„Rozstrzygającą okaże się decyzja, czy zamierzamy być dla tego świata solą, jak chciał Chrystus, czy słodzikiem. Czy mamy dzisiaj starać się przypaść do gustu współczesnemu człowiekowi, stać się czymś w rodzaju „fajnego” katolicyzmu, który niczego nie wymaga? Czy mamy zrobić z naszej wiary coś lekkostrawnego, przyjemnego, zabawnego, jednocześnie przestając zajmować innych sprawami fundamentalnymi, dotyczącymi sensu życia, zbawienia duszy i wieczności?” - mówi ks. Robert Skrzypczak, autor (razem z Pawłem Chmielewskim) niedawno opublikowanej książki „Ogień w Kościele”.
wPolityce.pl: We wstępie do książki „Ogień w Kościele” (Esprit, 2021.), rozmowach ksiądza z Pawłem Chmielewskim, pisze ksiądz profesor, że Kościół trochę stracił pewność, która droga prowadzi do nieba. Jeśli Kościół nie ma tej pewności, kto może ją mieć?
Ks. Robert Skrzypczak: W tym momencie Kościół przechodzi pewną turbulencję. Czujemy się bardzo podzieleni, a to osłabia nasz duchowy potencjał. Nadmiernie koncentrujemy się na własnych problemach, brakuje nam energii do głoszenia Ewangelii, ale także radości w przekazywaniu życia wiecznego innym ludziom.
Poza tym, Kościół dzisiaj znalazł się w świecie, który staje się wobec niego coraz bardziej obcy. Jest w nim traktowany jako instytucja przeszkadzająca, czasami nawet jawnie zwalczana, jakby był głównym hamulcem postępu ludzkości i świata.
Z drugiej strony, zajmuje się za dużo sobą. Widzę w tym niebezpieczeństwo związane z powszechnym Synodem o synodalności, który właśnie trwa. Jest to pierwszy Synod, który ma mieć zasięg powszechny, z fazami od poziomu lokalnego, poprzez kontynentalny, do uniwersalnego. A my, tak naprawdę nie wiemy, czym się tu zajmujemy.
Nie wiemy?
Nikt za bardzo nie wie. Synodalność jest pojęciem trochę sztucznym, umownym. Być może Ojciec Święty chciał nas trochę obudzić, poruszyć Kościół do zajęcia się problemami związanymi z eklezjalną tożsamością i wyobrażeniami na temat aktualnej chrześcijańskiej misji. A przy okazji zaradzić problemowi wewnętrznych podziałów w Kościele. W sensie, niech się wszyscy wygadają, wyrażą to, co im leży na wątrobie i być może potem będzie mniej neurotycznych napięć, łatwiej będzie się modlić i być razem.
Ale może rzeczywiście to zmuszanie do rozmowy pomoże przezwyciężyć te podziały.
Może. Natomiast, podziały w Kościele nie istnieją od dzisiaj. Ten ostatni podział, generalnie rzecz ujmując, na zwolenników szybkich zmian w Kościele oraz tych, którzy są konserwatystami, czyli próbują zachować stan posiadania w sytuacji niepewności, trwa od dawna. Zarysował się w czasach Soboru Watykańskiego II, a ekstremalnie pokazał się w okresie posoborowym. Różnica stanowisk w Kościele nie jest niczym złym, ona jest jego bogactwem. Z kryzysem mamy do czynienia nie wtedy, kiedy ludzie różnią się w spojrzeniu i ocenie, tylko wtedy kiedy nie mają ochoty już ze sobą rozmawiać.
Za pontyfikatów Jana Pawła II i Benedykta XVI jakoś funkcjonowaliśmy mimo tych różnic. Teraz stały się one bardziej niebezpieczne.
Mam podobne wrażenie. Pamiętam rok 1978 i klimat, który wówczas panował w Kościele. Pontyfikat Pawła VI był pontyfikatem dramatycznym, w tym sensie, że dochodziło wtedy do radykalnych podziałów i konfliktów. To było wzmocnione kontestacją nauczania katolickiego oraz samego autorytetu Papieża, zwłaszcza po encyklice Humane Vitae. Dodatkowo nadeszła fala uderzeniowa rewolucji seksualnej w krajach zachodnich oraz krwawy terroryzm radykalnej lewicy. To wszystko powodowało, że Kościół znajdował się w sytuacji bardzo kryzysowej. I w takiej sytuacji pojawił się Jan Paweł II, papież zza żelaznej kurtyny, człowiek zakochany w Panu Bogu, miłośnik Maryi, mający klucz dostępu do młodych ludzi. Janowi Pawłowi II udało się zafascynować ludzi Chrystusem.
A teraz młodzi ludzie opuszczają Kościół…
Niestety, tak. Powrócił znowu klimat pesymizmu i wątpliwości. Widzę analogię. Sytuacja z 1978 r. powtórzyła się w 2013 r., czyli po nagłej, nieoczekiwanej abdykacji Benedykta XVI, który też miał ciężki i bolesny pontyfikat, bo wiążący się z nieustannymi napaściami na autorytet Papieża.
Nadszedł papież Franciszek, który postawił na aksjomat wyższości czasu nad przestrzenią, o czym pisał w swojej programowej adhortacji Evangelii Gaudium. Chodzi o to, że ważniejszy dzisiaj jest proces zmiany aniżeli trwania przy depozycie wiary w dawnym niezmienionym kształcie i rozumieniu. Winno się bardziej sprzyjać przekształcaniu Kościoła wraz ze zmieniającym się światem, niż utrzymywać go w roli strażnika skarbów Tradycji.
Dodatkowo w środowisku bliskim Ojcu Świętemu zaczął wybrzmiewać postulat zmiany paradygmatu. W niektórych przypadkach – być może wbrew intencjom papieża - można odnieść wrażenie, że ktoś nam chce zmieniać silnik w samochodzie rozpędzonym na autostradzie. Stąd właśnie powracający klimat niepewności. Mnożą się dyskusje dotyczące postulatów zmian w sprawach fundamentalnych: w podejściu do sakramentu małżeństwa, kapłaństwa, eucharystii. Wygląda na to, że wszystko nadaje się do poddania pod dyskusję.
Nie tylko to. Dyskusja powinna też zadecydować, w jakim kierunku zmierza Kościół. Jak na Drodze Synodalnej w Niemczech.
Rzeczywiście, Kościół niemiecki podejmuje próbę narzucenia katolikom pewnego dyktatu w odniesieniu do kierunku, w którym powinien podążać Kościół powszechny. Według pasterzy w Niemczech winniśmy przede wszystkim, zająć się tym, jak Kościół katolicki dostosować do współczesnych czasów i mentalności współczesnego człowieka. Jest to dylemat zgłaszany przez niektóre środowiska wcześniej, przynajmniej od sześćdziesięciu lat.
Kościół znajduje się dziś na pewnym rozdrożu i trzeba podjąć decyzję, w którą stronę iść. Rozstrzygającą okaże się decyzja, czy zamierzamy być dla tego świata solą, jak chciał Chrystus, czy słodzikiem. Czy mamy dzisiaj starać się przypaść do gustu współczesnemu człowiekowi, stać się czymś w rodzaju „fajnego” katolicyzmu, który niczego nie wymaga? Czy chcemy być Kościołem praktykującym religijność karnawałową? Jak w Niemczach czy w Austrii, gdzie w okresie karnawału duchowni i wierni w kościołach przebierają się za klaunów, hobbitów albo myszki Miki. Czy mamy zrobić z naszej wiary coś lekkostrawnego, przyjemnego, zabawnego, jednocześnie przestając zajmować innych sprawami fundamentalnymi, dotyczącymi sensu życia, zbawienia duszy i wieczności? Religia nabierze wówczas cech terapeutycznych, jako przydatny instrument do walki ze zmęczeniem i stresem, mobilizując dodatkowo siły do tego, by zadbać o klimat i zdrowie.
To jest dylemat, przed którym się znajdujemy. I dlatego bardzo się ucieszyłem listem, jaki polscy biskupi napisali do hierarchów niemieckich, w którym krytykują drogę synodalną i jej cele.
List ten został również przyjęty z zadowoleniem w Chorwacji. Mam wrażenie, że moi rodacy widzą w Kościele w Polsce przeciwwagę dla tego, co dzieje się w Niemczech. A może to zbyt odważne twierdzenie?
Chciałbym, żeby w tym nie było żadnej przesady. Niemniej, obaw o stan kondycji Kościoła w Polsce jest sporo. Przeżywa on obecnie okres rozleniwienia, jakby depresji szczytu. Tak psychologowie nazywają stan odrętwienia po osiągnięciu jakiegoś sukcesu. Przeżyliśmy piękne i ważne chwile w naszej katolickiej wspólnocie, związane z wysypem wielu znaczących świętych i to nas bardzo wzmocniło, uszlachetniło. Dzisiaj musimy się zmagać z efektem – że tak powiem - tłustych, leniwych kotów.
Pod szkiełkiem powiększającym pandemii nagle dostrzegliśmy, że mamy coraz mniej ludzi w kościele, że ucieka nam młode pokolenie, a seminaria zioną pustką. Miało być tak dobrze. Dlaczego nie jest? Dodatkowo po kanonizacji papieża Jana Pawła II ruszył proces sprzątania po nim, który nazwałem dewojtylizacją.
To, czego dokonał Jan Paweł II w naszej ojczyźnie i na świecie było niewybaczalne. Wbrew wysiłkowi mnóstwa specjalistów od inżynierii społecznej i od wywierania wpływu na innych, trudzących się wytworzeniem w młodym pokoleniu ideału neomarksisty bądź zwolennika „woli mocy” na wzór Friedricha Nietzschego, zadeklarowanego proroka „śmierci Boga”, doszło do nieoczekiwanego odwrotu. Katolickiemu przywódcy udało się zafascynować Chrystusem, Kościołem, tematami chrześcijańskimi wielu młodych ludzi, i to pod różnymi szerokościami geograficznymi. Spodziewałem się, że po odejściu wspaniałego papieża dojdzie do próby „posprzątania” po nim, nie sądziłem tylko, że będzie to miało tak gwałtowny i wulgarny przebieg.
Dzisiaj jesteśmy bardziej nastawieni na analizy psychologiczne, łączenie psychologii i psychiatrii z duszpasterstwem albo na grzebanie się w tematach apokaliptycznych, pseudo mistycznych. Balansujemy między katastrofizmem a groteską. Trudno znaleźć wydawnictwo, które chciałoby wydać książkę o Janie Pawle II.
Sytuacja po zakazie aborcji eugenicznej też pokazała kryzys?
Nam się wydawało, że mamy lepiej zewangelizowane pokolenie, że udało nam się dotrzeć do ludzi z argumentami uzasadniającymi, dlaczego nie warto podejmować aborcji, dlaczego nie sięgać po eutanazję. Okazało się, że mamy społeczeństwo skatechizowane bardziej przez Internet, niż przez Katechizm i papieskie nauczanie.
Do tego dochodzi niezrozumiała postawa niektórych środowisk czy nawet pasterzy odnoszących się z rezerwą do kościelnej dobrej nowiny. Za przykład może posłużyć list pasterski, napisany przez biskupów północnych Włoch, jeszcze przed wybuchem pandemii, w którym prosili oni swoich wiernych o wybaczenie za zbyt restrykcyjne i przesadne nauczanie Jana Pawła II w kwestiach małżeństwa i rodziny. Tymczasem w Polsce wybuchł wielki histeryczny protest przeciwko nadmiernej katolicyzacji społeczeństwa polskiego, któremu odbiera się prawo do wyboru w kwestiach kobiecego brzucha.
Proszę zwrócić uwagę, że tzw. Strajk kobiet, który zaangażował wiele Polek, w tym także dzieci i młodzieży, wybuchł w dniu, w którym przypada liturgiczne wspomnienie św. Jana Pawła II w Kościele, 22 października, a protest, który miał dotyczyć kwestii prawnych i obyczajowych, nagle przekierowany został w całej swej sile wrogości przeciwko fasadom kościołów, figurom Matki Bożej, krucyfiksom, liturgiom sprawowanym w świątyniach, przeradzając się w festiwal profanacji, wulgarności i złorzeczenia. Gwałtownie domagano się świeckości państwa i wyeliminowania Kościoła z przestrzeni publicznej.
A potem grupa tzw. „zwykłych księży” pisze list poparcia dla Strajku kobiet.
Właśnie to było dla mnie najbardziej zaskakujące, że kapłani, nie wiem jakim przekonaniem wiedzeni, nagle stanęli w obronie tych, którzy na ulicach skandowali: „nie chcemy Boga, nie chcemy Ewangelii, precz z klechami”. Nagle okazało się, że w środowisku polskich duszpasterzy ci ludzie mogli liczyć na wyrozumiałość w kwestii ciężkich i niesprawiedliwych zarzutów, że Kościół to jakiś dyktator, Baba Jaga nielicząca się z dobrem człowieka. A przecież Jan Paweł II na wiele sposobów pokazywał, że w Ewangelii znajdują się najlepsze szanse na rozwój człowieczeństwa, na osiągnięcie życia o najwyższej jakości. Diabeł usiłuje skojarzyć człowieka z najcięższymi zbrodniami, podczas gdy Chrystus z pełnej miłości do niego ratuje go od grzechu i śmierci, pozwalając się przybić dla niego do krzyża.
Tutaj dewojtylizacją, a w Niemczech deratzingeryzacja. Jak ksiądz komentuje ataki na Benedykta XVI i oskarżenia o rzekome tuszowanie pedofilii?
Napaść na papieża emeryta miała na celu zmuszenie Ojca świętego do tego, żeby wreszcie zamilknął, żeby mu odebrać moralny autorytet i prawo do zabierania głosu w jakiejkolwiek sprawie. Benedykt XVI w odniesieniu do wielu środowisk występuje w roli katechonu. To greckie słowo, użyte przez św. Pawła w Drugim Liście do Tesaloniczan, oznacza kogoś, kto powstrzymuje bądź też opóźnia pojawienie się człowieka nieprawości, innymi słowy Antychrysta.
Jak się okazuje, w wielu środowiskach odżywa apetyt na tworzenie „nowego Kościoła”. Pewna próba tego typu została podjęta przy okazji synodu poświęconego Amazonii. Niektórym teologom czy pasterzom o lewicowym nastawieniu marzyło się wyhodowanie nowej sadzonki przyszłego Kościoła, gotowej w dalszej kolejności do przesadzenia na glebę innych krajów czy diecezji. Symbolem radykalnych zmian w Kościele miał być postulat zniesienia celibatu i wyświecania osób żonatych, tak zwanych viri probati. To się nie powiodło między innymi z powodu interwencji Benedykta XVI, który swoją książką, napisaną razem z kardynałem Sarahem, poświęconą katolickiemu celibatowi kapłańskiemu, nakierował znowu myśl czytelników na prymat nadprzyrodzoności, wyjaśniając, że celibat jest nie tylko kwestią dyscyplinarną w Kościele, ale przynależy do samej istoty kapłaństwa sakramentalnego. Uzasadnił to w swoim stylu, dostarczając wielu argumentów dogmatycznych i historycznych.
Atak na papieża emeryta przy użyciu pewnej kancelarii adwokackiej z Monachium odsłonił metodę, którą posługują się dziś środowiska nastawione na rewolucję obyczajową i eklezjalną, które nie znoszą żadnego sprzeciwu i nie wyobrażają sobie, by ktoś miał im przeszkodzić w dopięciu celu. Jeśli staniesz nam na drodze, to cię „załatwimy” pedofilią. To samo zrobiono kardynałowi Reinerowi Marii Woelkiemu, arcybiskupowi Kolonii. Ten kardynał usiłował wyhamować tzw. Drogę synodalną. Razem z kilkoma biskupami przeciwstawiał się propozycjom zmian synodalnych w Niemczech, takim choćby jak kapłaństwo kobiet, wyciszanie kapłaństwa sakramentalnego, otwarcie na antykoncepcję czy błogosławieństwo związków homoseksualnych. Co spotkało w zamian kardynała z Kolonii?
Próbowano utopić go w aferach pedofilskich. Choć jemu samemu nie dało się niczego zarzucić, niemniej podjęto próbę oskarżenia go o tuszowanie pedofilii w diecezji, używając za dowód w sprawie fakt, iż tamten, na prośbę rodzin osób pokrzywdzonych, nie zdecydował się na opublikowanie materiałów z procesów toczących się przeciwko księżom pedofilom. To wystarczyło, żeby ogłosić, iż kardynał Woelki jest zwolennikiem zamiatania pod dywan spraw o wykorzystanie seksualne nieletnich, w efekcie czego do dzisiaj znajduje się na przymusowym urlopie poza swoją diecezją.
Podsumujmy, bo to jest ważne. Walkę przeciwko pedofilii zaczyna się wykorzystywać w celach politycznych?
Tak samo postąpiono z Benedyktem. Wystarczy zwrócić uwagę na fakty. To nie sąd cywilny czy kościelny, tylko prywatna kancelaria rzuca fatwę na Benedykta. Natychmiast cały świat i media kreują newsy i komentarze niechętne Benedyktowi, próbując zrobić z niego zwolennika wyciszania sprawy pedofilii, choć fakty pokazują coś kompletnie innego. Trzeba pamiętać, że to właśnie Ratzinger jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary, na prośbę Jana Pawła II podjął się zmiany procedur w Kościele, postawił na jawność i szybkie reagowanie w sprawach księży pedofili.
W czasie jego pontyfikatu Kościół zwrócił szczególną uwagę na los osób pokrzywdzonych i konieczność zajęcia się w pierwszej kolejności właśnie nimi. Benedykt ułatwił też procedury ujawniania przypadków nadużyć i współpracy z organami śledczymi w kwestii eliminowania z życia publicznego ludzi, którzy mogliby zagrażać niewinności dziecka. Te komunikaty, które najpierw otrzymał kardynał Woelki, a później Benedykt XVI zawierają jasny sygnał: uważajcie, bo jeśli staniecie nam na drodze, „załatwimy” was w ten sam sposób.
Mamy tu do czynienia z dominacją myślenia lewicowo-liberalnego, nawet w niektórych środowiskach katolickich, na co słusznie zwrócił uwagę abp Stanisław Gądecki, mówiąc, że ulegamy dzisiaj pokusie pokładania większej ufności w osiągnięciach nauk socjologicznych czy psychologicznych niż Ewangelii. Tak, jak byśmy nie byli przekonani co do tego, że Ewangelia zawiera pełną prawdę o człowieku i jego przeznaczeniu. Problem tkwi w tym, że analogicznie do świeckich lewicowych kręgów, także i niektóre kościelne środowiska są przekonane, że rewolucja nie bierze zakładników. Liczy się cel i skuteczność działania. a cel uświęca środki. Gdzie w tym wszystkim jest Chrystus? Doprawdy nie wiem.
„Nadzieja w czasach kryzysu” jest podtytułem księdza ostatniej książki „Ogień w Kościele”. Gdzie jest ta nadzieja?
Tkwi w tym, o czym często przypominał nam Benedykt XVI, że Kościół nie jest nasz, tylko Jezusa Chrystusa. A skoro należy do Niego, On przeprowadzi nas przez wszelkie trudności. Fakt, że cały czas znajdujemy się w centrum walki duchowej znaczy, że nigdy nie wolno nam zapomnieć, iż jest ktoś, kto życzy nam jak najgorzej i chciałby nas zniszczyć. Myślę o złu osobowym, metafizycznym, diable. To co nas uratuje to nieustanne wracanie do Chrystusa, do pokory, do świadectwa wiary, co pięknie zademonstrował papież Benedykt XVI w swym osobistym ustosunkowaniu się do oskarżeń z Monachium. Odpowiedział swoją pokorą i świadectwem życia, mówiąc, że najważniejsze jest dziś dla niego przygotowanie na Sąd
Ostateczny, na którym niebawem się znajdzie, ponieważ ma świadomość, że będzie zapytany tam o wszystkie sprawy. Stąd boleśnie odczuł on zarzut, iżby chciał coś ukryć bądź zakłamać. Odwołał się przy tym do obrazu Chrystusa przygniecionego świadomością grzechów popełnianych w przyszłości przez Jego pasterzy i uczniów, z powodu których wielu maluczkich poczuje się zniechęconych do skorzystania z Bożego miłosierdzia. Świadomość druzgocącej siły zgorszenia przyprawiała naszego Zbawiciela o krwisty pot zalewający mu twarz. Jezus wiedział, z czym idzie się mierzyć na krzyżu. Wiedział, że musi umrzeć, by człowiek dotknięty złem mógł żyć.
My wszyscy potrzebujemy dzisiaj odnaleźć siłę w kerygmacie o Jezusie Chrystusie, o Jego śmierci i zmartwychwstaniu, na nowo uzyskać wewnętrzny pokój i pokrzepienie w tym, że Chrystus jest potężniejszy niż grzech. Nawet jeśli ten grzech, zamiast poddać go sile nawrócenia, wielu wolałoby wpisać do katalogu praw człowieka i do kodeksów prawa. Jesteśmy o krok od chwili, gdy za głoszenie Chrystusa i wzywanie do nawrócenia będzie nam groziło postawienie przed sądem, jak w przypadku pastora Ake Greena czy z ks. Dariusza Oko. Te same środowiska, które usiłują usprawiedliwiać pewne grzechy w naszym Kościele, jednocześnie uderzyły w Benedykta, kard. Woelkiego czy też wyżej wymienionych duchownych za to, że tamci ośmielili się przeciwstawić ich planom. Głoszenie Chrystusa i nadziei w Nim na nowo zaczyna wiele kosztować. Jest walka i zmaganie. Wyjdziemy z tego obronną ręką, o ile zachowamy pełną ufność w Chrystusie. Dodatkowej pociechy doznaję za każdym razem, gdy pomyślę, że w tym zmaganiu Matka Boża jest po naszej stronie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kosciol/590892-nasz-wywiad-ks-robert-skrzypczak-o-kryzysie-w-kosciele