Na ciekawą rzecz zwrócił niedawno uwagę Eric Sammons. Redaktor naczelny magazynu „Crisis” brał udział w listopadowym referendum aborcyjnym w stanie Ohio, które przyniosło klęskę zwolennikom obrony życia.
Sammons podczas kampanii obserwował postawę tamtejszych biskupów katolickich, którzy jednoznacznie opowiedzieli się przeciw wprowadzeniu prawa legalizującego aborcję aż do dziewiątego miesiąca ciąży. Widział ich niezłomną determinację w obronie życia nienarodzonych. A jednak doszedł do wniosku, że hierarchowie nie zachowali się tak jak powinni. Dlaczego? Nie dlatego, że wykonali złą robotę, ale dlatego, że nie wykonali swojej pracy.
Co miał na myśli Sammons? Jak sam wyjaśnił: biskupi stanęli po właściwej stronie, ale skoncentrowali się na politycznym, społecznym, prawnym, medycznym czy demograficznym wymiarze problemu. W tych właśnie kategoriach wskazywali na szkodliwe konsekwencje przyjęcia dzieciobójczej poprawki do stanowej konstytucji. Wszystko, co mówili, było jak najbardziej słuszne, ale dokładnie to samo mówili świeccy działacze ruchów pro life. Hierarchowie pominęli natomiast zupełnie duchowy aspekt całej sprawy.
Groźba dla życia wiecznego
Misja Kościoła ma charakter nadprzyrodzony. Jego podstawowym zadaniem jest prowadzenie ludzi do zbawienia i życia wiecznego. Odwrotną stroną tego medalu jest dążenie, by nikt nie został na wieczność potępiony. W tym kontekście na biskupów spada szczególny obowiązek, nałożony na nich – jak naucza Kościół – przez samego Chrystusa. Mają troszczyć się o to, by żaden z powierzonych im wiernych nie zatracił na wieki swej duszy. To ich główna powinność. Po to zostali biskupami.
Jakie wnioski wysuwa z tego Sammons? Po pierwsze, biskupi powinni ostrzegać wszystkich, zwłaszcza ojców i matki, którzy noszą się z zamiarem zabicia swych dzieci, że narażają się na grzech śmiertelny, a w związku z tym wystawiają swoje dusze na ryzyko wiecznego potępienia. Po drugie, podobne ostrzeżenia powinni kierować pod adresem wszystkich obywateli, którzy zamierzają głosować za legalizacją aborcji, a więc za ustanowieniem prawa zezwalającego zabijać dzieci w wieku prenatalnym (w Ohio nawet do dziewiątego miesiąca ciąży). W tym przypadku udział w referendum ma wymiar duchowy, zaś głos na „tak” oznacza popełnienie grzechu śmiertelnego, dla którego nie ma żadnych okoliczności łagodzących, mogących uzasadniać przyłożenie ręki do tak haniebnego procederu. Po trzecie, hierarchowie powinni przypomnieć katolikom, którzy opowiedzieli się w referendum za legalizacją aborcji, że nie mają prawa przystępować do Eucharystii, dopóki nie wyspowiadają się z tego grzechu i nie będą za niego szczerze żałować.
Czego się bać?
Oczywiście Sammons zdaje sobie sprawę, że tego rodzaju postawa najprawdopodobniej spowodowałaby medialny atak na hierarchów, którzy zostaliby publicznie wyszydzeni lub oskarżeni o fanatyzm i nietolerancję. Można jednak zadać pytanie: jak świadczy o biskupie strach przed tego rodzaju szykanami w porównaniu z postawą wielu duszpasterzy, którzy w jeszcze niedawnej przeszłości nie cofali się w obliczu takich niebezpieczeństw, jak więzienie, tortury lub śmierć?
A sprawa jest przecież bardzo poważna – chodzi o zbawienie lub wieczne potępienie wielu ludzi, którzy popełniają grzech śmiertelny (i którym nikt nigdy być może nie powiedział, jakie mogą być duchowne konsekwencje ich czynów – a kto powinien im to oznajmić w imieniu Kościoła, jeśli nie biskup, którego zadaniem jest prowadzenie ludzi do zbawienia?). Dawniej duszpasterze, stając w obliczu realnej groźby zatracenia duszy przez swych wiernych, potrafili nieustannie nawoływać, wzywając ich do opamiętania i przestrzegając przed najgorszym, co może spotkać człowieka. Dziś takich ostrzeżeń nie słychać.
Ekskomunika jako pomoc
Eric Sammons przywołuje w tym kontekście znamienny precedens z niedawnej historii Stanów Zjednoczonych. Otóż w 1962 roku arcybiskup Nowego Orleanu Joseph Rummel oficjalnie ekskomunikował (czyli wykluczył z Kościoła) trzech katolików, którzy publicznie sprzeciwiali się jego akcji mającej na celu wyeliminowanie segregacji rasowej ze szkół katolickich w podległej mu archidiecezji. Dostojnik uznał, że demonstrowany publicznie rasizm to nie tylko kwestia polityczna, lecz duchowa, ponieważ tego rodzaju poglądy i postawy stanowią zagrożenie dla życia wiecznego tych, którzy je prezentują.
Hierarcha nie potraktował ekskomuniki jak represji, lecz jako pomoc, która miała wstrząsnąć sumieniami i duchowo przebudzić owych trzech katolików. Lekarstwo przyniosło skutek: dwóch z nich uznało swój grzech, odwołało publicznie swoje poglądy i pojednało się z Kościołem.
Zbawienie jako prawo człowieka
Powyższe uwagi redaktora magazynu „Crisis” dotyczą nie tylko Kościoła w Stanach Zjednoczonych – można je rozciągnąć także na inne kraje cywilizacji zachodniej. Rodzi się w związku z tym pytanie, dlaczego biskupi abdykują z roli duchowych (właśnie: duchowych) przywódców przy tego rodzaju konfrontacjach. Dlaczego nie ostrzegają przed duchowymi konsekwencjami czynów?
Wydaje się, że jedną z odpowiedzi na to pytanie jest coraz powszechniejsza niewiara w możliwość wiecznego potępienia, która w umysłach wielu katolików kłóci się z obrazem Boga Miłosiernego. Zbawienie stało się dziś niemal prawem człowieka, które należy się każdemu bez względu na wyznawane poglądy i popełnione czyny. Jeżeli zaś nie ma piekła (lub jest ono puste), nie ma też grzechu śmiertelnego. Wszelkie czyny tracą swą moralną wagę. Żaden nie wymaga ostrzeżenia przed najgorszymi możliwymi konsekwencjami dla życia wiecznego. Dotyczy to zresztą nie tylko przykładania ręki do aborcji, lecz wszystkich właściwie wszystkich czynów, które – jak niegdyś mówiono – wołają o pomstę do nieba.
Nie tak nauczał jednak Kościół przez dwa tysiące lat. Czy coś się wobec tego w jego nauce zmieniło?
CZYTAJ TAKŻE:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/679993-czy-biskupi-w-sprawach-aborcji-zachowuja-sie-jak-trzeba