TYLKO U NAS To Wojciech Młynarski miał rozpętać II wojnę światową WYWIAD

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Lektura obowiązkowa dla każdego kinomana - wywiad-rzeka z Tadeuszem Chmielewskim już w księgarniach! "Jak rozpętałem polską komedię filmową" to fascynująca opowieść o życiu i twórczości autora tak różnych filmów jak "Ewa chce spać", "Nie lubię poniedziałku" czy "Wierna rzeka". W rozmowie, którą przeprowadził Piotr Śmiałowski, reżyser wspomina m.in. kulisy powstania jednej z najsłynniejszych polskich komedii: "Jak rozpętałem II wojnę światową",w której główną rolę zagrać miał nie Marian Kociniak, lecz... Wojciech Młynarski! Premierowe fragmenty książki tylko na portalu wNas.pl!

Piotr Śmiałowski: W nocy 1 września 1939 roku Franek zasypia w wagonie pociągu, jadącego do granicy polsko- ‑niemieckiej. Niczego nieświadomy budzi się na pierwszej stacji po niemieckiej stronie. Widząc niemieckiego generała, strzela. W tym momencie wszystkie siły hitlerowskie uderzają na Polskę. Dolas jest przekonany, że to on jest wszystkiemu winien. Zapytam wprost: jak pan wpadł na ten pomysł?

Tadeusz Chmielewski: Początek filmu dosyć długo był dla mnie białą plamą. Wiedziałem jedno: jeżeli Dolas będzie po prostu żołnierzem, który ze zmiennym szczęściem szuka swojego karabinu, jego postać pozostanie jednowymiarowa. Franek musiał mieć jakiś garb, kompleks, powodujący, że on swoje działanie uznawał także za formę odpokutowania winy. Tylko co mgłoby być tą winą?

Kombinowałem z różnymi rzeczami, ale przyznam, że wszystkie przypominały mi to, co wymyśliłem już w „Generale”, gdzie Orzeszkę zrobiłem pułkową ofermą, a jego drobne wpadki znali wszyscy koledzy. Wina Franka musiała być duża, ale nie mogła być prawdziwa, bo wtedy przestałby budzić sympatię. I tak, układając sobie w głowie elementy budujące tę postać, zapytałem nagle sam siebie: czemu miałbym nie iść na całość? NiechFranek myśli, że to on rozpętał wojnę. Potem przez cały czasbędzie się obawiał, czy ktoś się nie dowie, że to jego sprawka.

A Marian Kociniak, który zagrał Dolasa, świetnie potrafił zmieścić w tej roli kilka w zasadzie wykluczających się cech: z jednej strony spryciarską buńczuczność, z drugiej – takie wycofanie i niepewność wynikającą właśnie z tego garbu, który nosi od momentu, gdy strzelił w stronę niemieckiego generała. Dzięki panu lub – jeśli ktoś nie lubi tej postaci – przez pana dla wielu kinomanów Marian Kociniak pozostał po prostu Frankiem Dolasem

A wie pan, że ktoś inny miał grać tę rolę i był już praktycznie zaangażowany?

Zdradzi pan kto?

Minęło tyle lat, że właściwie mogę. Ale założę się, że nigdy by pan nie zgadł, bo ten człowiek nie jest zawodowym aktorem. To pisarz i autor tekstów satyrycznych.

W pierwszej chwili przyszedł mi do głowy Stanisław Tym, ale on jednak jest także aktorem.

Nie, to nie Tym. Franka Dolasa miał grać Wojciech Młynarski. Był wtedy bardzo popularny, miał genialne vis comica. Ubrałem go w mundur, wyglądał bardzo dobrze. Miałem już właściwie podpisywać z nim umowę, ale wtedy zaczęły się we mnie rodzić pewne wątpliwości. Wiadomo było, że zdjęcia potrwają co najmniej rok, a Młynarski miał już umówione daleko do przodu nagrania w telewizji, występy w teatrach. Tego nie dałoby się chyba pogodzić z pracami nad „Dolasem”, zwłaszcza że gros zdjęć miało się odbyć za granicą. Wolałem nie ryzykować. Zrobiłem zdjęcia próbne i wybrałem Kociniaka (w zdjęciach próbnych do roli Dolasa wzięli udział m.in.: Jan Englert, Jerzy Kamas i Maciej Rayzacher).

W „Dolasie” bawił mnie zawsze również drugi plan aktorów, grających Niemców. Budował pan poprzez te postaci odniesienia do innych filmów: generała, do którego strzela Franek, zagrał Stanisław Milski – i jest to ten sam generał, z którym wcześniej toczył boje Orzeszko. Pojawiają się też twarze bardzo dobrze znane ze „Stawki większej niż życie”: Emil Karewicz – tam Brunner, u pana gestapowiec w scenie przesłuchania, Mieczysław Stoor – w „Stawce…” Stedtke, a u pana adiutant generała. Poza nimi jeszcze Andrzej Herder i Eugeniusz Kamiński. Nie uwierzę, że to przypadek.

Oczywiście, że nie. To była taka zabawa przy ustalaniu obsady i chęć puszczenia oka do widzów. Karewicz był w „Stawce…” w niektórych momentach ironiczny, namówiłem go, żeby u mnie poszedł dalej i totalnie zakpił sobie z tamtej postaci. Ale nie chciałem też zbyt jednoznacznie nawiązywać do Brunnera i innych bohaterów. Jerzy Matuszkiewicz, autor muzyki i do „Stawki…”, i do „Dolasa”, namawiał mnie, żeby w scenach, gdy pojawia się Karewicz czy Stoor, podłożyć znaną z czołówki „Stawki…” melodię. Nawet na próbę to zrobiliśmy, ale w końcu wyciąłem tę muzykę, bo to był już jawny cytat, a nie aluzja, o jaką mi chodziło.

Dzięki Karewiczowi i innym postaciom powstał w „Dolasie” wizerunek Niemców dość pierdołowatych, z których można się śmiać. To duża zmiana, jeśli porówna się ich z Niemcami z „Generała”, gdzie pokazał ich pan jeszcze w pełni serio.

Przy „Dolasie” miałem już więcej odwagi, a poza tym atmosfera do śmiania się z Niemców stała się lepsza. Staś Lenartowicz nakręcił nieco wcześniej „Giuseppe w Warszawie”, gdzie było masę kpin z nieudaczności hitlerowców i jakoś nikt nie protestował. Poszedłem jego tropem. Starałem się przede wszystkim budować proste zestawienia scen: z jednej strony byłaby pokazana niemiecka surowość i władczość, a z drugiej – jakiś motyw, który te cechy jednoznacznie ośmiesza.

Tak jest na przykład w sekwencji ze stalagu, gdzie trafia Dolas. Pilnujący Polaków niemieccy wartownicy służbiści, wyraźnie zgorszeni, meldują swojemu dowódcy, że więźniowie śpiewają, dowcipkują, tańczą – jak na wakacjach. A gdy tylko odwracają oczy, dosłownie wszyscy polscy żołnierze zaczynają ustalać szczegóły ucieczki poszczególnych grup.

Ten epizodzik miał poza wszystkim nawiązywać do opowieści Kisielewskiego z „Borem, lasem” o ucieczkach naszych żołnierzy. Tyle że Rumunów zastąpili tu Niemcy, którzy również nie byli w stanie nadążyć za pomysłowością Polaków. Po premierze „Dolasa” pojawiły się zarzuty, że zbyt łagodnie pokazałem życie w obozie. Tymczasem w pierwszych miesiącach wojny nie były to jeszcze obozy pracy. Żołnierze mieli pewną swobodę i mieszkali w całkiem niezłych warunkach. Zwłaszcza jeśli porówna się je z tymi, jakie panowały u Sowietów.

Gdy czytałem scenariusz „Jak rozpętałem drugą wojnę…”, naliczyłem kilkadziesiąt mniejszych i większych scen, których nie ma ostatecznie w filmie: w Austrii Dolas miał nie tylko przygodę z bykiem, ale zamieszkiwał także w tamtejszym gospodarstwie i zaczynał konspirować, w Jugosławii poznał dziewczynę i żeby jej zaimponować, zbił po mordzie jakiegoś Niemca na ulicy, u aliantów trafił z kolei do „zachodniego”, polskiego wojska. Zastanawiające, że scenariusz jest dwuczęściowy, a nawet bez tych scen wyszedł film trzyczęściowy…

…i musiałem się gęsto tłumaczyć, bo wszystkie umowy zostały wcześniej podpisane na dwa odcinki, tylko na tyle przyznano fundusze, a ja tu nagle wyjeżdżam z czymś dodatkowym. Teoretycznie władze kinematografii powinny były być zadowolone, bo praktycznie gratis dostały pełnometrażową część, a ona w rezultacie przyniosła im dodatkowy dochód. Ale ku mojemu zaskoczeniu – ukarały mnie. Obcięto mi wszystkie premie, a za ten dodatkowy odcinek w ogóle nie dostałem pieniędzy. Dobrze, że chociaż reszcie ekipy zapłacili premie. „Dolas” rozrósł się do trzech odcinków jakoś tak niepostrzeżenie. Na planie wiele scen zaczęło się wydłużać, bo aktorzy mieli dobre pomysły. Na koniec miałem tyle materiału, że spokojnie mógłbym zmontować cztery części. Tylko to by już na pewno nie przeszło. Większość scen, o których pan wspomniał, została nakręcona, ale musiałem je wyrzucić, żeby akcja trochę przyśpieszyła i by inne rzeczy mogły się zmieścić.

A czy w którejś z wersji pańskiej opowieści o Dolasie Franek miał trafić do Berlina? W książce Sławińskiego tak właśnie było, a pierwotny tytuł ostatniej części pana filmu – „Jak zakończyłem drugą wojnę światową” – też to sugerował. Zwłaszcza że w Berlinie Dolas mógłby przeżyć coś, dzięki czemu myślałby, że ta wojna skończyła się również dzięki niemu. Historia zatoczyłaby koło.

Ostatni odcinek miał się tylko tak nazywać. Nie było w tym żadnego podtekstu. Zmieniłem ten tytuł właśnie dlatego, żeby widz nie czekał na zakończenie wojny przez samego Dolasa. Możliwość finału w Berlinie dość szybko odrzuciłem. Tam działy się dantejskie sceny i trudno byłoby znaleźć w tym coś do śmiechu. Poza tym jeśli miałby pojawić się Berlin, to i duże sceny batalistyczne, a takie nijak nie pasowały mi nigdy do komedii. Pierwotnie „Jak rozpętałem drugą wojnę…” miało się kończyć bardzo mało widowiskowo: Franek trafiał do polskiej partyzantki, spotykał tam Józka Kryskę – z którym uciekali razem ze stalagu – i czuł się w końcu szczęśliwy, że jest wśród swoich. Na szczęście w porę poszedłem po rozum do głowy, że taki koniec nie zawiera w sobie obrazu Dolasa walczącego, zwycięskiego, o co właściwie w całym filmie chodziło. Dopisałem scenę, w której – wprawdzie przypadkowo, ale to typowe dla Dolasa – Franek zdobywa most obsadzony przez Niemców. I tak po wielu przygodach staje się wreszcie prawdziwym bohaterem.

"Jak rozpętalem polską komedię filmową. Z Tadeuszem Chmielewskim rozmawia Piotr Śmiałowski", wydawnictwo Trio 2012, opr. twarda, 288 str.

Kup książkę na stronie Wydawcy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych