Łukasz Warzecha z Jackiem Kowalskim o Sarmacji i konfederacji barskiej WARTO

Józef Chełmoński "Kazimierz Pułaski pod Częstochową"
Józef Chełmoński "Kazimierz Pułaski pod Częstochową"

„O konfederacji barskiej zbyt wiele się dziś nie mówi” rzekł w 2003 roku dziennikarz rozmawiając z wielkim miłośnikiem historii, znawcą dziejów konfederacji, poetą i pieśniarzem Jackiem Kowalskim. Dziś mówi się coraz częściej, a odkurzona przez Andrzeja Dziubka „Pieśń konfederatów barskich” (nagrana do filmu „Pogarda” Marii Dłużewskiej i Joanny Lichockiej) chwyta za serce słuchaczy, którzy nie mieli dotąd pojęcia o jej istnieniu, nie wspominając o źródle („Ksiądz marek” Juliusza Słowackiego). Tradycja sarmacka, dziedzictwo konfederacji barskiej, obrona wiary – wszystko to coraz częściej przewija się w dyskusjach o tym, jaka Polska powinna być, jacy powinni być Polacy. Dlatego przypominamy (za zgodą autora) ważny wywiad sprzed lat. Warto przeczytać – nie tylko jest aktualny. Wręcz staje się coraz aktualniejszy.

NIGDY Z KRÓLAMI NIE BĘDZIEM W ALIANSACH

Z Jackiem Kowalskim, historykiem sztuki, poetą, autorem płyty „Konfederacja barska po Kowalsku” rozmawia Łukasz Warzecha

Czym jest Sarmacja?

Sarmacja to coś, co w nas tkwi, co odkrywam w moich przyjaciołach i znajomych, i dookoła mnie w Polsce. Myślę, że to nieuświadomione dziedzictwo. Mało kto sobie uświadamia, że to coś niezwykle żywego i pięknego w swojej różnorodności, choć czasem, dodajmy, także szkaradnego. Nas stworzyła Sarmacja. To to, co powstało, gdy ukonstytuowała się Rzeczpospolita Obojga Narodów, ten kolos, ta absurdalna potęga mocarstwa, które było demokratyczne i być może właśnie dlatego przegrało. To również dzisiejsza Polska.

Czyli – wszyscy jesteśmy Sarmatami?

Oczywiście. Nie było zresztą jednej Sarmacji. Co innego rozumiał przez Sarmację Długosz, kiedy ona dopiero powstawała, gdy za Jagiellonów budowała się potęga Rzeczypospolitej; co innego Sarmacja znaczyła w czasach Kochanowskiego; co innego gdy pojawiła się w literaturze i historiografii jako synonim Rzeczypospolitej Obojga Narodów; co innego w czasach Potopu, co innego przed Potopem, w owym „srebrnym wieku” Rzeczypospolitej – jak to pięknie powiedział Jasienica; co innego w czasach saskich, a jeszcze co innego w czasach oświecenia. Ale myśmy właśnie to oświeceniowe widzenie odziedziczyli – obarczone negatywnymi konotacjami z czasów upadku.

Czy Sarmatami są także ci, którzy właśnie te konotacje podkreślają i odżegnują się od sarmatyzmu – dzisiejsi oświeceni?

Sarmatami jesteśmy czy tego chcemy, czy nie, bo każdy jakoś się odnosi do swojej przeszłości i z niej wyrasta. Jesteśmy Sarmatami biologicznie. Choć bardziej od sarmackiego dostrzegamy, czujemy dziedzictwo romantyczne. Być może walki o niepodległość, wszystkie nasze straszne klęski, Katyń – to wszystko zadusiło w nas poczucie Sarmacji. Odwołujemy się do Słowackiego i Mickiewicza, romantyczne idee tkwią w nas silnie. A przecież czym się fascynowali Słowacki i Mickiewicz? O czym pisali? Od „Pana Tadeusza” przez „Beniowskiego”, po „Księdza Marka” i „Złotą Czaszkę” sławili Sarmację, nawet ją krytykując. Po prostu nie mogli się od niej oderwać.

Różnorodność Sarmacji, o której Pan mówi, to chyba także przyczyna ambiwalentnego do niej stosunku. Czasem trzeba ją podziwiać, a czasem potępić. W „Przepowiedni”, jednej z pierwszych Pańskich piosenek na płycie „Konfederacja barska po Kowalsku” pojawiają się słowa, że gdy przyjdzie czas, Polak „da dowody i ochoty, i głupoty”.

