Film ten jest mieszanką kina indie z “teenage movie”. Reżyser czerpie z obydwu gatunków, wychodząc momentami obroną ręką dzięki ironicznemu humorowi. Jednocześnie film o umierających na raka nastolatkach jest wyrachowany i tanio gra na emocjach przez co trochę przypomina oddział onkologiczny w świecie Hanny Montana.
Film otwiera przewrotny monolog głównej bohaterki, która zapewnia, że w przeciwieństwie do typowych romantycznych historyjek, gdzie duszę i ciało leczy kolejna pieśń Petera Gabriela, jej historia jest zanurzona w goryczy życia. Czy tak jest w rzeczywistości? Jest to film o śmiertelnej chorobie, zderzeniu ze śmiercią młodych osób, które powinny dopiero zaczynać życie. Jest to też film o zniszczonych marzeniach, nadziei oraz tym, jak przyznaje bohaterka, co jest gorsze dla człowieka niż wiadomość o nowotworze. Chodzi o nowotwór własnego dziecka. Jest to więc film wpisujący się w szeroki gatunek kina dotykającego śmiertelnej choroby. Nie jest to jednak kino w stylu „Love Story”, czy „Czułych Słówek”, choć uderza w te same emocje widza.
Oparty na bestsellerowej książce Johna Greena film twórcy „Stuck in love” opowiada o cierpiącej od kilku lat na nowotwór Hazel (poruszająca Shailene Woodley) oraz poznanym podczas spotkań z grupą wsparcia Gusie ( nierówny Ansel Elgort). Dziewczyna chce być jak każda inna nastolatka- chce imprezować, romansować z rówieśnikami, układać sobie plany na przyszłość. Zamiast tego musi poruszać się w butlą tlenu i ma świadomość, że każdy dzień może przynieść pogorszenie stanu zdrowia. Gus to zaś były gwiazdor liceum, sportowiec i przystojniak wyjęty z reklam w magazynach dla małolatów. Pewny siebie, niemal arogancji chłopak, który przeszedł z powodu nowotworu amputacje nogi, momentalnie zakochuje się w nieśmiałej i niepewnej dziewczynie. Zaczytana w powieści o osobach chorych na raka tajemniczego autora Petera van Houtena (Willem Dafoe) dzieli się swoją pasją z poznanym chłopakiem. Marzeniem jej życia jest poznanie autora, który przeniósł się do Amsterdamu. Gus zamierza pomóc dziewczynie zrealizować jej marzenie. Jednak już początkowa deklaracja Hazel, która jest narratorką filmu, zapowiada, że historia nie musi mieć happy endu, i nie będzie miała wymiaru romantycznych komedii.
Dystans Gusa ( choć momentami bardzo źle wyłożony przez sztywniackiego Elgorta), ironia jego ślepnącego z powodu raka przyjaciela Issaca (Nat Wolff ) i sarkazm Hazel obiecują klimat indie movie w stylu „Najlepsze, najgorsze wakacje” czy „Juno”. Szybko jednak film skręca w tony dosyć taniej gry na emocjach widza. Jasne jest, że trudno jest budować inny rodzaj odczuć oglądając parę zakochanych nastolatków, która wie, że zamiast obrączek, gromadki dzieci i domku z białym domkiem czeka ją śmierć. Niestety reżyser używa zbyt wielu metod z disneyowskich „teen movies”. Jeżeli w zamiarze miał ich przełamanie, to znaczy, że poniósł porażkę. Jeżeli zaś jego intencją było manipulowanie uczuciami widzów za pomocą wyświechtanych chwytów, to mamy do czynienia z ocierającym się o bezczelność wyrachowaniem.
Jest czymś znamiennym, że najbardziej intrygują na ekranie starzy wyjadacze w drugoplanowych rolach. Laura Dern w roli matki Hazel w kilku scenach potrafi zarysować cały wachlarz uczuć kobiety, która wie, że najprawdopodobniej pochowa własną córkę. Willem Dafoe jednym gestem buduje przeszłość swojego bohatera. Jednak obie postacie są dodatkiem do losu pary nastolatków. Pary, która tylko momentami uwiarygodnia ból i strach każdego człowieka, a szczególnie nieletniego, przed nieznanym kresem. Szkoda, że nie rozwinięto ciekawie zarysowanego wątku innego odbioru choroby przez osobę wierzącą oraz ateusza. Szkoda też, że nie zestawiono polukrowanej miłosnej historii pary nastolatków ze szpitalną egzystencją chorych osób. Szkoda też, że zmianę życiowego nastawienia do materializmu czy dóbr doczesnych zbyto jedną sceną. Brakuje w filmie przeszywających emocji i mistyki śmierci, które biły ze skąpanej w zimnych barwach i deszczu szpitalnej sceny Penelope Cruz w „Elegii”, bezradnego spojrzenia Ala Pacino w „Aniołach w Ameryce” czy jęku zawodu Jima Carreya w Człowieku z księżyca”.
Pretensjonalnie zatytułowany film momentami stoi w rozkroku między łzawym melodramatem i przewrotnym kinem niezależnym, i ostatecznie ląduje na oddziale onkologicznym w świecie Hanny Montana.
Łukasz Adamski
„Gwiazd naszych wina”, reż. Josh Boone, dyst: Imperial – Cinepix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/199590-gwiazd-naszych-wina-landrynkowy-strzal-w-w-raka-recenzja-lukasza-adamskiego