„Trafiliśmy z szarej komunistycznej PRL-owskiej rzeczywistości do świata przepełnionego kolorami. Na początku tej przygody z planem filmowym nie wiedzieliśmy, co robić z oczami. To było tak, jakby cię ktoś dziś wywiózł do Disneylandu albo na inną planetę. Wszystko było dla nas nowe” – wspomina Mariusz Lipiński w wywiadzie dla tygodnika „wSieci”.
Dorota Łosiewicz: Grałeś jedną z głównych ról w „Akademii Pana Kleksa”. Byłeś Anastazym. To ty byłeś Kaczką Dziwaczką z piosenki na stole, śpiewałeś też solo „Witajcie w naszej bajce”. Na długo to filmowe imię do ciebie przylgnęło?
Mariusz Lipiński: Na bardzo długo. Jeszcze grubo 10 lat po premierze słyszałem komentarze: „O, to ty grałeś w „Akademii Pana Kleksa”!
Byłeś bohaterem w swojej klasie?
Nawet w całej szkole, ale to miało swoje plusy. Miałem w nauce taryfę ulgową, koleżanki chętnie się zaprzyjaźniały. Ale po roku już się „opatrzyłem” i zainteresowanie opadło.
Na koniec filmu śpiewasz piosenkę „Witajcie w naszej bajce”. Udział w tej polsko-radzieckiej produkcji to była dla was chyba prawdziwa bajka?
Prawdziwa. Trafiliśmy z szarej komunistycznej PRL-owskiej rzeczywistości do świata przepełnionego kolorami. Na początku tej przygody z planem filmowym nie wiedzieliśmy, co robić z oczami. To było tak, jakby cię ktoś dziś wywiózł do Disneylandu albo na inną planetę. Wszystko było dla nas nowe. Przez pierwsze dni chodziliśmy z otwartymi paszczami, bo szczęki, jak nam raz opadły, tak nie chciały się podnieść. Zamiast ponurej rzeczywistości – piękne kolorowe schody, tęcza rzucona na ścianie, sala, gdzie kręcono Boże Narodzenie, witraże, blendy. Jak dyskoteka. Szybko się jednak zaaklimatyzowaliśmy. Wyszły z nas zdolności kombinatorskie. Każdy próbował sobie skołować jak najwięcej takich okrągłych pudełek na taśmy. To był wtedy gadżet! Dalibyśmy się pokroić za te pudełka.
Zdjęcia trwały grubo ponad rok. Nie zawaliłeś nauki?
Nie. Fakt, że były przerwy w nauce, lecz później trzeba było nadrabiać. Zdarzały się też dłuższe – dwutygodniowe nieobecności, ale mieliśmy wtedy zorganizowane zajęcia wyrównawcze na planie. Poza tym film w dużej mierze kręcony był latem, w wakacje.
Premiera „Akademii Pana Kleksa” miała miejsce w 1984 r. Mija więc właśnie 30 lat od tego momentu. Jak zapamiętałeś samą premierę?
To były niezłe emocje! Było strasznie zimno. A my występowaliśmy na premierze w tych lekko przyciasnych mundurkach na styl marynarski z filmu, w których było nam okropnie zimno. Próbowaliśmy się rozgrzać, a tu już wołają całą brygadę chłopaków. Było nas 25, wybiegamy na scenę, brawa, światła. To było miłe.
A z iloma absolwentami „Akademii…” masz kontakt dzisiaj?
Z trzema. Ze Sławkiem Wronką, czyli odtwórcą roli Adasia Niezgódki, z Romkiem Orłowem, filmowym Antonim, z którym tańczyłem na stole Kaczkę Dziwaczkę, i z Piotrkiem Michalakiem. W takim składzie udało nam się parę lat temu spotkać po latach. Największym zaskoczeniem było dla nas to, jak zmienił się Sławek. Z delikatnego, cichego muzyka przeistoczył się w naukowca, fizyka jądrowego, współpracuje z CERN-em, zapuścił brodę i wąsy. Sam dziś wygląda trochę jak Pan Kleks. Wszyscy rozpoznaliśmy się bez problemu, ale „Adasia” trudno nam było poznać. Tym bardziej że nawet cienki piskliwy głos zmienił się w gruby, poważny. On przyszedł jako ostatni, szedł, uśmiechając się z daleka, a my się zastanawialiśmy: „Sławek, nie Sławek?”.
Jak trafiłeś do „Akademii Pana Kleksa”?
W naszej szkole pojawiła się asystentka reżysera, Hanna Głowacka (wszyscy się w niej podkochiwaliśmy). Zorganizowano przesłuchania. Pani wychowawczyni decydowała, kto może pójść, więc to ona robiła pierwszą selekcję. Pani Hania przesłuchiwała nas. Pytała wszystkich: „Co byś zrobił, gdyby mama wysłała cię do sklepu i okazało się na miejscu, że dała ci za mało pieniędzy?”. Ktoś opowiadał, że odparł, iż wróciłby do domu i doniósł resztę. I ja potem powtórzyłem to samo. Później były kolejne spotkania. W Pałacu Kultury, w Teatrze Żydowskim. Tam był ostatni etap. Gdy stamtąd wychodziliśmy, każdy wiedział, jaką zagra rolę.
Jakieś sceny utkwiły Ci szczególnie w pa- mięci?
Scena z tortami, ale to przykre wspomnienie. Chodzi o torty, które niszczy Adolf, wpadając na salę projekcyjną z kijem. Te torty stały tam przez trzy dni. Byliśmy pewni, że w końcu je zjemy. Przecież to był smutny PRL, gdzie nawet masła nie było. I okazało się, że nie mogliśmy ich zjeść, bo było na nich tyle chemii, że byśmy się potruli. To był dramat. Miło za to wspominam nocne zdjęcia. Każdy chciał na nie jechać, bo to był smak dorosłości. Nie trzeba było kłaść się po dobranocce. Podczas zdjęć w Nieborowie byliśmy zakwaterowani w hotelu w Piotrkowie. Normalnie dorosłe życie! Pamiętam też scenę, w której wszyscy płaczemy, i ja pytam: „Co będzie z nami, panie profesorze?”. Miałem wtedy na twarzy sztuczne łzy. Scena była poważna, a ja nie mogłem się skupić. I wtedy dostałem poważną burę od reżysera. Musiałem nawet opuścić plan. Albo scena pod deszczowym drzewem, w której wszyscy występujemy bez ubrań. Pamiętam, że tak się wstydziliśmy, iż z planu wyproszono wszystkie panie. A one spokojnie stanęły na górze na galerii i tak wszystko widziały, tylko my już nie wiedzieliśmy, że one tam są. Albo zupa kwiatowa. Pamiętasz zupę kwiatową i tę apetycznie unoszącą się znad niej parę? W rzeczywistości to był dym ze „Sportów”, które z kwiatami nie miały nic wspólnego. Smród był przeraźliwy, a my mieliśmy się zapachem tej zupy zachwycać.
Dziś by nie przeszło.
Było jeszcze parę sytuacji, które by nie przeszły. Jedzenie mieliśmy porcjowane i wydzielane, jak dziś w sanatorium. A mimo to pani, która się nami opiekowała, za karę nie pozwoliła mi pewnego razu zjeść kolacji. Była z tego niezła afera. W upały brakowało nam picia na planie, a lato było bardzo gorące. Ale mimo to przygoda była fantastyczna. Gdyby nie „Akademia Pana Kleksa”, nie mógłbym zobaczyć, jak wyglądałem 30 lat temu.
Skąd taki sukces „Akademii…”, którą dzieciaki oglądają chętnie i po 30 latach?
Przez tych 30 lat chyba nie powstał żaden porządny polski musical dla dzieci. A przecież dzieci uwielbiają piosenki. Spróbuj teraz przeczytać „Kaczkę Dziwaczkę”, nie śpiewając jej, albo „Kwokę”. Nie da się. I to po 30 latach! To m.in. te piosenki zadecydowały chyba o sukcesie filmu.
Dlaczego nie zostałeś aktorem? Twoja przygoda z filmem i z telewizją nie skończyła się przecież na „Akademii Pana Kleksa”.
Dużo występowałem w „Teleranku”. Potem grałem jeszcze w wielu filmach, m.in. we „Wszystko powiem Lilce”, „Trzy młyny”, „Pierścień i róża” czy „W labiryncie”. Jeszcze później grałem w Teatrze Ochota. Jednak w czasach, gdy musiałem zdecydować o wyższej szkole, czyli w początkach transformacji, nastał bardzo trudny czas dla aktorów. Nie mieli pracy, musieli chałturzyć, by jakoś zarobić. Jednocześnie to był czas rozkwitu nowych technologii. No i wtedy wybrałem informatykę. Do komputerów ciągnęło mnie od dzieciństwa, i tak zostało. Wystąpiłem kiedyś w „Teleranku” z Kurkiem i z Kamińskim z „Sondy”. Prowadzący „Teleranek” zapytał mnie wtedy, kto mnie przekonał: Kurek (który mówił o komputerach) czy Kamiński (który mówił o klockach Lego). I ja odpowiedziałem bez żenady, że Kurek (zamiast pan Kurek). Odpowiedź poszła w eter, wszyscy pękali ze śmiechu, a ja zostałem informatykiem.
Rozmawiała Dorota Łosiewicz
Wywiad ukazał się w tygodniku „wSieci” Nr 25 (81) 2014
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/201375-kaczka-dziwaczka-trzy-dekady-pozniej-z-mariuszem-lipinskim-odtworca-roli-anastazego-30-lat-po-premierze-akademii-pana-kleksa-rozmawia-dorota-losiewicz