Czechow "potłuczony", ale z... języczkiem! BOGDAN CZAJKOWSKI dla wNas.pl

Nie jest to zręczna sytuacja - dla reżysera – gdy podejmuje się recenzji spektaklu… innego reżysera. Dlatego nie będę - zanadto - rozwodził się nad interpretacją „Trzech sióstr” Czechowa, w inscenizacji Agnieszki Glińskiej, którą wyemitował Teatr TVP w poniedziałek, 24.09.2012 r. Ograniczę się do przekonania, że widz nie może zrozumieć - oglądając tę inscenizację – dlaczego ten właśnie dramat, uznany został – wg większości źródeł – za najsłynniejszy utwór Antoniego Czechowa? Trudno byłoby też wskazać, o czym właściwie jest to przedstawienie? Gdzie się podziały rozterki egzystencjalne osób dramatu – tak charakterystyczne dla całej twórczości Czechowa – w miejsce infantylnej paplaniny protagonistek spektaklu, gdy nawet dramatyczny zwrot sytuacji w ostatnim akcie, nie dodaje owej paplaninie głębszej, „egzystencjalnej” refleksji..?

Jak wiadomo – Antoni Czechow uznawał swoje sztuki za komedie i ten ich atrybut był przedmiotem nieustannego dyskomfortu autora, który niezmiennie zarzucał Konstantemu Stanisławskiemu, że na deskach moskiewskiego MChAT-u wystawiał je jako dramaty. [Niestety – jak to często bywa - tradycja teatralna na całym świecie nie usatysfakcjonowała w tym względzie Czechowa. Jego utwory weszły do kanonu dramatu; czasem – tragikomedii.] Więc może Agnieszka Glińska poszła tropem owych „komediowych” oczekiwań autora? Ale śmiać się w tym spektaklu także nie zanadto jest z czego…

Myślę, że odpowiedź na powyższe pytania daje język nowego przekładu, autorstwa Agnieszki Piotrowskiej, specjalnie zamówiony – jak „reklamuje się” TVP, na swojej stronie w sieci! – dla tej realizacji. Bo nie jest to język Czechowa! Czemu ma służyć ta „modernizacja”? Obawom, że współczesny młody widz nie zrozumie oryginalnego Czechowa? Wolne żarty! [To może należałoby napisać „Pana Tadeusza” także od nowa; językiem – proszę wybaczyć mi to „przerysowanie” – raperów?!] Język bowiem, jest immanentnym składnikiem każdego utworu artystycznego; jego dewastacja musi skutkować unicestwieniem przesłania autorskiego. Jeśli więc Irina zarzuca Maszy, że ta „mówi, jak potłuczona”, to zastanawiam się do kogo adresowana jest taka „modernizacja”? Przecież ten kolokwializm pochodzi z moich czasów studenckich, ale ja zbliżam się do wieku emerytalnego i rozumiem jeszcze język Czechowa? Co więc powstrzymało tłumacza przed „modernizacją” dalej idącą, adresowaną do współcześnie młodych ludzi i zastosowaniem kolokwializmu: „to jakaś masakra”? To głównie dlatego ów spektakl nie „brzmi Czechowem” i brak mu owej niepowtarzalnej atmosfery „spleenu” i niemocy… A egzystencjalne rozterki u Czechowa, zamieniają się tu w infantylną paplaninę sióstr. Jeśli to przedstawienie „zabrzmiało mi” czasem Czechowem, to dzięki Barbarze Horawiance, Jerzemu Treli, Borysowi Szycowi, czy Krzysztofowi Stelmaszykowi.

