Stary lis nie puka jeszcze do nieba bram. Jednak aniołowie mogą pozazdrościć mu geniuszu

Pisałem już kilkakrotnie, że mamy obecnie modę na powrót do klasyki. Najnowsza płyta Boba Dylana, żywej legendy i absolutnej ikony popu, folku, rocka i wielu innych gatunków muzycznych dowodzi tego w najlepszy sposób. Pozwolę sobie zacytować fragment mojego tekstu o niezwykłej płycie jaką 11 września dał nam facet, który nauczył palić marihuanę Johna Lennona, a potem występował przez Janem Pawłem II.

„Krwawy klasyk starego lisa”- napisał jeden z recenzentów nowej płyty mistrza Boba Dylana "Tempest". Podpisuje się pod tą opinią obiema rękoma. Ta płyta to wielki powrót geniusza, bez którego nie byłoby współczesnej muzyki. Trudno nie zachwycać się wspaniałymi 15-minutowymi balladami (kto dziś ma odwagę nagrywać coś takiego?!) najsłynniejszego na świecie barda, który przypomniał nam czym jest smak w muzyce, i gdzie leży jej prawdziwa siła. Teledysk do utworu „Duquesne Whistle” dowiódł, że wcale nie trzeba stosować techniki, do której przyzwyczaiła nas MTV, by ciekawie opowiedzieć historię. Długie ujęcia filmowego stylu Martina Scorsese, znanego z „Bad”, powolna narracja i subtelne poczucie humoru połączone z opisem świata znanego z pieśni mrocznego Casha, są dziś niemal niewidoczne poza powtórkami na VH1. Ten styl powrócił. Powrócił z cholernie wielkim stylu. A nie zapominajmy, że ten znakomity, singlowy, utwór jest tylko początkiem przygody z płytą, od której nie mogę od 11 września oderwać ucha. „Tin Angel" może spokojnie zawstydzić Toma Waitsa czy Nicka Cave'a. Można śmiało powiedzieć, że płyta Dylana powinna zawstydzić 99 proc. dzisiejszych gwiazdorów sceny muzycznej. Zresztą żadne słowa nie wyrażą tego, co daje nam twórca kultowej piosenki do filmu Sama Packinpaha. Tego po prostu trzeba posłuchać.

„Tempest” przenosi nas do złotych czasów rocka szybciej niż Michael J. Fox z szalonym profesorem. Bob Dylan w tym roku tak jak Rolling Stonesi świętuje swoje półwiecze na scenie muzycznej. W ostatnich 10 latach Dylan radził sobie nadzwyczaj dobrze, osiągając dwoma poprzednimi albumami komercyjny sukces i zdobywając kilka nagród Grammy. Szykują się kolejne nagrody. Słuchając jego czternastominutowej pieśni osadzonej w typowo bardowskiej konwencji o katastrofie Titanica można poczuć zimny chłód oceanu.

Długi, irlandzką tonacją tchnący walczyk jest jednym z bardziej poruszających opisów tego, czego Miłosz, pisząc „Piosenkę o końcu świata” po prostu nie chciał już opowiedzieć: to ostatnie chwile ludzkości, która u Dylana zamienia się w opowieść o ostatnich chwilach Titanica, ale zarazem poprzez co i rusz czynione odniesienia, rozumiemy, że nie tylko o tragedii Titanica opowiada Dylan. Parowiec u Dylana zmierza w stronę jutra, obiecanego złotego wieku, jak jakieś przepowiedziane zwycięstwo człowieka nad czasem i przestrzenią

pisał o niezwykłym utworze Krzysztof Koehler. Bez wątpienia Dylan przechowuje w sobie złoty wiek muzyki i daje nam go poczuć. Jakże to ważne w postmodernistycznym świecie!

Część recenzentów zarzuca płycie Dylana, że momentami jest monotonna, a Dylanowi nie służy chrypka. Nic bardziej mylnego. Bob Dylan jest naprawdę jak wino. W jego przypadku to wyświechtane powiedzenie przestaje być truizmem.

Łukasz Adamski

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych