Ten spektakl musiałam w końcu zobaczyć. Choćby dlatego, że należę do tych osób, które na Kaczmarskim się po prostu wychowały, które jego twórczości zawdzięczają w znacznej mierze sposób postrzegania świata.
Ale też dlatego, że przedstawienie „Lekcja historii” w Teatrze Ateneum jest czymś w rodzaju aneksu do mojej pracy magisterskiej. Pracy, do której pewnie odważyłabym się dziś zajrzeć, bo jej największą zaletą było po prostu zgromadzenie mniej znanych tekstów poety, inspirowanych malarstwem i zestawienie z pierwowzorami. W erze przedinternetowej nie było to jednak łatwe. No, cóż praca została oficjalnie obroniona. I co ważniejsze zaaprobowana przez artystę…
Ucieszyłam się, że po latach ktoś wpadł na podobny pomysł. Że postanowił wyodrębnić i uhonorować właśnie plastyczne wątki w poezji Jacka. Z tym większymi obawami szłam jednak na spektakl. Bo choć Ateneum to teatr dobry, to aktorzy zaangażowani w przedsięwzięcie byli mi zupełnie nieznani. A choć nie należę do tak dogmatycznych wielbicieli Kaczmarskiego, którzy za dopuszczalne uznają tylko wykonania imitujące te oryginalne, to jednak zdarzyło mi się parę razy widzieć interpretacje tak „odjechane” , że wręcz urągające dobremu smakowi. I to w wykonaniu bardzo znanych artystów. Na szczęście Ateneum nie poszło tropem oryginalności „na siłę”.
Autorzy przedstawienia wzięli na warsztat kilkanaście utworów Kaczmarskiego inspirowanych dziełami Breughla, Halsa, Matejki, Linkego, Muncha, Witkacego, Malczewskiego, Vermeera.
Niektóre - jak :Reytan”, czy „Wigilia na Syberii” - należą do kanonu najbardziej popularnych pieśni Kaczmarskiego. Inne - jak choćby finałowa „Alegoria malarstwa” raczej znane szeroko nie były.
Zamysł spektaklu jest bardzo prosty. Każdy utwór poprzedza krótka prezentacja obrazu na ekranie projektora i omówienie dzieła (ożywionego z lekka komputerowymi trickami). Po czym następuje wykonanie utworu. Na pustej scenie, do mikrofonów. W oszczędnej, acz dość nowoczesnej aranżacji. Większość pieśni wykonywana jest zespołowo - przez duet, trio lub kwartet wykonawców (w sumie - trzech mężczyzn, jedna kobieta). Niektóre solo. Stroje aktorów są proste, scenografia wręcz ascetyczna, za to wysmakowane światło.
Wykonania - różne. Niektóre bardzo „surowe”, niektóre ogromnie aktorskie. Najlepiej chyba jednak wypadają te zespołowe, gdzie wychodzi na jaw nieosiągalny dla amatorów profesjonalizm - dykcji, rytmu, zgrania.
Rozpoczynający spektakl „Portret zbiorowy w domu opieki”, choć raczej nie należy do utworów „masowego rażenia”, po prostu hipnotyzuje. To, co trzeba przyznać aktorom - to umiejętność inteligentnego, bardzo przemyślanego i czytelnego podawania tekstu. Tak, że wybrzmiewa każda metafora, aluzja, aliteracja. Kto wie - uwaga popełniam herezję! - czy nie lepiej niż u samego Kaczmarskiego? Ja w każdym razie poczułam jakbym np. „Pejzaż zimowy” wg Breughla usłyszała zupełnie na nowo…
Nieco bardziej kontrowersyjne pozostają indywidualne interpretacje utworów. Jak choćby wspomniany już „Reytan, czyli raport ambasadora” zaprezentowany przez Wojciecha Michalaka. Jego Repnin to jakaś dziwna mieszanka geja (to chyba miał być oświeceniowy fircyk?) z rosyjskim Kozakiem…Nie bardzo lubię też tautologie sceniczne - czyli, że jeśli w tekście jest, że” koszulę zdarł zupełnie jak w teatrze”, to trzeba sobie koniecznie powiększyć dekolt…
Zupełnie bezbarwnie wypadła też „Arka Noego” w wykonaniu reżysera całego spektaklu Jacka Bończyka. Trudno zrozumieć dlaczego. Bo to przecież niezwykle nośny utwór,a Bończyk dysponuje świetnym głosem i ekspresją bardzo zbliżoną do tej Jackowej. Za to jego „Autoportret Witkacego” był absolutnie porywający.
Jedyna kobieta w przedstawieniu - Julia Konarska- zdecydowała się się na indywidualnie wykonanie „Krzyku” wg Muncha. Odważnie. Trochę zapachniało tu jeszcze dyplomem w szkole teatralnej -ale szczerość emocji wydawała się przekonywująca. Gdybyż jeszcze aktorki niespodziewanie nie zawiodła dykcja…
W pamięć zapadło mi na długo zapewne wirtuozerskie wykonanie „Lotu Ikara” przez Wojciecha Brzezińskiego.
Dobre głosy, profesjonalny warsztat aktorski, inteligentne interpretacje - to wszystko wielkie plusy „Lekcji historii”.
Największy mankament to nieco nieporadne „słowo wiązane” - mimo, że podane magnetyzującym głosem Piotra Fronczewskiego.
O ile bowiem przybliżenie treści obrazów wydaje się rzeczą słuszną- wielu dzieł nie sposób zrozumieć bez znajomości obowiązującej w epoce ich powstania symboliki, a tej rzadko uczymy się w szkole - to jednak już narzucanie interpretacji samych utworów Kaczmarskiego zgrzyta niczym piasek w zębach. Z kilku z banalnych sformułowań w stylu gombrowiczowskiego „Słowacki wielkim poetą był” można by śmiało zrezygnować. Z korzyścią dla przedstawienia. Bo to jednak otwarty spektakl, a nie repetytorium dla gimnazjalistów przed klasówką. Szczęściem finałowa „Alegoria malarstwa” stawia więcej pytań niż kropek, co trochę zaciera nieprzyjemne wrażenie łopatologicznej, szkolnej dydaktyki i pozostawia miejsce na poetyckie niedopowiedzenie.
Tyle scena… a morał? Pointa?
Że Malarstwo - Historii jest lustrem?
Że zdobyta raz wolność jest święta?
Spójrz na płótno malarza.
Puste.
To ostatnie słowa spektaklu. Koniec końców artystom z Ateneum udało się pokazać Jacka Kaczmarskiego jako poetę uniwersalnego, artystę bez zawężającej łatki „barda Solidarności”. Tak jak sam chciał być widziany. Doczekał się tego 10 lat po śmierci. Późno ale jednak. Jestem przekonana, że byłby z tego zadowolony.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/229704-lekcja-historii-w-ateneum-czyli-jacek-kaczmarski-na-nowo-malowany