Dziś premiera nowej Masłowskiej CZYTAJ FRAGMENT

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
mat.prasowe Noir Sur Blanc
mat.prasowe Noir Sur Blanc

"Kochanie, zabiłam nasze koty" to tytuł najnowszej powieści Doroty Masłowskiej, która od dziś dostępna jest w księgarniach.

Przeczytaj początek książki, za którą "Krytyka Polityczna" zwyzywala pisarkę od Ziemkiewiczów, a "Gazeta Wyborcza" - "banalność diagnoz" i "wtórność krytycznych rozpoznań".

Rozdział 1

Na ulicy przed domem leżał kot z białym kołnierzy­kiem, ni to grzejąc się w słońcu, ni to raczej jednak nie żyjąc, wnosząc z faktu, że nie było słońca ani żadnych innych przyczyn, by leżeć wśród pędzących samocho­dów. W końcu przyjedzie jakiś patrol i go zabierze — pomyślała Farah w tym śnie i poprawiając dół od pidża­my, który wpijał jej się w pachwinę, wróciła do lektury pisma.

Akurat rozwiązywała psychotest i... W waszym życiu też chyba nie zawsze jest miejsce i czas, żeby czytać Sartre'a w oryginale od tyłu do góry nogami? Błądziła po scenografii, zmontowanej niechlujnie z kawałków campusu uniwersyteckiego i fragmentów byłych mieszkań, znajomych klatek schodowych, ulic i in­nych strzępków przeszłości, kiedy wpadło jej w ręce to „Yogalife”.

„O, nowy numer” — pomyślała zdziwiona, bo ostatni wyszedł zaledwie parę dni temu. Przejrzawszy go po­bieżnie („Jogomoda”, „Medytacja — wybieramy najlep­sze gadżety!”), natrafiła na ten test.

„Joga i ty, przyjaciółki czy zaciekłe rywalki”, „Czy je­steś sexy joginką?” i tak dalej, sami najlepiej wiecie. Ledwie jednak zakreśliła pierwszą odpowiedź, zauważyła małą różaną karteczkę, zapisaną z wysiloną niedbałością, z wystylizowanym pośpiechem...

„Widuję cię na środowych zajęciach”... — głosił liścik. Dalej czcionka trochę się zmieniała i wszystko było na­pisane gorącym szeptem, jakby po francusku. F. nie znała francuskiego, ale czuła to dokładnie w uchu i jesz­cze dużo, dużo głębiej — „może byśmy spotkali się na kawę, wiesz gdzie... chcę zobaczyć, jak pijesz cappuccino i ta zabawna pianka miesza się ze szminką na brzegu twojej filiżanki, o tak”... „codziennie myślę, żeby wrzu­cić ci do samochodu bukiet kwiatów i zwiać, po prostu zwiać jak szczeniak, żebyś widziała tylko moje plecy niknące gdzieś w tłumie, plecak podskakujący trochę niezgrabnie, trochę bezbronnie...”

„Ale... ale ja” — mówi Farah, obracając w dłoniach miłosny świstek. To zostawiło ją nieoddychającą. A więc te wszystkie dni, które uważała za puste, nijakie i zmar­nowane, dni, które wyrzucały ją jak chorą rybę na brzeg samotnego wieczoru...

Fakt, że nie miała samochodu, jakoś jej chwilowo umknął.

...te wszystkie cholerne dni, na których ścieżkę dźwiękową składały się skowyty czajników i dzwonki mikrofalówek sąsiadów obwieszczające przejście ich mrożonych hamburgerów do kategorii „ohydne, ale na­wet ciepłe”; dochodzące zza ścian rozmowy przy obie­dzie, przypominające w swym beznamiętnym tembrze kurs językowy, na którym jedna i ta sama lekcja („co tam w szkole?", „podaj mi, na Boga, łopatkę do sera”) odtwarzana jest w nieskończoność, z oszczędności czy też może jakby inne słowa i kwestie nie egzystowały w języku tych sennych, przegranych popołudni późne­go września...

Dni, które uważała za stracone; dni, kiedy czuła się jak odrobinę gęstsze, angielskojęzyczne powietrze, to właśnie wtedy ktoś cały czas na nią patrzył, śledził, odu­rzał się jej istnieniem, wariował na jej punkcie i...

„W oczach stoi mi linia szwu na twoich rajstopach... myślę o chwili, kiedy sprawdzę wreszcie, czy to szew, czy po prostu malujesz go na swojej lśniącej od balsamu szklanej łydce pisakiem i czy któregoś dnia będę mógł ją zlizać, aż po...”

„Ale ja nie mam rajstop ze szwem” — uprzytomniła sobie nagle, upuszczając kartkę, która natychmiast za­wirowała i wpadła pomiędzy jesienne liście, niedojedzo-ne chickenwingsy, psie gówna i zmięte kubki ze Star-bucksa. Skąd czym prędzej wyjął ją Frank, ten gość z kursu jogi, ten, który jej się dość całkiem podobał. Miał na sobie szary, schludny sweter i czyściutki kołnie­rzyk, jego wspaniałe zęby lśniły jak klawiatura jakiegoś kosztownego instrumentu we wrześniowym słońcu, a wiatr przywiał od niego zapach „Tide 1+1” z wybiela­czem bez chloru. To był zapach gry w tenisa i lata spę­dzonego na wybrzeżu i Farah zdawało się nawet, że sły­szy wlekący się za nim jeszcze szum oceanu, piski figlujących dzieci.

— No właśnie. Jak myślisz, czy to spodoba się Joanne?

— Przepraszam...?

— Nie chciałbym, by wzięła mnie za jakiegoś zwyrodnialca... Przepraszam, a jak ty masz właściwie na imię?

— Farah. Ale mów mi Fah — odpowiedziała. Potem gdy leżał już u jej stóp, a szara wełna jego swetra nasią­kała krwią, pomyślała, że to było bardzo głupie, przed­stawić się osobie, do której się właśnie strzela; dobrze, że miała na tyle przytomności i nie podała swojego na­zwiska.

Przykryła jego zwłoki, cóż, na tyle, na ile się dało, „Yogalife” i unosząc pidżamę, której nogawki już nasią­kały płynącą krwią, poszła w kierunku oceanu, który grzmiał w oddali, odwieczny, bezkresny, rozumny.

(fragment powieści "Kochanie, zabiłam nasze koty" Doroty Masłowskiej zamieszczamy dzięki uprzejmości wydawcy - Noir Sur Blanc).

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych