To miała być wielka operacja, cios, który ostatecznie odetnie katolickie korzenie, zdepcze największy autorytet Polaków i rozproszy nas w bezsilności. Ekke Overbeek i dziennikarz TVN przekonywali, że nie ma żadnych wątpliwości co do winy św. Jana Pawła II i kard. Sapiehy. Ich doniesienia miały domknąć kreowany przez lata obraz Kościoła, jako instytucji zepsutej do cna i krzywdzącej nawet bezbronne dzieci. Dziś wiemy, że ich przekaz medialny został oparty na fałszywych pomówieniach, złożonych Służbie Bezpieczeństwa PRL przez degeneratów i zdrajców. Ale przypadków niszczenia kapłanów kwitami bezpieki jest więcej. Uczciwość nakazuje do nich wrócić. Zwłaszcza do sprawy uderzenia w ks. abp. Stanisława Wielgusa.
Wielomiesięczne efekty pracy TVN o Overbeeka
Jak to zapowiadano w TVN? „Reportaż „Franciszkańska 3” jest efektem wielomiesięcznej pracy opartej na wieloźródłowych dokumentach, relacjach świadków i – co najważniejsze – dający głos samym ofiarom. Przeszedł kilkuetapową weryfikację i powstał zgodnie z najwyższymi standardami dziennikarskimi. Rolą niezależnych i rzetelnych mediów jest pokazywać fakty nawet, jeśli są bolesne i trudne do przyjęcia”. Tak Fakty TVN zapowiadały swój przełomowy materiał.
Trudno pojąć, jak wyglądała ta „kilkuetapowa weryfikacja”, skoro miażdżąca argumentacja ekspertów zmiotła te sensacje w kilka dni. Kardynała Adama Sapiehę i św. Jana Pawła II próbowano zdyskredytować „dokumentami” bezpieki budzącymi potężne wątpliwości historyków, dokumentami wręcz sfałszowanymi. Holenderski dziennikarz, autor książki „Maxima Culpa” i Maciej Gutowski, autor reportażu „Franciszkańska 3”, a wcześniej Małgorzata Skowrońska z „Wyborczej” zabrnęli w tezę, wg której Książę Niezłomny – kard. Sapieha, ojciec duchowy Karola Wojtyły – miał gwałcić kleryków i nawet jeśli Wojtyła nie został przez niego wykorzystany seksualnie, to wiedza o zachowaniu kard. Sapiehy musiała wpłynąć na ukrywanie problemu pedofilii w Kościele przez św. Jana Pawła II. Trudno o bardziej podłą i obrzydliwą intrygę. Przekonywano jednak, że to czysta prawda. W końcu przeczytali o tym w SB-ckich teczkach i usłyszeli od świadków.
Okazało się, że narracja ta oparta jest na działalności ppor. Krzysztofa Srokowskiego, pracującego w resorcie bezpieczeństwa od 1947 roku, który – jak ujawniła „Rzeczpospolita” preparował materiały kompromitujące dot. kard. Sapiehy, gównie na podstawie donosów i zeznań ks. Anatola Boczka, wieloletniego współpracownika bezpieki, ps. „Luty”, oraz ks. Andrzeja Mistata, byłego sekretarza metropolity krakowskiego. Ks. Boczek był alkoholikiem, agentem prowadzonym przez Srokowskiego i aktywnym członkiem tzw. ruchu księży patriotów działającym na rzecz PRL. W sposób oczywisty pozostawał w konflikcie z kard. Sapiehą. Srokowski nie był wiarygodny nawet dla bezpieki. W 1952 r. został wyrzucony z pracy i skazany za fałszowanie dokumentów. Poniżej krótka odpowiedź Polsatu na materiał TVN.
CZYTAJ TAKŻE:
Zamach na abp. Wielgusa
W obliczu ostatnich wydarzeń, szczęśliwie przeanalizowanych i publicznie wyjaśnionych, warto zadać sobie kluczowe pytanie, czy nie zadział tu przypadkiem ten sam schemat, jaki miał miejsce w roku 2006, gdy SB-ckimi teczkami zniszczono abp. Stanisława Wielgusa? Wtedy także, gdy papież Benedykt XVI mianował go arcybiskupem warszawskim, „sensacyjne dokumenty” trafiły w ręce dziennikarzy, którzy z wielką zapalczywością – w imię obrony prawdy – ogłosili ks. arcybiskupa agentem bezpieki. Po czasie okazało się, że dokumenty są nieklarowne, wyglądają jakby zostały złożone z kilku innych teczek, a sama deklaracja podjęcia współpracy podpisana gryzmołem – pseudonimem, nie nazwiskiem nawet. Drobiazgowa analiza SB-ckich materiałów przeprowadzona po latach przez red. Sebastiana Karczewskiego i opublikowana w książce pt. „Zamach na arcybiskupa” dostarcza wstrząsającego materiału. Jeszcze większe światło rzuca na sprawę książka samego ks. abp. Wielgusa, w której szczegółowo opowiada tamte wydarzenia. Wyłania się z niej potworny obraz wielkiej mistyfikacji, w której wzięli udział również wysocy przedstawiciele Kościoła. Okazuje się, że słowa o przyznaniu się do winy, słynna „Odezwa” do kapłanów i wiernych archidiecezji warszawskiej odczytane w kościołach i rozpowszechnione w mediach przez nuncjusza apostolskiego, nie były oświadczeniem arcybiskupa. W książce „Tobie, Panie, zaufałem, nie zawstydzę się na wieki. Historia mojego życia” ujawnia on kulisy wydarzeń, które rozgrywały się pomiędzy 5 a 7 stycznia 2007 r. Pisze o tym, co działo się w tym czasie w kurii, jak nuncjusz apostolski abp Kowalczyk podejmował za niego decyzje, współpracował z politykami i mediami oraz podsunął mu do podpisu treść oświadczenia, które do dziś obciąża abp. Wielgusa.
„Ani jedno słowo z tego oświadczenia nie pochodziło ode mnie”. (…) „Kto był autorem tego oświadczenia, nie wiem. Jest prawdopodobne, że ówczesny Sekretariat Konferencji Episkopatu Polski. Ogólnie biorąc, niewiele wiem o szczegółach tego wszystkiego, co ze mną czyniono w tych dniach. Nikt mnie o niczym nie informował. Byłem całkowicie samotny, zamknięty w domu warszawskich biskupów jak więzień. Wszelkie intrygi snuto poza mną”. (…) Abp Kowalczyk podsunął mi do podpisania tekst zrzeczenia, który miałem wygłosić w katedrze. Podpisałem je machinalnie, ale gdy w kilka chwil później przeczytałem je, zmieniłem jego treść, ponieważ i tu przypisano mi winę za cały skandal”
— pisze abp Wielgus. W podsuniętej mu wersji oświadczenia podana została przyczyna rezygnacji przyjęcia arcybiskupstwa w Warszawie z powodu „uwikłania w przeszłości ze służbami specjalnymi” PRL. Arcybiskup usunął ten fragment i w nowej formie odczytał oświadczenie w katedrze składając na ręce papieża biskupi urząd.
„Komu na tym zależało? Kto tak bardzo obawiał się mojej obecności w Warszawie? Komu przeszkadzałem? Kto uczynił wszystko, by się mnie stąd pozbyć? To są pytania, na które do dziś, mimo, że upłynęły już lata, nie otrzymałem odpowiedzi”
– pyta abp Wielgus w swojej książce. Wyjaśnia też, dlaczego ostatecznie wycofał się z walki o swoje dobre imię. „Sponiewierany przez terrorystów medialnych i stojących za nimi polityków, nie miałem najmniejszej ochoty, aby dochodzić prawdy. Tym bardziej, że ktoś się skutecznie postarał, żeby ją ukryć. Moja obecność w Warszawie była zatem niepożądana”.
Neomarksiści walczą teczkami SB-ków?
Abp Wielgus, wybitny profesor filozofii, wieloletni rektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, zapłacił za tę operację cenę najwyższą, jakiej można doświadczyć w doczesności: śmierć społeczna, publiczne wyklęcie, odarcie z godności. Poza Radiem Maryja nie bronił go nikt. Operacja oskarżycielska zakrojona była na międzynarodową skalę, a o nominacji arcybiskupa „agenta SB” pisały nawet arabskie media. Rzecz wprost niebywała. Czy każdy z dziennikarzy opisujących tę sprawę zadał sobie trud rzetelnego przeanalizowania źródeł, na podstawie których wydawał wyrok cywilnej śmierci? Z postępowania prokuratorskiego wiadomo, że nawet autor pierwszego tekstu nie miał możliwości technicznych i czasowych, by zweryfikować prawdziwość przekazanych mu materiałów. Tym bardziej nie dokonali tego inni. Jeden powtarzał za drugim, nie badając autentyczności źródeł historycznych. Zupełnie tak samo, jak dziś w sprawie św. Jana Pawła II i kard. Sapiehy.
A przecież Służba Bezpieczeństwa zakładała teczkę każdemu księdzu, niemal każdemu seminarzyście. Duchowni byli nękani przez SB, doznawali okrutnych prześladowań, byli szantażowani, nachodzeni, zaskakiwani, wzywani, przymuszani. Bezpieka rozpracowywała ich szeroko. Funkcjonariusze chcący wykazać się przed przełożonymi, zmyślali czasem niestworzone historie, zapewniając że „kandydat rokuje”. Dziś wiemy, jak bardzo zakłamane potrafią być akta SB. Czy ktoś pamięta, że księża prowadzący jakąkolwiek znaczącą działalność, czy to duszpasterską czy naukową, zmuszani byli do kontaktów ze służbami PRL w ramach rutynowej działalności państwa? Nie jest to jednak równoznaczne z podjęciem współpracy. Arcybiskup pisze w swoim książce: „Miałem w przeszłości kontakty ze służbami specjalnymi PRL przy okazji moich wyjazdów zagranicznych”, ale „nigdy nie podpisałem żadnej współpracy z SB” i „na nikogo nic złego ani nie pisałem, ani też nie mówiłem, ale raz na jakiś czas (niekiedy raz w roku) nachodził mnie pracownik SB i zmuszał do prowadzenia z nim rozmów”. „Poza tym byłem gwałtownie przymuszany do współpracy z wywiadem PRL, gdy jechałem na stypendium naukowe do Niemiec, ale nigdy nie wykonałem żadnego zadania, jakie usiłowano mi narzucić w związku z wyjazdami za granicę”. Okazuje się, że również historycy badający dokumenty z ramienia episkopatu, przyznają iż materiał, jakim dysponowali opierał się głównie na opiniach funkcjonariuszy SB, którzy w notatkach służbowych wskazywali, że „działalność ks. Stanisława Wielgusa w środowisku lubelskim mogła wyrządzić szkody różnym osobom z kręgu Kościoła”. Tyle że opinia funkcjonariusza nie oznacza faktycznego działania. Ci sami historycy zaznaczają, że analiza dokumentów nie pozwala stwierdzić, że ks. Stanisław Wielgus wyrządził komukolwiek krzywdę.
Sparaliżowana lustracja
Warto przypomnieć sobie także moment, w którym doszło do zniszczenia abp. Wielgusa. Przełom 2006-2007. W Polsce wrzało na tle lustracji. W 2005 do sieci trafiła „lista Wildsteina” – spis nazwisk i sygnatur z katalogu osobowego Instytutu Pamięci Narodowej, zawierający zbiór ok. 240 tysięcy nazwisk osób, które były źródłami informacji służb bezpieczeństwa PRL – zarówno świadomych agentów, jak i osób niezwerbowanych. Wydawało się, że nastał wreszcie czas, w którym uda się w końcu oczyścić przestrzeń publiczną z agentury PRL. Lustracji mieli zostać poddani sędziowie, prawnicy, dziennikarze, a także Kościół. Czas wyjątkowo trudny dla tych, którzy chcieli ukryć swoją przeszłość. Wygląda na to, że ktoś postanowił zastosować zasadę dżudo – wykorzystania siły i impetu przeciwnika, do pokonania go. Ustąpić, zrobić unik, by napierający przewrócił się. Chcecie lustracji? Macie! Wystarczyło więc wykorzystać tę polityczno-medialno-społeczną gotowość konserwatywnej części Polski, wrzucić „granat”, który spowoduje potworny zamęt, wywoła podziały i zakończy „polowanie na Tajnych Współpracowników”. W efekcie okazało się, że poza abp. Wielgusem, o którym pisał cały świat, nie rozliczono nikogo. Nawet tych księży, którzy powinni zostać ujawnieni jako pierwsi, którzy współpracowali i donosili. Może właśnie takim zależało najbardziej, by załatwić sprawę jednym „kozłem ofiarnym”? Tak też uczyniono. Ciekawe, że wraz z usunięciem ks. abp. Wielgusa, wszystko ucichło.
Sprawa lustracji zgasła, zarówno w kręgach kościelnych, jak i dziennikarskich czy wszelkich innych. Wielu środowiskom było to na rękę. Dodatkowo, pozbyto się z Warszawy wyjątkowego kapłana, oddanego Panu Bogu i Polsce, który odważnie ostrzegał przez rewolucją kulturową, zakusami neomarksistów i ideologią gender na długo przed tym, gdy ta zaczęła jawnie forsować drzwi polskich szkół i domów. Nie chciano w Warszawie tak mocnego i jednoznacznego arcybiskupa, ostrzegającego przed działaniami masonerii i Nowej Lewicy, nieustępliwego, wskazującego konieczność trzymania się wiernie drogi Chrystusowej, przywołującego konieczność trwania w katolickiej tożsamości narodu.
Arcybiskupa Stanisława Zniszczono 16 lat temu i choć minęło tyle lat, wciąż nie doczekał się sprawiedliwej rewizji swojej sprawy. Może to jest właśnie moment, by do niej na nowo wrócić? Śledztwo dziennikarskie red. Sebastiana Karczewskiego, opisane w książce „Zamach na arcybiskupa” ogromnie wiele wyjaśnia. Czas także zrobił swoje. Widać, jak potoczyło się życie ludzi, którzy bezpośrednio angażowali się w sprawę, zwłaszcza ci, którzy działali w warszawskiej kurii. Nawet historia kłamcy Marka Lisińskiego, który owinął wokół palca płocką kurię, rzucając fałszywe oskarżenie na niewinnego księdza, ma tu swoje interesujące odbicie. Tym bardziej należy weryfikować wydarzenia, z nową wiedzą, większą świadomością i jeszcze większą pokorą.
Przed czym ostrzegał abp Wielgus?
Na koniec kilka słów z nauczania ks. abp. Wielgusa, który jasno widział zagrożenia, a widząc już kilka lat temu, w jaką stronę zmierza niemiecki Kościół, alarmował i ostrzegał przed duchowymi niebezpieczeństwami. proponuję zapoznać się w całości z konferencją „Kapłan wobec ofensywy ideologii neomarksizmu i postmodernizmu we współczesnym świecie” wygłoszoną do księży profesorów Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie, w lutym 2004 r. Poniżej kilka jej fragmentów:
Pod wpływem neomarksizmu - który rozwija się dynamicznie, przybierając różne nazwy, w tym nazwę „Nowej Lewicy”, od drugiej zwłaszcza połowy XX wieku, znajdują się w licznych krajach zachodnich szczególnie, ale także i u nas, ważne ośrodki polityczne, dominujące na rynku media oraz co należy szczególnie podkreślić, środowiska uczelniane, zwłaszcza z obszaru filozofii, politologii, socjologii, pedagogiki czy psychologii.
Drugą ideologią, wpływającą w sposób jeszcze bardziej skuteczny na zmianę obrazu Boga, religii i Kościoła w świadomości wielu współczesnych ludzi, jest postmodernizm, który głosi agnostycyzm i relatywizm, i to zarówno w sferze moralności, z której eliminuje pojęcie grzechu oraz różnicę między dobrem i złem, jak i w sferze poznawczej - głosząc, że niezmienna i obiektywna prawda nie istnieje, a także w sferze religijnej, kiedy stawia znak równania między wszystkimi religiami, sektami i wierzeniami. Postmodernizm odrzuca jakiekolwiek stałe zasady moralne, jakąkolwiek etykę kodeksową i jakiekolwiek zakazy czy nakazy moralne. Zgadza się na religię, ale taką, która byłaby elementem światopoglądu konsumpcyjnego, to znaczy pełniłaby funkcje terapeutyczne, podejmowałaby działania charytatywne i dawałaby ludziom potrzebne im przeżycia, a zwłaszcza poczucie bezpieczeństwa. (…) Religia w postmodernistycznym ujęciu ma dostarczać radosnych przeżyć. Ma być źródłem przyjemności i zabawy dla człowieka ze współczesnego społeczeństwa nastawionego wyłącznie na zabawę, mocne przeżycia, seks i zakupy. Religia powinna bawić, pocieszać i uzdrawiać. Jeśli natomiast stawia jakiekolwiek wymagania, jeśli domaga się opanowania swoich instynktów, ofiarności, służby i wyrzeczenia - należy ją odrzucić jako fałszywą. Kościół w postmodernizmie traci swój autorytet w kwestiach moralnych, ponieważ jego zdanie traktowane jest jako głos niewiele znaczącej politycznie, ekonomicznie i medialnie społeczności. Przestaje być sumieniem społeczeństwa. W takim postmodernistycznym ujęciu traci także autorytet w kwestiach religijnych odnoszących się do prawdziwości i integralności nauczania wiary. Wielu ludzi ulegających tym bardzo lansowanym przez niezliczone media i ich autorytety wpływom mówi dziś wyraźnie: religia - tak, ale Kościół z jego integralnym depozytem - nie. (…)
Ludzkość dwudziestego wieku przeżyła dwa straszliwe, bezbożne ze swej istoty totalitaryzmy, gwałtownie i krwawo zwalczające religię: komunizm i hitleryzm. Obecnie mamy do czynienia z innym antyreligijnym totalitaryzmem, a mianowicie totalitaryzmem bezideowości. Wszystkie powyższe totalitaryzmy pochodzą z jednego intelektualnego źródła, a mianowicie z antychrześcijańskiej myśli oświeceniowej, która nienawidzi religii i dąży konsekwentnie do ustanowienia „państwa ateistów”.
CZYTAJ TAKŻE: Agenci SB żyją i wciąż toczą swoją walkę z Kościołem. Na marginesie morderstwa ks. Blachnickiego i ataku na św. Jana Pawła II
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/640612-kogo-jeszcze-mialy-zniszczyc-sb-ckie-teczki-i-klamstwa