W konfederacji barskiej jak w soczewce skupia się wszystko, co pozytywne i negatywne w epoce, będącej karykaturą trzystuletnich dziejów Sarmacji. A jednak trudno mi się było od niej odcinać. Zacytuję Krzysztofa Koehlera, który, wysłuchawszy mojej płyty, powiedział, że to jest tak, jakby ktoś pisał o swoim ukochanym stryju, którego bardzo lubi, ale ten stryj bije żonę. I o tym też się pisze – to fatalna sprawa, ale stryja się i tak kocha.

O konfederacji barskiej zbyt wiele się dziś nie mówi. Dlaczego?

Myślę, że dla wielu jest okresem wstydliwym. Kiedy zgłębia się jej historię, staje się jasne, że to jednak była kompromitacja. Warunkowały ją absolutna niemoc polityczna i militarna.

A może także dlatego, że był to tyleż patriotyczny zryw szlachty, co walka w obronie złotej wolności, a faktycznie możliwości robienia, co się chciało, jak za czasów saskich?

A może dlatego, że Konfederacja barska to jeden z momentów, których nie da się ocenić jednoznacznie, ale jednocześnie przed oceną którego nie da się uciec? Dobrym przykładem są pisma Jędrzeja Kitowicza, który w swoich „Pamiętnikach, czyli Historii polskiej” opisał konfederację głównie w Wielkopolsce, choć nie tylko. Kitowicz sam był konfederatem – przez jakiś czas sekretarzem zwierzchnika konfederacji na Wielkopolskę. Potem, jeszcze w czasie trwania konfederacji, postanowił zostać księdzem – być może była to jego reakcja na to, co się działo. W pamietnikach nikogo nie oszczędza, a był bardzo bystrym obserwatorem. Jego relacje wydają się bezinteresownie złośliwe, cudownie dowcipne – ale to straszny dowcip, piekący. Mimo tego był w pełni przekonania konfederatem i swojej sympatii dla konfederacji bynajmniej nie skrywał.

Wracając do pytania. Bezpośrednią przyczyną konfederacji faktycznie była niby obrona tego, co można by nazwać złotą wolnością. To wypisano na sztandarach. A z początku w gruncie rzeczy chodziło o sprzeciw wobec wyboru króla Stanisława Augusta, co zdenerwowało jedno ze stronnictw magnackich, które postanowiło usunąć go z tronu. Zwykła walka koterii, które, tak jedna jak i druga, dbały o „interes partyjny” powołując się na dobro kraju. Jedna i druga wzywały na pomoc obce wojska. Stronnictwo, które wywołało burzę barską, nie było lepsze od innych, a jego przywódcy, naciskani przez Rosjan, w końcu złamali się i poszli na ugodę. Tyle że wcześniej pociągnęli za sobą masę szlachty, nad którą nie udało się już zapanować, a która przecież nie była zorientowana w zakulisowych rozgrywkach. I ludzie zdali sobie nagle sprawę, że to już nie jest kłótnia między partiami, że Rosjanie nie pomagają już tylko jakiemuś stronnictwu w wielkiej Rzeczypospolitej, tylko że rosyjski ambasador w Warszawie Repnin po prostu kopie polskich przywódców w tyłek. Całkiem dosłownie – miał ponoć kopnąć Józefa Pułaskiego (ojca Kazimierza), gdy ten protestował przeciwko rosyjskiej przemocy. Do szlachty dotarło, że majestat Rzeczypospolitej nie tylko leży w gruzach, ale nie ma go kto reprezentować. I tu nastąpił przełom. Odczuto potrzebę, żeby „coś zrobić”.

Konfederacja była bardzo katolicka, heretycy nie brali w niej udziału. Mówi się, że była przykładem religijnej nietolerancji.

Konfederacja była bezpośrednią reakcją na wymuszone przez Rosję zapewnienie protestantom-dysydentom tych samych przywilejów, jakie miała szlachta katolicka. Podkreślam, że w żadnym razie nie chodziło o prześladowania inaczej wierzących, lecz zachowanie statusu Kościoła Katolickiego w Polsce, bo Moskale siłą – i to militarną – pragnęli ten status zmienić. Stąd hasło obrony „Wiary i Wolności”. Ale te hasła religijne pełniły tylko rolę pewnej fasady, która, jak się później okazało, wcale nie była konieczna. Była za to piękna, choć ułatwiała ościennym mocarstwom propagowanie na Zachodzie obrazu konfederatów jako bandy krwawych, religijnych fanatyków. Tymczasem, choć w pojęciu samych konfederatów była to walka o wiarę, jej rzeczywiste podstawy były inne. Przecież w ogóle nie walczyli z protestantami, ale z Rosją, a wojna zaczęła się tam, gdzie nigdy żadnych katolicko–protestanckich konfliktów nie było: na Podolu. Problemy religii stały się detonatorem dla powstałego napięcia. No bo tak naprawdę chodziło o niepodległość. Można to porównać do postulatów stawianych przez „Solidarność” w czasie kilkunastu miesięcy jej istnienia w latach 1980–81. Rozpętała się wtedy kłótnia o wolne soboty, ale czy naprawdę o to szło? Wiadomo było, że napięcie jest spowodowane czym innym.

Kto walczył w konfederacji?

Przede wszystkim szlachta, z rzadka magnaci, którzy angażowali się raczej politycznie. W Wielkopolsce walczyła przeważnie średnia, uboższa szlachta, także mieszczaństwo, poza tym mniej zamożni, wolni ludzie, którzy byli szeregowcami w kawalerii i piechocie konfederackiej. Nie było to takie pospolite ruszenie, jak w XVII wieku. Konfederaci utworzyli regularną armię, z huzarami, dragonami, jazdą zaciągu towarzyskiego. Byli to jednak prawie wszystko ludzie z zerowym doświadczeniem militarnym, a wiadomo, co się dzieje, gdy kilkutysięczna armia jest pozbawiona dyscypliny, bo nikt nigdy jej tego nie uczył. Kitowicz pisze złośliwie, że „rozkazywanie absolutne nad obywatelami, uniżoność od panów największych, rozpusta i debosz nęciły do siebie na potęgę wszystkich golców, wieśniaków krnąbrnych albo pracy nie lubiących”, że „za jednę lub dwie godziny strachu w potyczce i ucieczce wytrzymanego dosyć było nagrody bujać wygodnie po kraju w ozdobie obrońcy wiary i wolności, i do tego być dobrze płatnym”. Panował oczywiście ogromny chaos, przede wszystkim w kierownictwie. Byli tam ci, którzy rozpoczęli konfederację, byli ci, którzy chcieli się do niej dołączyć. Trwały zakulisowe rozgrywki, kto ma być hetmanem, kto generalnym regimentarzem, czy hetman litewski, dołączywszy do walczących, ma mieć z mocy urzędu zwierzchność nad litewską armią konfederacką, której to armii zresztą de facto nie było itp.

Coś nam to przypomina.

Niewątpliwie. A organizujący się partyzanci sami wybierali zdolnych dowódców swoich oddziałów, co oczywiście było nie w smak przywódcom arystokratycznym, mającym własnych kandydatów na te stanowiska.

Czy w tej sytuacji była w ogóle mowa o centralnej koordynacji działań?

Powstał rząd centralny, ale wyglądało to w istocie żałośnie. Z wojskiem najlepiej radzili sobie drobni dowódcy, którzy gwizdali na centralne kierownictwo, a ono nie miało żadnej siły, żeby ich zmusić do posłuszeństwa.

Świetnym przykładem tego stanu rzeczy może być przypadek księcia Jerzego Marcina Lubomirskiego. Zanim jeszcze zaczęła się konfederacja, jego tatuś – Marcin miał wówczas lat osiemnaście – kupił mu rangę generała w wojsku koronnym. Młody, zamiast spokojnie siedzieć na swoim stanowisku, porwał dwórkę z dworu swojej mamusi, zabrał iluś tam ludzi z garnizonu swojego ojca – po prostu ukradł ich – i pojechał na Śląsk, żeby udzielać się w walce między Niemcami a Rosjanami – toczyła się wtedy wojna prusko-rosyjska. Niestety, Prusacy nie traktowali go jako prawdziwego generała, więc obraził się, zrezygnował ze współpracy z nimi i umówił się z Rosjanami, że będzie napadać na pruskie transporty i odsyłać je Rosjanom. To się jednak szybko skończyło, bo tatuś się zdenerwował – jego syn kompromitował jeden z najważniejszych rodów w Rzeczypospolitej – i wysłał wojsko polskie, które nakryło go, kochankę odstawiło do klasztoru, Jerzego Marcina Lubomirskiego zaś do Kamieńca Podolskiego. Kuzyna, również Lubomirskiego, powołano na sędziego, a ten skazał Jerzego Marcina na dożywocie w twierdzy. Na prośbę taty skrócono karę do piętnastu lat, a syna na wszelki wypadek wysłano na Węgry, do twierdzy Munkacz, żeby rodowa kompromitacja odbywała się odtąd już poza granicami Rzeczypospolitej. Ale Lubomirski rozkochał w sobie córkę komendanta twierdzy, a ponieważ był dziedzicem wielkiej fortuny, więc komendant w zamian za obietnicę małżeństwa wyjednał mu u cesarza przedterminowe zwolnienie. Jerzy Marcin wrócił do kraju w chwili, gdy zaczynała się konfederacja barska. Znów zorganizował sobie oddział i samorzutnie ogłosił się „feldmarszałkiem” i regimentarzem województw małopolskich.

W Krakowie sprawy wyglądały kiepsko, wielcy panowie intrygowali, ale oficjalnie nikt z nich nie chciał w konfederacji brać udziału. Szlachta, która potrzebowała przywódcy, namówiła wreszcie niejakiego Dembińskiego, starostę pieczonowskiego. Ale gdy ten się zorientował, że to oznacza bunt przeciwko królowi oraz zagarnięcie kasy i władzy na tym terenie, to spod kościoła, gdzie mieli go ogłosić przywódcą, uciekł nad rzekę, przeprawił się łódką przez Wisłę i zwiał. Potrzebny był ktokolwiek, więc szlachta upiła ponoć niejakiego Silnickiego i obrała go marszałkiem, po czym przyłączyło się do tego całe miasto. Wkrótce rozpoczęła się obrona Krakowa przed Moskalami.

Ale wcześniej wkroczył do miasta właśnie Jerzy Marcin Lubomirski, który pił regularnie ze szlachetkami, czym wzbudzał wielką euforię. Po czym wyjechał poza Kraków tuż przed oblężeniem, więc natychmiast oskarżono go o zdradę. W pierwszej potyczce dał się całkowicie rozbić, uratował tylko kasę, zatem doszło oskarżenie o zagarnięcie funduszy. Ukrył się w górach i ponoć przez kilka miesięcy trudnił się drobnym łupiestwem. Na wiosnę następnego roku znów ogłosił się marszałkiem konfederacji krakowskiej i oświęcimskiej. Wkrótce konkurencyjny zjazd konfederatów złożył go z funkcji szefa, powołując na jego miejsce Joachima Potockiego. Ponieważ Lubomirski nie zrezygnował ani z tytułu, ani z prowadzenia walk z Rosjanami, stał się podwójnie „nielegalny” – bo i dla konfederatów, i dla Rosjan. Więc władze konfederackie wydały na niego wyrok śmierci, a on przez jakiś czas równo bił i Rosjan, i konfederatów. Po dwóch latach wyrok śmierci anulowano, a zamiast tego wydano mu dyplom zasług dla konfederacji i przyjęto go do jej kierownictwa. A to nie koniec, bo ten sam Jerzy Marcin Lubomirski brał niedługo potem udział w sejmie rozbiorowym i ponoć własnoręcznie usuwał Rejtana z progu. Później wsławił się mecenatem polskiego teatru narodowego, aż wreszcie z hukiem zbankrutował i skończył jako dzierżawca jednego małego domku, pisząc poemat „Mitra goła chleba woła”. To przykład ekstremalny, ale dobrze pokazuje rozmiary anarchii. Walczył, kto chciał, ale nikt nie mógł przewalczyć swojego programu.

Czy to znaczy, że szlachta się biła, ale nie bardzo wiedziała, o co?

Myślę, że jednak wiedziała. Badacze konfederacji twierdzą, że było to przebudzenie z marazmu czasów saskich. Najlepiej znowu przywołać tu Kitowicza, który pisze: „Polacy przez długi czas z nikim nie będąc w wojnie, zależeli pole, zgnuśnieli, zakochali się nadto w spokojnym życiu, dlatego takowe afronta – mowa o afrontach rosyjskich – cierpliwie znosili. Aż nareszcie brakło im cierpliwości i porwali się do oręża, uformowawszy konfederacją barską bitną”. I to jest to – skończyła się cierpliwość, wyzwoliły się siły społeczne, o których mówi się zazwyczaj, że wyrośli z nich targowiczanie. Ale to nieprawda, bo znacznie więcej było barzan, którzy potem, za czasów Sejmu Czteroletniego, parali się reformami. Bito się o niepodległość i naprawę Rzeczypospolitej – kłopot był w szczegółach tej naprawy, a w szczegółach zawsze siedzi diabeł.

Ale konfederaci nie mieli mentalności rewolucjonistów, jak jakobini we Francji trzydzieści lat później?

W przeciwieństwie do jakobinów konfederaci byli konserwatystami i katolikami na wskroś, choć, przyznajmy – w odróżnieniu od „arcykatolików” w państwach rządzonych absolutnie – nie mieli aż tak wielkiej atencji dla władzy monarszej. W przekonaniu szlachty Duch Święty działał nie tyle przez quasi-sakrament koronacji, co przez „głosy zgromadzonego rycerstwa” na wolnej elekcji. Te głosy mogły króla i powołać, i odwołać. A jednak konfederacja skończyła się właśnie wraz z aktem detronizacji i nieudanym porwaniem króla. Gdy doszło do ogłoszenia detronizacji, opinia publiczna podzieliła się i po części od konfederacji odsunęła. Uznania detronizacji odmówił na przykład przywódca konfederacji w Wielkopolsce, Józef Zaremba. No, a próba porwania pomazańca rzuciła na konfederację poważne odium i była gwoździem do jej trumny, choć tego szaleńczego czynu wyparły się natychmiast wszystkie ośrodki konfederackie. Niewiele im to pomogło. Zamach na osobę króla był moralnie wątpliwy – i w Europie, i u nas. I to mimo że król był bardzo opluwany, czasem w dość drastyczny sposób. Jest pieśń o obronie Częstochowy, prowadzonej przez Kazimierza Pułaskiego, przed Iwanem Drewiczem. Zaczyna się: „Wstawaj, Pułaski, przetrzyj swe powieki, / Bo jak nie wstaniesz, zginiemy na wieki”, a potem tak tłumaczy Drewiczowi, dlaczego Pułaskiemu udało się obronić:

„Bo on ma panią, imię jej Maryja, / Twa pani Kaśka, kurwa, kanalija: / Bodaj przepadła z Poniatowskim panem, / Pułaski żyj zdrów, na wiek wieków. Amen”.

„Kaśka” to oczywiście caryca Katarzyna. Ale były też pozytywne apele do monarchy. Na przykład wiersz, który mówi, że nasz biały orzeł mógłby podnieść ogon i narobić na Moskalów. I dalej – cytuję w przybilżeniu, z pamięci: „I ty, nasz królu, złącz z nim swe pośladki / I narób na nich z naszej wspólnej klatki”. To rzecz jasna „ekstrema”, pisano też wiersze mniej dwuznaczne, solidaryzujące się z królem, który czasem nieśmiało próbował uwolnić się od rosyjskiej kurateli. A po upadku konfederacji i po pierwszym rozbiorze, gdy nastąpiła głęboka frustracja, jedyną jako tako pozytywną osobą, jaka się ostała na scenie politycznej, był jednak król.

Ale Pan chyba nie przepada za królem Stasiem. W Pana piosenkach jest zniewieściały, tchórzliwy, na kolanach przed carycą albo u carycy. Jak to z królem Stasiem było?

Nie wiem. Nikt w Polsce tego nie wie. Bitwa o niego jest nie rozstrzygnięta. Był parweniuszem na tronie, ale to rzecz drugorzędna. Na pewno nie był odważny. Wiele razy zachował się bardzo nieładnie. Jednocześnie traktuje się go z sentymentem, bo jakże inaczej? Sławna tabakiera Podkomorzego w „Panu Tadeuszu” nosiła jego wizerunek: „z brylantów oprawa, / A w środku niej był portret króla Stanisława”. Tak jakby król uosabiał to wszystko, co najlepsze w ostatnich latach Rzeczypospolitej. No i ten jego mecenat, i tyle pięknych, świetnych, choć – rzecz znamienna – niedokończonych przedsięwzięć w skali państwa i narodu. A z drugiej strony… W pamiętniku Franciszka Karpińskiego jest opis sejmu grodzieńskiego, który zatwierdził drugi rozbiór. Zdrajcy Miączyński i Podhorski wnoszą do laski marszałkowskiej projekt oddania Prusakom całej Wielkopolski. Chodzi o czczą formalność, bo Prusacy już i tak wzięli, co chcieli, a teraz na czyste urągowisko chcą, żebyśmy się, przymuszeni moskiewskimi armatami, podpisali pod wyrokiem na siebie samych i jeszcze za rozbiór pięknie podziękowali. Głośno protestuje nie tylko obóz patriotyczny, ale cała Izba. „Zdrajca marszałek chciał podać pióro i kałamarz kolegom swoim zdrajcom, do podpisania się, ale poczciwi posłowie kałamarz i pióra pochowali”... No i co robi w tym momencie król? Pisze Karpiński: „Król, na tronie siedzący, w oczach narodu zgromadzonego (na co i ja patrzyłem, a potem – dla wstydu – spuściłem oczy na dół) dobył z kieszeni ołówek i Miączyńskiemu z Podhorskim oddał, ażeby się na projekcie podpisali”. Mógł chociaż zachować twarz! Nic mu osobiście nie groziło, oprócz nieco mniejszej renty po abdykacji...

Konfederaci mieli chyba pewne problemy, mówiąc delikatnie, z taktyką wojenną. Na pana płycie pojawia się kilka takich autentycznych epizodów. Na przykład „Ignacego Skarbka Malczewskiego wyprawa na Warszawę” (która zresztą mogłaby być hymnem polskiej prawicy) albo „Kwiaty byczyńskie”, gdzie książę Franciszek Sułkowski co prawda wyprawia się na Moskali z własną milicją dworską, ale ta się rozpierzcha jeszcze przed bitwą.

Nic dziwnego – była złożona z dysydentów i Niemców. Jak ci się dowiedzieli, że idą walczyć w imię wiary katolickiej z Rosjanami, to po prostu poszli do domów. A książę musiał uciekać na Śląsk.

To wszystko była jakaś kompletna amatorszczyzna!

Niezupełnie. W sensie taktyki pola walki – no, przeważnie tak. Ale nie w sensie organizacji. Muszę się pochwalić, że konfederacja w Wielkopolsce…

A jest Pan z Poznania.

Tak jest. Otóż konfederacja w Wielkopolsce grzeszyła wręcz nadorganizacją. Zresztą myślenie „prawnicze” to było wówczas zjawisko ogólnopolskie. W relacjach Francuza Dumourieza, który w ramach francuskiej pomocy uczestniczył w obradach Generalności, czyli utworzonego na terenie Austrii rządu konfederackiego, przebija przerażenie, że ci ludzie cały czas coś piszą, tworzą jakieś ramy prawne, bo wszystko ma być jak najbardziej legalne, i myślą, że coś wskórają samymi papierami. A ja myślę, że to jest po prostu prawne dziedzictwo Rzeczypospolitej. Sama konfederacja nie była zapisana w żadnych ustawach, ale precyzyjnie określały ją zwyczaje, których starano się bardzo ściśle przestrzegać.

Walkę partyzancką w poznańskiem zaczął niejaki Jakub Ulejski, zwany Hektorem Wielkopolskim. To był bardzo biedny szlachcic, który widząc, co się wokół dzieje, postanowił wystąpić przeciwko Rosjanom, dochowując jednak wierności królowi. Zebrał więc kilkunastu kolegów ziemian, pojechali do miasta i spisali dokument, bardzo kwiecisty, że oni protestują przeciwko temu, co się dzieje, że będą walczyć i tak dalej, po czym oblatowali go, czyli zarejestrowali w urzędzie. Na drugi dzień Moskale zrobili oczywiście zajazd na dom Ulejskiego, który zdołał uciec – nie miał praktycznie żadnych sił. Zabili mu córkę, żonę skatowali, spalili budynki. A on dopiero wtedy poszedł do lasu i zorganizował własny oddział. Zwracam uwagę na kolejność działań. To wynikało z przekonania konfederatów, że są wolnymi obywatelami, działają w wolnym kraju, w ramach od dawna istniejących struktur.

Wielkopolska powołała własny rząd, tak zwaną Izbę Konsyliarską, jeszcze zanim powstał rząd ogólnokonfederacki. Na Wzgórzu Przemysła w Poznaniu odbył się regionalny zjazd szlachty, który wybrał swoich przedstawicieli, a wcześniej wojsko wyszło demonstracyjnie poza mury miejskie, żeby nie zakłócać obrad cywilnych. W projekcie powołania piechoty konfederackiej wszystkie miasta wielkopolskie obarczono obowiązkiem dostarczenia bądź opłacenia pieszego rekruta – w tym miasta dysydenckie. Co więcej, dysydenci musieli posyłać do Prus po proch i kule dla konfederatów, bo taki obowiązek nałożyła na nich Izba. I nawet to robili – takie było prawo – tyle że król pruski po drodze rekwirował większość dostaw. A wielkopolska piechota ruszyła w bój i nawet nieźle się sprawdzała.

A co z nieszczęsną wyprawą na Warszawę pod wodzą Ignacego Skarbka Malczewskiego? W Pana piosence w komendzie jedzie dziesięć tysięcy chłopa, a rozbija ich dwustu Rosjan.

Aż tak tragicznie to nie wyglądało. Straty w ludziach nie były duże, bo większości konfederatów udało się uciec... A i dysproporcja sił nie była aż tak wielka, ale i tak byliśmy co najmniej trzy- czterokrotnie silniejsi. Wina leżała po stronie Malczewskiego, który był świetnym organizatorem, ale dowódcą fatalnym. Rok przed tym, jak Pułaski wsławił się obroną Częstochowy, splamił się tam Malczewski. Zarekwirował armaty z klasztoru i w dwa tysiące ludzi wyruszył przeciwko stojącym obok pięciuset Moskalom. Otoczył ich, wycelował w nich armaty, zaczął strzelać, ale niecelnie. Nie bardzo wiedział, jak ich atakować, więc tak sobie stali, stali od rana do wieczora, aż wreszcie Rosjanie ruszyli się z lekka ku konfederatom, nie powstrzymywani doszli do armat, a wtedy Malczewski „najpierwszy z całą swoją chorągwią sprysnął, a za nim cały ów gmin konfederacki”. Paulini wobec takiej kompromitacji zamknęli przed konfederatami wrota, internując dowódcę garnizonu.

Za to Malczewskiemu udało się doprowadzić do rozstrzelania swojego konkurenta do przywództwa, Gogolewskiego, bardzo zdolnego dowódcy, który faktycznie usiłował przejąć władzę, widząc że Malczewski kompletnie sobie nie radzi.

Konfederacja nie miała chyba dobrej opinii zaraz po zakończeniu.

Nie. Nie było się czym chwalić. Zakończyła się przecież kompromitacją – nie tylko ze względu na próbę porwania monarchy, ale także dlatego, że Austria, z którą łączono pewne nadzieje, rzekomy sojusznik – stała się ostatecznie jednym z zaborców. Natomiast w okresie Sejmu Wielkiego następuje ciekawe zjawisko: stronnictwo patriotyczne, które chodziło dotąd w strojach skrojonych na francuską modłę, przywdziewa kontusze i odgrzewa konfederację barską. Król wcale się temu nie sprzeciwia. Co więcej, Sejmowi przewodniczył główny szef konfederacji barskiej, biskup Adam Krasiński, którego specjalnie sprowadzono z emigracji. Tak więc sami „oświeceni” odwoływali się do niej jako do czegoś pozytywnego, jako do przykładu poświęcenia obywatelskiego, bohaterskiej walki z Rosjanami. Wtedy po raz pierwszy wydrukowano słynne pieśni konfederackie – na przykład „Stawam na placu z Boga ordynansu” – a właściciel drukarni przebierał się manifestacyjnie w strój konfederacki.

Którego rysy odnajdujemy zresztą dziś w mundurach Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Dzisiejsza rogatywka wywodzi się chyba właśnie od konfederatki – czworograniastej czapki z otokiem?

Tak jest.

Na ile silne są echa konfederacji barskiej w późniejszych powstaniach? Czy w konfederacji był już obecny późniejszy romantyczno-straceńczy duch, niewiele mający wspólnego z realizmem?

Otóż mimo że losy konfederatów były tragiczne – wywożono ich na Sybir, wyrzynano – oni nie czuli się straceńcami czy romantykami. To byli dumni obywatele wolnej Rzeczypospolitej, która w ich mniemaniu była wciąż mocarstwem, walczący legalnie o należne im prawa.

Rozmawiał Łukasz Warzecha. Wywiad przeprowadzony i opublikowany w 2003 r. w dzienniku „Życie”. Tyuł i skróty pochodzą od redakcji wNas.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych