Jan A. P. Kaczmarek: "Mam dość mitu Polaka, który dał radę"

Fot. Michał Nadolski/CC/Wikimedia Commons
Fot. Michał Nadolski/CC/Wikimedia Commons

Dziś jest jednym z najlepszych kompozytorów muzyki filmowej na świecie, ale nie zawsze w jego życiu było tak wesoło. Tylko upór i ciężka praca sprawiły, że jego talent został dostrzeżony.

Laureat Oscara za muzykę do filmu „Marzyciel” zdecydował się na przeprowadzkę do Stanów Zjednoczonych w 1989 roku. Za ocean udał się wraz z żoną i czwórką dzieci. Nie była to wówczas jeszcze ich ziemia obiecana, ponieważ stałą towarzyszką życia Kaczmarków była bieda.

Mam dość mitu Polaka, który dał radę. Ale opowiem pani, jak grałem kiedyś w Detroit. To był festiwal polski, a więc festiwal kiełbasy i ogórka. Przed nami grał Krzysztof Krawczyk, który był tam wielką gwiazdą. To, że nas potem nie usunięto siłą ze sceny, świadczy bardzo dobrze o polskiej mniejszości. Kiedy graliśmy te nasze kosmiczne dźwięki, przechodził ulicą reżyser Andrew Silver z narzeczoną. Wszedł, doczekał do końca i zaprosił nas na kolację. Tak się zaczęła przyjaźń

— wspomina kompozytor w rozmowie z dziennikarką „Gazety Wyborczej”.

To właśnie dzięki Silverowi przed Kaczmarkiem pojawiły się nowe możliwości i szansa na dalszy rozwój.

Kiedy przyjechałem w 1989 r. do Los Angeles, Andrew akurat tam był. Wpadliśmy do jego kolegi. Facet siedział w majtkach i montował horror. To była „Blada krew”, pierwszy film amerykański, do którego napisałem muzykę. Chętnie o tym mówię, bo na początku kariery los nie zawsze podsyła nam arcydzieła. Trzeba mieć odwagę iść dalej

— tłumaczy artysta.

Pracowitość zaowocowała nieco później. Napływające propozycje i pozytywne recenzje były kwestią czasu.

Potem były projekty telewizyjne - nieduże, ale już z klasą. Odniosłem sukces w teatrze, w 1992 r. dostałem w Nowym Jorku Obie Award i Drama Desk Award. Byłem przekonany, że świat stoi przede mną otworem. Ale przez dwa lata nie działo się nic

— przyznaje kompozytor.

Prawdziwym przełomem w karierze Jana A.P. Kaczmarka okazało się spotkanie z Agnieszką Holland.

Była wtedy po „Tajemniczym ogrodzie”, na wysokiej fali. Mogła kaprysić, a dała mi szansę. Pierwsze było „Całkowite zaćmienie”, potem kolejne tytuły. I pojechałem szybką windą w górę

— wspomina artysta.

Dopiero ta winda pozwoli Kaczmarkowi spojrzeć na Amerykę jako własną ziemię obiecaną z której można czerpać inspirację.

Ameryka nauczyła mnie optymizmu i dostrzegania wartości w małych rzeczach. Poczułem tam głód harmonii wewnętrznej i zacząłem pisać jaśniejszą muzykę

— przyznaje kompozytor.

To właśnie wspomniany głód doprowadził Kaczmarka aż do Kodak Theatre w 2005 roku, gdzie otrzymał Oscara za najlepszą muzykę filmową.

Jaki ja byłem niezadowolony, że nie dostałem za „Marzyciela” Złotego Globu! A teraz myślę sobie, że oddałbym dziesięć Złotych Globów za tego jednego Oscara. Nadszedł ten dzień. Trzeba się było uczesać, kupić smoking, wybrać muchę. Zdecydowałem się na białą, z tych mniejszych, bo w dużych źle wyglądam. Mój agent powiedział mi, o której mam być na czerwonym dywanie, żeby w ogóle ktoś na mnie spojrzał. Jak przystało na mądrego Polaka, przyjechałem punktualnie i miałem 15 wywiadów: Korea, Singapur, Brazylia… Rozmowy z połową świata. Akurat ten film był kochany przez ludzi. Wystarczy mieć lubiany film i się nie spóźnić

— mówi z dumą autor muzyki do „Marzyciela”.

Pobyt na najważniejszej gali w świecie kina umożliwił mu obserwację wielkiej filmowej machiny niemal „od kuchni”.

Usiadłem, obok mnie jakiś skromny Azjata. Ja odebrałem swojego Oscara, wracam, jego nie ma, tylko siedzi „wypełniacz”. Bo musi pani wiedzieć, że jak tylko ktoś z gości na Oscarach wstanie, to na jego miejsce pojawia się ładnie ubrana anonimowa osoba, bo kamera musi widzieć pełną salę. Kolejna zmiana dekoracji i Azjata wraca. Nagle poznaję, że to Yo-Yo Ma! Genialny wiolonczelista. Pogadaliśmy sobie przyjemnie

— wspomina Kaczmarek.

Kompozytor nie osiadł jednak na laurach i zaangażował się w pomoc młodym twórcom. Artysta założył Instytutu „Rozbitek” zajmujący się działalnością edukacyjną i produkcją artystyczną. Obecnie jego najważniejszym projektem jest festiwal Transatlantyk w Poznaniu.

Transatlantyk to dla mnie wielkie przedsięwzięcie. Kompozytor szuka skupienia, czasem nawet samotności, a ja sobie rzuciłem wyzwanie w odwrotnym kierunku: rozproszenia, nadmiaru stymulacji. Wymyśliłem festiwal idei - społecznych, kulturowych, politycznych. Film i muzyka są punktem wyjścia do rozmowy. Miasto okazało się głodne takiej imprezy, już za pierwszym razem przyszły dzikie tłumy. A o Poznaniu można teraz przeczytać w „Variety”, „The Hollywood Reporter” czy londyńskim „Screen International”

— puentuje Kaczmarek.

Trzymamy kciuki i dziękujemy za wspaniałe sekundy, minuty i godzinny uczty dla ucha, której mogliśmy do tej pory doświadczyć. Liczymy na jeszcze więcej…

gah/Gazeta Wyborcza

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych