Niedawno na portalu wPolityce.pl pisałem, jak we współczesnych społeczeństwach przeprowadza się zmiany światopoglądowe poprzez zmiany semantyczne.
Zmieniając znaczenie słów, wprowadzając nowe wyrazy lub zastępując jedne terminy innymi, dokonuje się zmian w myśleniu, a te mają wpływ na nasze postawy i zachowania.
Nieprzypadkowo wielka rewolucja francuska poprzedzona została wielką redefinicją pojęć, jaką było dzieło oświeceniowych filozofów, czyli Encyklopedia. Definiując na nowo rzeczywistość, zmieniamy stosunek do niej.
W ostatnich latach na naszych oczach obiektem takich operacji językowych staje się Kościół katolicki. Warto przyjrzeć się kilku takim przykładom, by zobaczyć, w jaki sposób przedefiniowywanie pojęć wpływa na przewartościowanie jego nauki.
Pułapka „rozeznawania”
Słowem-kluczem, a właściwie wytrychem, które robi ostatnio furorę zarówno na wydziałach teologii moralnej, jak i w praktyce duszpasterskiej, jest „rozeznawanie”. Jest ono używane jednak inaczej niż do tej pory, a mianowicie zostaje przyłożone do obowiązujących w Kościele norm moralnych, np. grzechów nazywanych dotychczas „czynami wewnętrznie złymi”. W tym kontekście najczęściej spotykany przykład dotyczy osób współżyjących seksualnie w związkach niesakramentalnych. Katolicka nauka od początku była w tej sprawie jasna i jednoznaczna: uznawała takie relacje za grzeszne z samej swej natury, a więc pozbawiające łaski uświęcającej, a zatem wykluczające z możliwości przystępowania do Eucharystii.
Dzisiaj coraz częściej (a w niektórych krajach Europy Zachodniej wręcz powszechnie) głosi się, że pary niesakramentalne powinny „rozeznawać” (same lub z kapłanem), czy mogą przystępować do Komunii. Jednoznaczna norma moralna przestaje więc obowiązywać, ponieważ zostaje zrelatywizowana i poddana interpretacji, w której nie są określone żadne reguły.
Dlaczego jednak – analogicznie – nie moglibyśmy przyłożyć tej samej kategorii „rozeznawania” nie tylko do szóstego, lecz także siódmego przykazania Dekalogu? Wówczas otwierałoby się przed nami całe oszałamiające pole do interpretowania, od jakiej sumy ukradzionej zaczyna się grzech, a jaka wysokość nie obciąża jeszcze naszego sumienia.
Zwolennicy „rozeznawania” jednoznacznych norm moralnych skłonni są jednorazowy, przelotny związek seksualny uważać za grzech, natomiast nie uważają za grzeszne trwania latami w związku niesakramentalnym. Idąc logicznie tym tropem, można stwierdzić, że ilość przechodzi w jakość – jeśli dostatecznie dużo i często grzeszymy, wówczas grzech przestaje być grzechem. Skoro pozwalamy sobie takie „rozeznawanie” przykładać do szóstego przykazania, to dlaczego nie mielibyśmy tego samego zrobić w odniesieniu np. do siódmego przykazania?
Reasumując, kategoria „rozeznawania”, tak stosowana jak dziś, relatywizuje normy moralne, czyniąc je względnymi, subiektywnymi i nigdy nie ostatecznymi. W ten sposób przestają być one absolutne i niezmienne, a stają się zależne od intencji, woli, uczuć, pragnień, namiętności, sytuacji życiowej, uwarunkowań osobistych i kulturowych etc. Etyka absolutna zastąpiona zostaje więc etyką sytuacyjną, w której wszystko staje się uznaniowe. Inaczej mówiąc, mamy do czynienia z destrukcją odwiecznej katolickiej doktryny moralnej, usprawiedliwioną przez „rozeznawanie”.