Zasadniczym jednak powodem, dla którego zdecydowałem się napisać te uwagi, jest coś innego zgoła, a co przyprawia mnie o coraz większą frustrację, z biegiem lat. Jest nim porażająca (choć w różnym stopniu) dykcja odtwórczyń głównych ról w tym spektaklu: tytułowych trzech sióstr oraz Nataszy. Szczególnie zaś należy tu „wyróżnić” Agnieszkę Pawełkiewicz (Irina). Jan Paweł II posłużył się onegdaj barwną metaforą (którą cytuję tu z pamięci) mówiąc, że „jeśli kultura polska jest naszym domem, to język jest jego dachem”! Język zaś to nie tylko słowo pisane, ale także – a może zwłaszcza, bo to bardziej „zaraźliwe” – słowo mówione, w tym: artykulacja zgłosek! Niestety, od wielu lat obserwuję swoistą manierę wśród nastolatek i młodych kobiet, która rozpowszechnia się z prędkością „zarazy”..! Nie jest to bowiem wrodzona wada wymowy, lecz maniera właśnie, polegająca na charakterystycznym „seplenieniu” na polskich dźwiękach, takich jak: „dzi”, ”dź”, „ś” lub „si”, ”ć” lub „ci”, ”ź”; zwłaszcza zaś: mordercze… „ść”. W tej manierze mówi się więc – choć w słowie pisanym niełatwo to zilustrować dokładnie – „d-z-isiaj” zamiast „dzisiaj”, „żytć” w miejsce „żyć” itd. [Czytelnikowi, który chciałby to „usłyszeć” dokładniej – i nieco przesadnie – proponuję, aby rozszerzył usta, jak w półuśmiechu i wymawiając zgłoski „ś” i „ć”, w słowach: „dziś”, „żyć” lub „dość”, wsunął język między półrozwarte zęby, przykładając go do górnych siekaczy i przodu podniebienia.]

Skąd się wzięła ta irytująca – i szkodliwa dla języka – maniera, którą dotknięte są prawie wyłącznie kobiety? Mam w tej sprawie pewną hipotezę: podejrzewam, że przed laty jakaś nastolatka uznała taki „seplen” (swoiste „pieszczenie się”) jako wyraz zalotności, kokieterii! Druga to usłyszała i „zmałpowała” a potem zadziałał „efekt kuli śniegowej”! I nadal działa, bo nikt z tym nie walczy; ani dom ani szkoła! Najbardziej – w omawianym spektaklu - naznaczona jest tą manierą Agnieszka Pawełkiewicz, która „poległa” w nim na wszystkich, wymienionych wyżej zgłoskach! Ale to nie wszystkie defekty w tej manierze. Inny jej przejaw słyszymy u Maszy (Patrycja Soliman), gdy w emocjach wyznaje siostrom miłość do Wierszynina, mówiąc: „kocham ko”, zamiast „kocham go”! Na tych przykładach poprzestanę, choć bynajmniej nie wyczerpują one listy defektów w tej potwornej manierze!

Biję więc na alarm! Czy wszyscy w Polsce już „ogłuchli”, że nie słyszą tej irytującej i szkodliwej „epidemii”?! Pytam o to zwłaszcza władze uczelni teatralnych, które wypuszczają absolwentów z taką dykcją?! Za moich czasów (przełom lat 70. i 80.), gdy studiowałem reżyserię w warszawskiej PWST (obecnej Akademii Teatralnej), nad dykcją adeptów aktorstwa pracowali znakomici fachowcy, którzy stawiali najwyższe wymagania przyszłym aktorom. Owszem, zdarzały się wówczas także przypadki nepotyzmu, gdy przyjmowano do szkoły (i dyplomowano!) osoby z wrodzoną wadą wymowy (także – nieusuwalną). Ale to były wyjątki, których nazwiska – przez miłosierdzie – przemilczę. Obecnie jednak takie defekty wymowy zdają się stawać regułą, wśród absolwentów szkół teatralnych. A przecież nie chodzi tu o wrodzoną wadę wymowy, lecz o manierę, którą łatwo wyeliminować przez 4 lata pracy! Czyżby więc szkoły zupełnie przestały troszczyć się o poprawną dykcję swoich wychowanków?

Jak wiadomo – „teatr to nie jest życie”; czy więc szkoły teatralne uznały – w jakimś nowym „tryndzie” - iż profesjonalna aktorka winna mówić, jak „koleżanka z trzepaka”, bo wówczas będzie bardziej wiarygodnie; „jak w życiu”?! Przeczytałem w Internecie – z dużym zaniepokojeniem, w omawianym tu kontekście - że Agnieszka Glińska prowadzi warsztaty „ze studentami Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie”. Jeśli więc w mojej dawnej szkole nie ma już specjalnych – jak kiedyś – zajęć, poświęconych dykcji(?), to jednak reżyser winien słyszeć te defekty i korygować je; zwłaszcza w swoim spektaklu. To zaniechanie może jednak wynikać z faktu, że także i reżyser – z uwagi na jej wiek – może być ofiarą tej maniery, a wówczas… nie może jej słyszeć!? [To tylko hipoteza, bo nie słyszałem nigdy Agnieszki Glińskiej.]

Trudno „przecenić” telewizję, gdy chodzi o jej „dokonania” w dziedzinie dewastacji języka polskiego! Szczególnie smutny jest fakt, że Teatr Telewizji – tak rzadki na antenie, niestety - dopisuje się do tych „dokonań”.

Na koniec jedno muszę wyraźnie pochwalić. To niezwykła rzadkość - w wieloletnim dorobku Teatru TV - aby dźwięk był poprawnie nagrany i kwestie, wypowiadane przez aktorów, bez wysiłku były… słyszalne i zrozumiałe. Wiem, o czym mówię, bo zawodowo walczyłem o to – aczkolwiek bezskutecznie – w latach 70., gdy zatrudniony byłem w telewizji, w poprzednim swoim zawodzie: inż. elektronika i reżysera dźwięku (z wykształceniem muzycznym). Taka bowiem była i jest „szkoła reżyserii” – rodem z łódzkiej „filmówki” – wg której „obrazek” tylko się liczy, a dźwięk jest mało ważnym „dodatkiem”. Jeżeli reżyser „rozumiał” treść dialogu w nagraniu (a „rozumiał”, bo… znał go ze scenariusza), to nie był już w stanie „usłyszeć” tego, że ów dialog jest dla widza… niesłyszalny i niezrozumiały! Ta zła tradycja utrwaliła się i kontynuowana jest do dzisiaj. Nie pomogło nawet utworzenie wydziału reżyserii dźwięku, w warszawskiej Akademii Muzycznej, którego współtwórcą był – także za moją przyczyną – ówczesny Radiokomitet. Nie pomogło, bo za dźwięk spektaklu Teatru TV odpowiadają – w ostateczności, jak za wszystko - reżyserzy, a ci są przeważnie… „głusi”! Dlatego trzeba tu koniecznie wymienić nazwiska twórców dźwięku w tym przedstawieniu, którymi są: Wacław Pilkowski i Marcin Kijo.

Bogdan Czajkowski

Autor jest reżyserem (absolwentem warszawskiej PWST), mgr. inż.elektroniki (specjalizacja: elektroakustyka i akustyka architektoniczna), z doświadczeniem w reżyserii dźwięku (także w filmie fabularnym) i wykształceniem muzycznym. W PRL działacz opozycji antykomunistycznej, był m.in. jednym z dwóch przewodniczących Komitetu Strajkowego, w czasie strajku na Politechnice Warszawskiej w marcu 1968 r. Reżyserował w teatrach dramatycznych i muzycznych w Polsce i za granicą (m.in. w Anglii), w latach 80. i 90. W dorobku posiada również filmy dokumentalne (wyróżniony na MFFD w Krakowie) oraz reklamowe (Crackfilm w Krakowie). Autor sztuk teatralnych, wystawionych w Polsce oraz libretta musicalu: "Król w Kraju Rozkoszy", z muzyką Macieja Małeckiego; a także - wierszy dla dzieci oraz przekładów poezji Bułata Okudżawy.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych