze na co dzień zwykli zachowywać się w sposób, delikatnie mówiąc, szczególny.

Każdy, kto choć raz trzymał w ręku pióro musi zauważyć, że porzucenie tak starannie skrojonej postaci po trzech zaledwie opowiadaniach było zwykłym marnotrawstwem. Poemu na pewno nie przyszło to lekko. Zdarzyło mu się jednak dokładnie to samo, co czterdzieści lat wcześniej przytrafiło się Charlesowi Brockdenowi Brownowi, twórcy innego detektywa - na śmierć już dzisiaj zapomnianego Edgara Huntly'ego: okazało się, że tego typu proza nikogo nie interesuje. Poe zaś pisał nie dla przyjemności, ale dla pieniędzy. Nie mając na nie widoków, zarzucił obiecująco rozpoczętą serię kryminałów i wrócił do cieszących się daleko większym wzięciem opowieści niesamowitych.

Jeśli ktoś zechciałby postudiować nieco tę skromną, ale niezwykle ciekawą dziedzinę wiedzy, jaką są dzieje literatury kryminalnej, czeka go nieuniknione zdziwienie, dlaczego jej losy tak różnie się potoczyły po obu stronach kanału La Manche. We Francji kryminał był, i z nielicznymi wyjątkami właściwie pozostał, literaturą najgorszego sortu - traktowanym wstydliwie brukowym romansem o zbrodni, adresowanym do stajennych i kucharek, pogardzanym i oskarżanym o szerzenie demoralizacji. W Anglii natomiast uznawano go za literaturę godną damy i dżentelmena - wśród jego autorów znaleźć możemy znanych naukowców, szanowanych ziemian, poetów, teologów, nawet księży. Jeszcze przed pierwszą wojną światową powstało na wyspach elitarne stowarzyszenie autorów powieści detektywistycznej, dbające o jej poziom i o przestrzeganie ustalonych przez nie zasad (mówiąc nawiasem, w roku 1926 ze stowarzyszenia tego wyrzucono, właśnie za złamanie jednej z owych reguł, początkującą wówczas Agatę Christie). Artur Conan Doyle, rzecz jasna, był pośród założycieli tego czcigodnego bractwa.

Można oczywiście powiedzieć, że do nobilitacji kryminału w Anglii walnie przyczyniły się właśnie opowieści o Sherlocku Holmesie, niewątpliwie wszak stojące o poziom wyżej, niż współczesne im jarmarczne romanse awanturnicze. Ale w istocie nobilitacja ta nastąpiła wcześniej - już pierwszy brytyjski kryminał, wydany w 1868 roku "Księżycowy Kamień" Wilkiego Collinsa, sam T. S. Eliot zalicza do arcydzieł angielskiej literatury. Można wręcz powiedzieć, że gdyby Sherlock Holmes wymyślony został we Francji, nigdy nie zdołałby się pozbyć piętna jarmarcznej tandety i zyskać sobie takiego szacunku w świecie.

Przyczyną tych różnic pomiędzy Francją a Anglią był fakt, że w obu krajach zupełnie inaczej potoczyły się losy policji. Francuzi nie tylko doczekali się policji państwowej już w roku 1810, ale jeszcze, na nieszczęście dla tamtejszego kryminału, jej założycielem był człowiek, przy którym najbarwniejsi bohaterowie awanturniczych romansów wydawali się bladzi. Franciszek Vidocq, były galernik, zanim stał się postrachem przestępców, sam był jednym z nich. Pierwszą na świecie brygadę policyjną zorganizował z podobnych sobie obwiesiów, wyciągniętych wprost spod szubienicy. Odwiedzali oni przestępcze dzielnice w przebraniach, wstępowali do gangów, używali dziesiątek kamuflaży, zmieniali tożsamość, pozorowali własną śmierć i urządzali sobie fałszywe pogrzeby, by zmieniwszy nazwisko i powierzchowność znowu wkraść się między bandytów. Nic dziwnego, że jarmarki całego świata zapełniły się opowieściami na ich temat. Zresztą nie tylko jarmarki - po przygody Vidocqa i jego ludzi sięgnął też sam Honoriusz Balzac.

Tymczasem w Anglii pierwszy policjant z prawdziwego zdarzenia, Jonathan Wild, przebył drogę Vidocqa w odwrotnym kierunku - wykorzystując swe uprawnienia sam założył przestępczy gang i skończył na szubienicy. Powstała dwadzieścia lat później pierwsza regularna formacja policyjna, zwana od miejsca urzędowania Bow Street Runners, także cieszyła się najgorszą opinią - mówiono, że dorabiała sobie łapówkami i wymuszaniem haraczy "za ochronę". Wszystko to nie nastawiło Brytyjczyków zbyt życzliwie do policji. Podczas gdy w całej niemal Europie nad bezpieczeństwem obywateli czuwali już zawodowi funkcjonariusze, na wyspach zadowalano się mianowaniem szeryfów i procedurą wyznaczania nagród, dla zdobycia których łapali przestępców wspomniani już przy okazji Dzikiego Zachodu thief takers ; zwykle dorabiali sobie w tej roli rzezimieszkowie nic nie lepsi od poszukiwanych.

Trzeba było dopiero takiego zalewu całkiem bezkarnej zbrodni, że, jak twierdzą pamiętnikarze, w Londynie mordowano i rabowano ludzi nawet w biały dzień - aby obywatele Korony przelękli się w stopniu koniecznym do wyrażenia zgody na uszczuplenie ich praw obywatelskich. Policję śledczą sformowano w Anglii dopiero w roku 1842, przydzielając jej na biura pomieszczenia w gmachu, który swego czasu służył za kwaterę odwiedzającym stolicę królom Szkocji. Stąd wzięła się nazwa budynku: Scotland Yard. Oczywiście, po opisanych wyżej doświadczeniach nie było mowy o zatrudnianiu tam nie tylko byłych przestępców, ale w ogóle jakiegokolwiek podejrzanego elementu. Kandydatów dobierano i kontrolowano bardzo starannie, stawiając im wysokie wymagania nie tylko zawodowe. W efekcie Anglik, gdy chciał pisać o zbrodni, w przeciwieństwie do swego francuskiego kolegi nie był narażony na pokusę pójścia przetartym przez apologetów Vidocqa tropem awantury i pogoni - sierżant Cuff z "Księżycowego Kamienia" to jedynie łebski urzędnik, zupełnie niemalowniczy. Brak policyjnych tradycji nadrabiać musiał brytyjski autor innymi wartościami, także literackimi, ale przede wszystkim - wyrafinowaniem przedstawianej zagadki.

Na kontynencie natomiast wzorzec Vidocqa narzucał się jeszcze przez długie lata. Widać go także w twórczości pisarza, który dziś jest równie zapomniany jak wspomniany Charles Brockden Brown, a który - co łatwo sprawdzić w pamiętnikach z epoki - pod koniec dziewiętnastego stulecia zaskarbił sobie obłędną wręcz sympatię rzesz czytelników oraz dziką nienawiść nauczycieli i guwernantek, dokazujących cudów, aby nie dopuścić do dostania się "czegoś podobnego" w ręce młodzieży z dobrych domów.

Emil Gaboriau, o niego to bowiem chodzi, tworzył powieści w pełni już odpowiadające wymogom konwencji kryminalnej, choć wciąż pozostające pod silnym wpływem literatury awanturniczej. Z naszego punktu widzenia najciekawszy jest fakt, że bohater Gaboriau, inspektor Lecoq, stanowi wyraźne nawiązanie do Augusta C. Dupina - opowiadania o tym ostatnim zostały bowiem w latach sześćdziesiątych przetłumaczone i wydane we Francji, tutaj dopiero zyskując pewną popularność. Podobnie jak August, a w przeciwieństwie do detektywów wzorowanych na Vidocqu, Lecoq nie tylko prowadzi pościg, ale przede wszystkim rozwiązuje zagadki, i to właśnie stosując "myślenie analityczne" (słowo "dedukcja" wciąż jeszcze się nie pojawia). Dość harmonijnie łączy jednak owo analityczne myślenie z aktywnością fizyczną. W przeciwieństwie do wylegującego się po całych dniach Augusta, przetrawiającego jedynie informacje otrzymane od innych, Lecoq zbiera je sam. Osobiście zjawia się na miejscu przestępstwa z nieodłącznym szkłem powiększającym i bada starannie ślady. Ćwiczy też boks i szermierkę, co bardzo mu się przydaje, gdy - jak to ma we zwyczaju - osobiście dopada przestępcę i zakłada mu kajdanki.

Może ktoś powiedzieć: dobrze, przecież nie było na to wszystko trudno wpaść. Może Conan Doyle nie czytał poprzedników, a może ściągnął to i owo nieświadomie. Tak, niestety, powiedzieć może tylko ktoś, kto nie zna zbyt dokładnie jego dorobku.

Przede wszystkim, w opowieściach o Holmesie zapożyczył on nie "to i owo", ale niemal wszystko. Wywody Holmesa na temat "sztuki dedukcji" to niemal słowo w słowo spisane pochwały "myślenia analitycznego", którymi otwierał Poe opowiadanie "Zabójstwo przy rue Morgue". Z Poego ściągnięty został także genialny w swej prostocie pomysł pośrednika pomiędzy detektywem a czytelnikiem, który został tu naszkicowany znacznie pełniej, stając się równoprawnym bohaterem tekstu. Tak samo jak Poe, Conan Doyle obdarzył też swego geniusza szeregiem rozmaitych dziwactw. Podobnie jak Dupin Holmes bywa zarozumiały i podobnie, jeśli nie ma żadnej zagadki do rozwiązania, wyleguje się po całych dniach i narzeka na nudę. Zwalcza ją grą na skrzypcach i narkotykami. To ostatnie stanowi zresztą najoryginalniejszy pomysł Conan Doyle'a - nikt przed nim nie wprowadził do literatury popularnej narkomana, i to jako bohatera pozytywnego. Inna sprawa, że o narkotykach dowiadujemy się tylko w "Znaku czterech", drugiej chronologicznie powieści; potem temat znika, jakby czytelnicy nie życzyli sobie jego kontynuowania.

Nudę zabija Holmes także zasmradzając dzielone z Watsonem mieszkanie laboratoryjnymi chemikaliami - doskonali w ten sposób swój kryminalistyczny warsztat. To już zostało wzięte od Gaboriau, podobnie jak szkło powiększające, skrupulatne badanie śladów, boks i szermierka.

Skąd taka pewność co do owych zapożyczeń? Otóż autor zdradza to sam, bez najmniejszej żenady, na samym początku pierwszej powieści o Holmesie, "Studium w szkarłacie". Mówi Watson:

"Przywodzi mi pan na myśl Dupina z opowiadania Edgara Allana Poe. Nawet nie przypuszczałem, że takie postacie mogą istnieć w życiu.

Sherlock Holmes wstał i zapalił fajkę. - Sądzi pan, zapewne, że pochlebia mi porównanie z Dupinem? Ja jednak myślę, że był on dość miernym typem. Ten jego trick, gdy po kwadransie milczenia wdziera się trafną uwagą w myśli przyjaciela, jest bardzo efektowny, ale powierzchowny (...) - Czytał pan powieść Gaboriau? - zapytałem. - Czy Lecoq odpowiada pańskiemu pojęciu o detektywie?

Sherlock Holmes uśmiechnął się ironicznie. - Lecoq był nędznym partaczem. Niedobrze mi się robi, kiedy czytam tę książkę".

Trzeba przyznać, że młodemu Conan Doyle'owi nie brakło tupetu.

Z drugiej strony, pamiętajmy, że w literaturze popularnej takie plagiaty są czymś normalnym, a Conan Doyle nie zamierzał przecież stworzyć wielkiego dzieła. Opublikowane w 1887 roku „Studium w Szkarłacie” miało być jeszcze jedną z niezliczonych historyjek do jednorazowego użytku.

Czytelnik spodziewa się zapewne, że w tym miejscu napiszę: "jednak sukces przekroczył wszelkie oczekiwania..." etc. A guzik tam: „Studium” było kompletną klapą. Podobnie jak następna powieść o Holmesie, „Znak czterech”. Sam Conan Doyle, jak wspominał, właściwie podjął już wtedy tę samą decyzję, co ongiś Poe, a przed nim Brockden.

Tak niewiele brakowało, by Holmes w ogóle nie pojawił się w kulturze popularnej. Ciekawe, jak wtedy potoczyłyby się jej losy.

Na szczęście dla Holmesa i Watsona w rok po tym, jak „Studium w Szkarłacie” przepadło na rynku, nie budząc w nikim specjalnego zainteresowania, Londynem wstrząsnęła seria niesłychanych nigdy wcześniej zbrodni. Jakiś nieuchwytny psychopata napadał po nocach prostytutki, wycinając im fachowo rozmaite narządy wewnętrzne, które potem wysyłał policji i gazetom ze stosownymi listami, zawsze podpisanymi "Jack the Ripper", co spolszczono na "Kubę Rozpruwacza". Scotland Yard, cieszący się już wówczas opinią najlepszej policji na świecie, okazał się bezradny. Szaleńca nigdy nie odnaleziono. Zostało to uznane za haniebną plamę na honorze i wywołało istną burzę wśród poddanych Korony.

Ta burza trafiła na podatny grunt. Wielka Brytania - a u schyłku zeszłego stulecia naprawdę zasługiwała ona na ten przymiotnik w nazwie - jak każde inne imperium w dziejach płaciła za swą terytorialną ekspansję. Wprawdzie ekspansja ta, wraz z rewolucją przemysłową, przyniosła Brytyjczykom niespotykany wcześniej dostatek, sięgający także warstw niższych, ale jednocześnie odebrała im spokój. Z kolonii napływały do Londynu zdobyte w niejasnych okolicznościach fortuny, tajemnicze sekty i podejrzane typy ze wszystkich stron świata.

Wspomniany wyżej dostatek sprawił, że niezwykle wzrosło wtedy zapotrzebowanie na literaturę. To, co dawniej było udziałem elit, zeszło w lud, w postaci tanich, zeszytowych powieści, od dziesięciopensowej ceny zwanych dime novels, co bardzo ładnie tłumaczy się polski jako "powieści za dychę". W owych zeszytach właśnie rodziła się współczesna literatura popularna, i od razu okazało się, że jej zasadą jest kompensowanie i rozładowywanie zbiorowych lęków. Wspomniane wyżej tajemnicze sekty i kolonialne fortuny eksploatowano w zeszytach niemiłosiernie. Oczywiście, kiedy policja okazała się niezdolna pokonać przestępcę, literatura popularna musiała ją w tym wyręczyć. Dokładnie z tej samej przyczyny, dla której gdy Amerykanie dostali sromotnego łupnia w Wietnamie, musiały pojawić się filmy o Rambo, spuszczającym hordom Wietnamczyków manto jedną ręką.

Dopiero teraz narodził się popyt na Wielkiego, Genialnego Detektywa. Gdyby August Dupin albo Edgar Huntly trafili w takie zapotrzebowanie, ich losy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Trafił w nie jednak kto inny.

Drugą sprzyjającą Holmesowi okolicznością był - wreszcie do tego dochodzimy - rozkwit w Anglii kolei żelaznej. Pod koniec stulecia Londyn oplatała już gęsta sieć linii podmiejskich, którymi codziennie przemieszczały się do miasta i z miasta setki tysięcy ludzi.

Setki tysięcy ludzi nie mających w podróży nic lepszego do roboty, niż... czytać. Ten fakt uświadomił sobie pewnego dnia niejaki George Newnes, i zapewne palnął się z rozmachem w głowę, porażony doniosłością dokonanego odkrycia. Czym prędzej sprzedał swoją restaurację i założył za te pieniądze pierwszy w dziejach magazyn przeznaczony specjalnie do lektury w pociągu - „Titbits”. „Cyckowe kawałki” (jak dosłownie tłumaczyło się określenie oznaczające „najsmakowitsze kęsy” - tytuł stąd, że magazyn Newnesa bazował na przedrukach rozmaitych ciekawostek z innych pism) okazały się wielkim sukcesem. Newnes postanowił pójść za ciosem - założyć pismo również ilustrowane i przeznaczone do czytania w pociągu, ale znacznie ambitniejsze, zamieszczające opowiadania, eseje oraz artykuły problemowe. Dzięki zarobionym na „Titbits” pieniądzom mógł pozwolić sobie na zamawianie tekstów u najlepszych pisarzy i dziennikarzy swojej epoki oraz na wielką kampanię reklamową, realizowaną głównie na dworcach. Pozyskał też dla nowego pisma - które zatytułował „The Strand” - życzliwość dworu królewskiego. I, znowu, odniósł gigantyczny sukces.

Tak się zaś złożyło, że w tym czasie doktor Conan Doyle znowu cierpiał na brak gotowizny. Zaryzykował więc jeszcze raz i wysłał Newnesowi dwie historyki o Sherlocku Holmesie.

Ale tym razem, ze względu na wymogi magazynu, napisane zupełnie inaczej, niż „Studium” i „Znak”.

Raz jeszcze w dziejach literatury okazało się, że to ograniczenia stwarzają mistrzów. Powieści Conan Doyle'a były, co tu ukrywać, bardzo marnej próby - rozwlekłe, obciążone sztampowymi wątkami romansowymi, pozbawione napięcia. Nic dziwnego, że nie przyprawiły nikogo o żywsze bicie serca. Tymczasem żeby zarobić w „The Strand”, musiał się Conan Doyle streszczać. I przymuszony do zwięzłości, błysnął nagle nieoczekiwanym talentem. Stworzył opowiadania zachwycające prostotą i logiką opowieści, znakomicie prezentujące zagadkę i przesłanki do jej rozwiązania. Pokazany w takiej formie, Holmes spodobał się dużo bardziej (no i, pamiętajmy - teraz już czekano na kogoś takiego). Dalszy ciąg historii wszyscy już znają: opowiadania zrobiły furorę, a „The Strand”, z półmilionowym nakładem, stał się na długo najpoczytniejszym pismem świata.

Sam detektyw zaś publikacji w „Strandzie” zawdzięcza też swoją charakterystyczną czapkę z dwoma daszkami, bez której dzisiaj nikt nie umiałby go sobie wyobrazić. O czapce tej próżno by szukać w tekście Conan Doyle'a choćby najdrobniejszej wzmianki. Obdarował nią Holmesa właśnie rysownik z „The Strand”, Sidney Paget, najpewniej zresztą nie zdając sobie sprawy, jak cenny wniósł w ten sposób wkład w legendę mistrza dedukcji.

Jak widać, genialny detektyw narodził się dzięki wielu przypadkom. Nie bądźmy jednak dla Conan Doyle'a zbyt surowi - z jednej strony zawdzięczał swój sukces, który tak go irytował, przypadkom, z drugiej jednak przecież także faktowi, że w chwili decydującej, tworząc opowiadania o Holmesie, wykazał się talentem, jakiego sam zapewne w sobie nie przeczuwał. Te dziwne losy narodzin bodaj czy nie największego mitu, jaki stworzyła w tym stuleciu kultura popularna, niech staną się źródłem otuchy dla niezliczonych twórców, starający się powtórzyć sukces Conan Doyle'a. Potrzeba do tego szczęścia, ale samo w sobie jeszcze ono nie wystarczy. Trzeba także być dobrze przygotowanym i umieć wykorzystać szansę, kiedy się nadarzy.

Rafał A. Ziemkiewicz

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.