„Kruchość” zamiast grzechu
Dziś coraz częściej słowo „grzech” zastępowane jest słowem „kruchość”. To pierwsze oznacza świadomy i dobrowolny czyn będący przekroczeniem Bożych przykazań, a więc oznaczający winę i pociągający za sobą odpowiedzialność. Drugi wyraz z kolei odnosi się do kondycji człowieka, do jego statusu, a nie do postępowania. Kruchość jest zatem stanem, na który nie mamy wpływu, jest jakby częścią naszej natury. Popełniając w kruchości i ułomności zły czyn (zwany według katolickiej nauki moralnej grzechem), nie zaciągamy więc winy, a nawet powinniśmy spodziewać się automatycznego usprawiedliwienia.
W ten sposób eliminujemy jednak Boga z doktryny moralnej Kościoła. Zastąpienie pojęcia grzechu „kruchością” uniemożliwia bowiem odwoływanie się do argumentu związanego ze świadomym i celowym przekroczeniem Bożych przykazań. To sprawia, że sakramentalna praktyka spowiedzi traci sens. I rzeczywiście, w części krajów Zachodu została ona niemal całkowicie porzucona.
„Środowisko” zamiast stworzenia
W oficjalnych dokumentach kościelnych coraz rzadziej pojawia się dziś słowo „stworzenie”, które wypierane jest przez wyraz „środowisko”. Za tymi dwoma pojęciami kryją się jednak odmienne wizje. Już sam termin „stworzenie” zakłada istnienie Stwórcy, który powołał wszystko do istnienia. On też uczynił Ziemię darem dla człowieka, którego uczynił pierwszym pośród wszystkich stworzeń. Księga Rodzaju ukazuje nam ontologiczną hierarchię, w której człowiek stoi na szczycie drabiny stworzenia, będąc zarazem jej ukoronowaniem. Ziemia jest mu dana jako przestrzeń realizowania jego wolności, która może być wykorzystana przez niego dobrze lub źle.
Takie rozumienie miejsca i misji człowieka we wszechświecie jest dziś zastępowane coraz częściej inną, odmienną wizją, w której głównym podmiotem wchodzącym w interakcję z ludźmi staje się nie Bóg, lecz środowisko, natura, Ziemia. O ile stworzenie potrzebuje do swego istnienia Stwórcy, o tyle środowisko Go nie potrzebuje. W tej koncepcji Ziemia sama w sobie jawi się jako złożony, organiczny byt homeostatyczny, niekiedy nawet spersonifikowany pod postacią Matki-Ziemi, Gai lub Pachamamy. Człowiek pojawia się tam jako główny element zaburzający prawidłowe funkcjonowanie natury. Jest podstawowym czynnikiem, przed którym należy chronić środowisko naturalne. Zresztą samo określenie „ochrona środowiska” ma na celu właściwie obronę przed jednym tylko agresorem. To nie Ziemia ma być podporządkowana człowiekowi, lecz to on powinien się jej podporządkować. Stanowi to odwrócenie biblijnej wizji porządku naturalnego, w której człowiek pełni wobec natury analogiczną rolę jak ogrodnik wobec ogrodu. Przyjęcie takiej odwróconej perspektywy ułatwia późniejszą akceptację różnych programów, które odwołując się do argumentów ekologicznych zaprzeczają podstawowym zasadom chrześcijańskim.
Miłosierdzie kontra sprawiedliwość
Coraz częściej wyraz „miłosierdzie” wypiera z języka teologicznego słowo „sprawiedliwość” – chyba że chodzi o „sprawiedliwość społeczną”, która odnosi się do wykluczonych, odrzuconych czy imigrantów. Wówczas taka sprawiedliwość – rozumiana horyzontalnie, w wymiarze międzyludzkim, a nie wertykalnie, między Niebem a ziemią – jest w pełni akceptowana. Poza tym jednak wizja Boga sprawiedliwego, zwłaszcza jako Sprawiedliwego Sędziego, dokonującego sądu nad światem, zostaje unieważniona przez wizję Boga Miłosiernego, przebaczającego ludziom wszystkie ich grzechy.
W teologii katolickiej zawsze było miejsce zarówno dla sprawiedliwości, jak i dla miłosierdzia, które nie wykluczały się, lecz były dwoma przymiotami tego samego Boga – tak jak Miłosierny Ojciec na obrazie Rembrandta obejmuje syna marnotrawnego dwoma dłońmi, z których jedna jest męska (oznaczająca sprawiedliwość), a druga żeńska (wskazująca na miłosierdzie). Na wspomnianym płótnie – co warto jednak zaznaczyć – młodzieniec klęczy przed ojcem, wyznając mu swe winy i prosząc o wybaczenie.
Promowana dziś koncepcja miłosierdzia ignoruje jednak ów wymiar skruchy, żalu, pokuty, nawrócenia. Miłosierdzie ma być całkowite, bezwarunkowe i niezależne od przyznania się grzesznika do win. Propagatorzy tej wizji często powołują się na św. Faustynę Kowalską. Ona sama jednak w swym „Dzienniczku” zapisała słowa, jakie miała usłyszeć od Chrystusa, iż trybunałem Bożego Miłosierdzia jest konfesjonał. Inaczej mówiąc, Boże Miłosierdzie w najdoskonalszy sposób realizuje się w sakramencie pokuty i pojednania, gdy Bóg odpuszcza człowiekowi grzechy. Jest to odwrotność tego, co głosi dziś wielu teologów i kapłanów na Zachodzie, że dzięki wierze w Boże Miłosierdzie dostępujemy takiego przebaczenia grzechów, iż nie jest potrzebna spowiedź sakramentalna.
Kościół „inkluzywny”
Zawrotną karierę robi dziś w wielu środowiskach katolickich słowo „inkluzywność”. Niektórzy hierarchowie twierdzą wręcz, że Kościół ze swej natury powinien być „inkluzywny”, czyli przyjmujący wszystkich i nie wykluczający nikogo. Taki postulat zakłada jednak zniesienie jakichkolwiek wymagań i zatarcie różnic między Kościołem a światem.
Katolicy zawsze deklarowali wiarę w „jeden, święty, powszechny i apostolski” a nie inkluzywny Kościół. Od samego początku zarówno chrześcijańska doktryna, jak i praktyka zakładały pewne odgrodzenie Kościoła od świata. Symbolicznym tego wyrazem był biblijny obraz sadu lub winnicy, które musiały być okopane i ogrodzone, aby chronić je przed dzikimi zwierzętami. „Nie dawajcie psom tego, co święte, i nie rzucajcie swoich pereł przed świnie”, ostrzegał Jezus w Ewangelii św. Mateusza, a św. Augustyn wyjaśniał, że – w powyższym porównaniu – psami są ci, co atakują prawdy wiary, zaś świniami ci, co je obrażają.
Od swego zarania Kościół nie był inkluzywny, tzn. nie miał do niego wstępu każdy, lecz tylko ten, kto został ochrzczony (a więc, co było praktyką powszechną w pierwszych wiekach, przeszedł przez inicjacyjną ścieżkę wtajemniczenia w prawdy zbawcze) i przyjął w całości wyznanie wiary. Także do sakramentu Eucharystii nie miał dostępu każdy ochrzczony, lecz tylko ten, kto nie trwał w grzechu ciężkim.
Kościół nigdy nie był ani „inkluzywny”, ani „ekskluzywny”, zawsze był częściowo „otwarty” i częściowo „zamknięty”. Zawsze wzywał wszystkich, nie wyłączając nikogo, jednak przyjmował tylko tych, którzy zgodzili się przyjąć jego nauczanie wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Podobnych przykładów można podać znacznie więcej. Pokazują one, jak ważna jest precyzja poszczególnych słów, które niosą ze sobą ściśle określoną treść – zwłaszcza w tak istotnych kwestiach jak teologiczne, które dotyczą spraw ostatecznych.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/652220-kosciol-jako-obiekt-operacji-semantycznych